2014-02-05

RELACJA: ULVER – B90, Gdańsk, Poland 2014

GALERIA



Wilcze improwizacje  - Ulver w Gdańsku.

Zimowa aura najwidoczniej pobudza wilki do opuszczenia rodzinnej Norwegii . Gdański koncert był drugim z trzynastu przystanków Ulvera na właśnie rozpoczętej trasie europejskiej promującej „Messe I.X-VI.X”. 

W środowy wieczór wielbiciele niesamowitych kompozycji zgromadzili się licznie w B90, żeby wziąć udział w jedynej w swoim rodzaju dźwiękowej mszy. Zimowy wystrój klubu wzbogacił się o kurtynę zatrzymującą ciepło w sali koncertowej, za kurtyną z kolei w uczestnika koncertu uderzała ściana dymu, wywołująca już na wstępie poczucie nierealności. Za substytut rozgrzewacza, czyli brakującego suportu wystarczyć musiały dmuchawy ogrzewające powietrze w klubie.

Około 21 na scenie wreszcie pojawił się Kristoffer Rygg z ekipą.  Muzycy Ulver nie ukrywają, że niechętnie koncertują. Siedmioosobowy skład na scenie chowa się raczej za wszelkiego rodzaju klawiszami, guziczkami  rozstawionymi na statywach, zachowując się bardzo powściągliwie. Nieco więcej energii i zaangażowania wykazują Lars Pedersen za perkusją i Daniel O’Sullivan na gitarze. Garm kurczowo niemal trzyma słuchawki, Tore Ylwizaker nieco z boku sceny jest ledwo widoczny zza klawiszy, natomiast Halstensgarda najczęściej zasłania  bardzo znane logo jabłuszka. Za podbicie efektów wzrokowych norweskie wilki mają wyświetlane po bokach sceny wizualizacje oraz światła jako integralny element przedstawienia podbijający dynamikę i dramaturgię koncertu.

Koncert Ulver to raczej show, jednorazowy niepowtarzalny performance. Kto przeszedł z takim nastawieniem do B90 wyszedł raczej zadowolony, rozczarowanie natomiast stało się niestety udziałem tych, którzy liczyli na wierną prezentację znanych z dyskografii utworów. Muzyka podawana na żywo zyskuje na przekazie, dynamice, interakcji z odbiorcą, w przypadku Ulver jednakże, nacisk położony jest na twórczą reinterpretację, improwizację i bardzo swobodne traktowanie kompozycji – służących jedynie za swego rodzaju bazę, na której budowane jest całe przedstawienie.  Z tego też względu śledzenie setlisty przypominało podążanie zatartym wilczym tropem, poszczególne utwory ginęły pod natłokiem wariacji dźwiękowych, zatopione w improwizacjach.

W ciągu półtoragodzinnego przedstawienia zabrzmiały: z ostatniej zeszłorocznej produkcji „Glamour Box”, „Dressed In Black” z „Blood Inside”, „England” z „Wars of the Roses”  oraz „Doom Sticks”. Pod sam koniec występu pojawił się jeszcze „Nowhere/ Catastrophe” z „Perdition City”.  Całość brzmiała nieźle, mimo, że dźwiękowcy mieli niełatwą robotę, reagując na bieżąco na to co w danym momencie było podawane do uszu publiki – cały urok improwizacji. Wyraźnie nad muzykę wybijały się okresowo gitara, perkusja czy wokale. Co do nielicznych wokalnych popisów Rygga można mieć jednak spore zastrzeżenia, pomijając już fakt śpiewania z kartki. Interakcja z publicznością nieco ascetyczna, Garm co jakiś czas dziękował za obecność i uwagę słuchaczom, pod koniec koncertu stwierdzając, że zdaje sobie sprawę z tego, że sporo dźwięków było niedoskonałych i tym bardziej docenia wytrwałość słuchaczy. Publiczność w rewanżu, skrupulatnie wypełniała oklaskami przerwy między utworami, podczas grania pogrążając się w transie. Całość występu urozmaicona, od mocnych energetycznych momentów  z narastającym mocnym rytmem, po liryczną lekką klawiszową tonację, od uwydatnionej gitary i niesamowite bębny  po czysto elektroniczne ambientowe dźwięki.

Nie sposób nie wspomnieć o wizualizacjach, w których Jorn Svaeren zahaczył o „Odyseję kosmiczną” Kubricka, absolutnie surrealistyczne wizje hippiczno – łazienkowe. Niezwykle ciągająca okazała się kompletna historia Calineczki.

          Rzeczywisty finisz koncertu zapewniły dwa ostatnie utwory już w ramach bisów, skutecznie wywołanych przez tą część publiczności, która nie pobiegła sprintem do szatni po kurtki.

          Najwięcej jednak krytyki zebrała temperatura w klubie. Część publiczności twardo cały koncert stałą w kurtkach, część skupiała się w pobliżu grzejących dmuchaw… sorry, taki mamy klimat. Nie jest łatwo ogrzać klub o takiej kubaturze, publiczność w tym względzie też okazała się kompletnie bezużyteczna, bo przy rodzaju muzyki, który serwuje Ulver trudno o jakieś zespołowe zabawy biegane. Jeżeli natomiast ktoś ceni sobie odbiór dźwięków w przestrzeni nie tłumiącej wszystkiego jak puszka po sardynkach, to sorry – było się cieplej ubrać. Założę się, że gdyby  w środowy wieczór klub opanował Amon Amarth i fani Szwedów - temperatura szybko osiągnęłaby wartości tropikalne, a tak do występu Wikingów w klubie B90 trzeba jeszcze czekać do kwietnia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz