2014-07-09

Prywatne podsumowanie - METALFEST OPEN AIR 2014, Plzeň , Pilsen - Czech Republic




Dokładne relacje co, jak i kiedy grało do poczytania TUTAJ: PIĄTEK, SOBOTA, NIEDZIELA
Nieco fotek z terenu Amfiteatru LOCHOTIN z MOA 2012 w Pilźnie


Plzeň, Pilsen czy po naszemu Pilzno to miasto czeskie liczące około 170 tysięcy luda. Miasto zaistniało w muzycznym światku już w 1939, bo właśnie wtedy urodził się tam Karel Gott! Tak na poważniej to uwagę na Pilzno wielbiciele mocniejszej muzyki zwrócili dopiero w 2010, kiedy to miejsce miała pierwsza edycja czeskiego Metalfestu. Atrakcje Pilzna na Metalfeście oczywiście się nie kończą. Miasto ma imponujące ZOO, gorzelnię Fernet Stock, sławnych mieszkańców jak pan Emil z jednoznacznie kojarzącym się z motoryzacją nazwiskiem Škoda oraz od 1842 roku oczywiście Plzeňský Prazdroj czyli browar Pilsner Urquell.

Pilzno ma jeszcze wielbłąda w herbie i to wielbłąda - przy dużym uogólnieniu - polskiego pochodzenia żeby było ciekawiej. Otóż wielbłąd jako garbaty souvenir został podarowany przez Jagiełłę czeskim najemnikom, a konkretnie husyckim sierotkom pod wodzą Jana Capka po pamiętnej młócce pod Grunwaldem. Sam Jagiełło wielbłądy hurtowo dostał od Witolda i chana Złotej Ordy Saladyna. Sierotkom podczas oblężenia Pilzna wielbłąda zarąbali obrońcy miasta i garbate stworzenie trafiło na herb jako symbol waleczności tychże. Kto miał przyjemność czytać rewelacyjną Trylogię Husycką pana Sapkowskiego wie o co z sierotkami chodzi.

Pozostawiając czeską heraldykę w spokoju, skupmy się na walorach festiwalu. Po pierwsze i najważniejsze: lokalizacja.

„Naturalnie ukształtowany pilźnieński amfiteatr Lochotin stał się znany dzięki festiwalowi muzyki ludowej Porta, który w latach 80-siątych odbywał się w tym miejscu. Kompleks otoczony jest pięknym parkiem z rozległymi łąkami, sąsiaduje jednocześnie z pilźnieńskim ZOO. Amfiteatr położony w malowniczej okolicy jednocześnie oddalony jest zaledwie o jeden kilometr od historycznego centrum Pilzna.”



 W praktyce oznacza to, że nachylenie widowni umożliwia oglądanie sceny z każdego punktu amfiteatru i przy każdym, nawet najbardziej niepozornym wzroście. Świetne jest też nagłośnienie, dodatkowo mamy ławeczki i zieloną trawkę, więc dźwięki można chłonąć w pozycji wybitnie zrelaksowanej. Malownicza okolica zapewnia z kolei miejsca parkingowe i darmowe pola namiotowe w nielimitowanej ilości. Czyż można sobie lepsze warunki do festiwalowego wypoczynku wymarzyć, niż trawka, kocyk, po jednej stronie pyszne czeskie piwo, po drugiej kiełbaska z grilla albo pachnące wędzonką haluski, przed nosem scena, na której się całkiem sporo i ciekawie dzieje, zaje…fajne kapele, a dźwięki same łagodnie się wlewają do uszu w natężeniu idealnym. Czeski Metalfest nagłośnienie ma świetne, na tyle dopracowane, ze słychać wszędzie, a stojąc pod barierkami człowiek nie czuje się jakby mu ktoś łeb młotem pneumatycznym masował.
Kolejna zaleta czeskich festów to… Czesi. Czesi naród wielbiący piwo i święty spokój, wyluzowani i co niespotykane na polskich ziemiach festiwalowych gromadzący się stadnie w naprawdę dużym przedziale wiekowym. Od dziadka i babci po wnuki, coś jak spęd na polskim parafialnym pikniku rodzinnym, tylko trochę jakby… z innej parafii.

Zestaw gwiazd w tym roku Pragokoncert zaserwował zacny! Podczas otwarcia festu z niejakim rozrzewnieniem rozglądałam się po amfiteatrze wspominając edycję sprzed dwóch lat. Na dzień dobry na scenę puścili łagodne granie – niemiecki WINTERSTORM – nie mieli chłopaki łatwo, bo koncertowi najliczniej przysłuchiwały się jeszcze puste ławki. Kolejna atrakcja DELAIN pomiędzy rzeczone ławki powtykała nieco ludzi, wszak Charlotte sympatyczna jest, ładnie śpiewa to i fanów się Holendrzy dorobili. Kolejny skład GRAVE już w konwencji bardziej METALfestowej, solidniejsze granie, którego na dobrą sprawę zaledwie fragment słyszałam. W tym samym czasie na terenie ZOO, w sąsiedztwie ciekawskich żyraf kukających zza ogrodzenia, ojciec chrzestny shock rocka – ALICE COOPER, zostawał ojcem chrzestnym Maruski – małolaty z rogiem na nosie. Taka tradycja, że metalfestowe gwiazdy czasem biorą udział w nadaniu imienia nowemu zwierzakowi w ZOO. Gwiazdy zyskują chrześniaków gatunków wszelakich, natomiast ZOO i zwierzaki nieco promocji i zainteresowania zwiedzających. Imienia nosorożycy Cooper szampanem nie oblewał, oddał kieliszek fance, tłumacząc, że zrezygnował z alkoholu. Tu filmik z "chrzcin".


 
Po ‘Grejwach’ i chrztach gruboskórnych nieparzystokopytnych na scenie pojawili się jeźdźcy apokalipsy Die Apokalyptischen Reiter, których bezlitośnie wsadziłabym pomiędzy Rammstein a Oomph – z powodu języka niemieckiego, natomiast przez cokolwiek dziwne intra kawałków – do kanonu bawarskiej pieśni ludowej. Następnie zmiana klimatu i w radośnie opromieniającym scenę słoneczku pojawił się Attila Csihar z MAYHEM. Makijaż, strój, płaszczyk i rekwizyty trupiej proweniencji nijak nie zrekompensują braku mroków sceny klubowej w budowaniu nastroju, aczkolwiek panom udało się trzymać nieco mroczny fason, niekoniecznie złowrogi jak nieprzebyte lasy Norwegii, ale na chaszcze jakieś gęstsze się załapali. I znów zmiana klimatu – takie chaotyczne gatunkowe skoki kiedyś mi się w końcu czkawką odbiją – niemiecki BRAINSTORM serwuje mianowicie lekki, melodyjny power metal. Druga rzecz, że rzeczony Brainstrom w Czechach wielbiony jest bezkrytycznie, Czemy trudno się dziwić, bo skład kontakt z publiką ma rewelacyjny jak żaden inny – swego rodzaju osobliwość powiedziałabym. Do Polski wpadną z wizytą razem z Alestorm niebawem, ciekawa jestem, na ile Andy i ekipa są w stanie porwać polskich słuchaczy.


Gwiazda wieczoru ALICE COOPER entrée miał efektowne. Alice na scenie pojawił się w deszczu iskier, natomiast publika gapiąca się na to, stała w strugach deszczu. Nieubłagane prawo Murhyego, jak całe 3 dni pogoda była piękna, tak na headlinerze zwyczajnie musiała się spier… zepsuć. Na efektownym wejściu się nie skończyło bo cały koncert był jednym wielkim zajebistym efektem: muzycznym, dźwiękowym i wizualnym, nie w kij dmuchał 50 lat scenicznego doświadczenia połączone z metrykalną cyferką 66. Były trupy, gilotyny, frankensteiny, ostre narzędzia, krew, szpady, dolary, nagrobki, pirotechnika, Orianthi, małżonka pana Coopera w roli demonicznej pielęgniarki oraz… bańki mydlane w zatrważających ilościach. Piękne było wykonanie „I’m Eighteen” kiedy nobliwy Alice szurał po scenie wsparty o kulę, ot zdrowy dystans i zacne poczucie humoru. I w tym momencie wypada się panu Cooperowi niziutko skłonić, bo żaden tekst zajebistości tego show nie odda.

Drugiego dnia, atak na uszy następuje znacznie wcześniej, bo i kapel więcej i publika wreszcie dotarła w komplecie. Z rana mamy blok czeski – w tej roli KRYPTOR, srogość potężna bo już banery na scenie odgrażają się hasłem „Old School Sadistic Thrash Metal” i weź człowieku spróbuj ‘hehnąć’ nad językiem czeskim w thrashowej oprawie. Bezwzględność czeskiego thrashu zadziała na mnie tak silnie, że na czas występu czeskiego Titanica wyniosłam się z amfiteatru całkowicie. Pod scenę zaniosło mnie dopiero przy okazji BLOODY HAMMERS ze Stanów – ciekawie, kapela rodzinna, klawisze obsługuje małżonka, małżonek zaś bas i mikrofon, wszyscy mają wyczesane ksywki (Zoltan, Curse, Devalia, Manga) i do tego z umiarkowanym zacięciem zasuwają klasyczne hardrockowe klimaty, spowolnione doomem. Ciąg dalszy bloku czeskiego to DARKGAMBALLE – rock, crossover, w stylizacji czerwone oczęta i rogaty kapelusz, oraz z racji pochodzenia ułatwiony kontakt z niedużym tłumkiem. Kolejny skład nieco mnie rozczarował, bo co ja się ochów i achów naczytałam o vintage blues’rockowym BLUES PILLS to na hymn pochwalny wystarczyłoby, a tu zonk… muzycznie poprawnie, natomiast sceniczna żywotność oklapnięta zasmucająco. Trzeba by dać szansę międzynarodowemu składowi pod wodzą reinkarnowanej Janis Joplin na koncercie w klubie, nie każda kapela sprawdza się na festach. „Raise the Dead! Kill the Living” czyli ABORTED przepięknie zakręciło publiką, kociołki, ścianki i inne kicanki jak najbardziej były. Porządnie rozbrykane towarzystwo brykanie kontynuowało konsekwentnie podczas FLOTSAM AND JETSAM rzucając co jakiś czas pływakami w objęcia ochrony. Knutson z ekipą przyjęcie mieli bardzo entuzjastyczne, co ładnie podbiło samopoczucie składu, dodając chłopakom skrzydeł i dynamiki scenicznej – Flots Till Death! Ulubieńcy Czechów RAGE z Niemiec – także dali niezły koncert, w piekącym słońcu podnosili jeszcze temperaturę zachęcając tłum to żywszej zabawy, Peter Wagner jak zawsze w świetnym humorze wyciskał z publiki bardzo zaangażowane wrzaski. SEPULTURA publikę zgromadziła dość potężną, mimo, że nie dla każdego Derrick Green na wokalu jest akceptowalny. Zabawa była bardzo udana, dzięki ładnie skomponowanej serii kapel sobota awansowała na najbardziej żywiołowy dzień festiwalowy jeżeli chodzi o aktywność publiki. POWERWOLF to już marka sama w sobie, jeszcze w 2011 byli ‘otwieraczami’ koncertów, na scenie pojawiając się w barbarzyńskich godzinach rannych, a w tym roku w wilczym szalonym stylu zamykali sobotnie koncertowanie. Wilkami w innych wpisach zachwycałam się tak wylewnie i zawzięcie, że teraz sobie odpuszczę, trzeba znać umiar, odsyłam za to do działu „Tekstowo”. Powiem tylko, że nocna msza była zacna! Metal w wilkowatym wykonaniu jest zajebistą religią!

Niedzielę rozpoczęłam od niemieckiego ARVEN, skład ciekawy, bo głownie żeński i o ile muzykę ma ciekawą, to sopranik pani Hanselmann dość monotonny przepędził mnie skutecznie po 3 kawałkach. Największą wytrwałość w braniu pisków na klatę wykazało kilku zachwyconych fanów, możliwe że Niemcy się dorobili w Czechach fanklubu. Ostatni dzień festu zdominowały kapele niemieckie, tym samym wzrosła ilość zachodnich sąsiadów wśród publiki. Kolejny niemiecki skład to blues – rockowy ZODIAC i bardzo wyciszający koncert, potem równie niemiecka XANDRIA z nową wokalistką – co album nowy głos – jakaś dziwna moda widać, była też niemiecka ilustracja to złotej ery hairmetalu z lat 80’siątych w postaci KISSIN’ DYNAMITE. Gdzieś pomiędzy trafił się DYMYTRY – którego ciężkie dźwięki w połączeniu z czeskimi tekstami, oprawione w porażającą charakteryzację nie dają łatwo wyrzucić się z pamięci. Niemiecką okupację sceny przełamała Skandynawia: szwedzki TIAMAT, który lada moment opuszcza Edlund i fiński The69 EYES z wkurzająco żującym gumę Jyrkim 69.

Ostatecznie scena wróciła we władanie Germanów, bo gwiazdą zamykającą festiwal był nie kto inny jak niemiecka królowa metalu – DORO PESCH. Doro świętująca trzydziestolecie kariery scenicznej, niemal w przeddzień swoich urodzin publikę kupiła skutecznie wyśpiewywaniem poszczególnych kawałków na barierkach, na samej publiczności niemal. Doro w kondycji rewelacyjnej, koncert świetny i za cholerę po niej metrykalnego półwiecza nie widać, nawet z bardzo bliska, na co słowo daje piszący te słowa, jako że został jako poręcz potraktowany dwukrotnie przy przeskakiwaniu wokalistki ze sceny na barierki. Na „Für Immer” przedostatnim kawałku, który na scenie amfiteatru Lochotin zabrzmiał zrobiło się jakoś rzewnie i smutno, bo trzydniowy świetny festiwal, z doskonałym piwem, pysznym żarciem i fantastyczną atmosferą dobiegał końca.



Niemiecka kumulacja dnia ostatniego pogłębiła nieco moje bardzo mieszane uczucia co do niemieckich festiwalowiczów. Mając w bliskim sąsiedztwie na polu namiotowym liczną ekipę z Niemiec, która to pole zawzięcie okupowała, ledwo co ruszając się na koncerty, za to balując do samego rana czułam się niemal jak na Wacken, klimat dobiła Doro wrzucając wackenowy hymn do set listy. Skutek tego taki że języka niemieckiego mam zdecydowanie dość na kolejny rok z okładem.

Jeszcze słówko o festiwalowiczach i atmosferze. Głęboki mój ukłon należy się Czechom, którzy mimo, że liczni nie są (jakieś 3,5 razy mniej ich niż Polaków) na festiwal potrafią ściągnąć w liczbie 6-7 tysięcy i to rodzinnie. Tak szerokiej średniej wieku na polskich koncertach się nie widuje. Druga rzecz – zamiast nawalonych łebków demolujących co pod rąsie wpadnie mamy wyluzowanych ludzi, cieszących się muzyką i spotkaniami ze znajomymi. Z czasem można się oswoić z widokiem długich, latami hodowanych piór w kolorze nobliwej siwizny. Widać Czesi z metalu nie wyrastają, muzykę kochają szczerze i wytrwale, no i metryka nie ma tu kompletnie nic do rzeczy.
W niedzielę sporo rodzinnych spacerów po ZOO mieszkańcy Pilzna kończyli w piwnych namiotach przed wejściem na festiwal. Nikogo nie dziwił widok rodzin z dziećmi wózkach, babć z wnukami siedzących przy czarno odzianych, kudłatych i mrocznych metalowcach. Dzieciarnia wcinała tridelniki, popijała soczki, mama z tatą raczyli się ewentualnie zimnym piwem dla ochłody.
Takiej właśnie tolerancji i otwartości Czechom zazdroszczę.



























Metalowy tuning kaloszy :)



























OSTRZEŻENIE: Dalszy tekst obraża uczucia religijne – czymkolwiek są te legendarne uczucia religijne.

Dopiero co Polskę obiegła bardzo smutna wiadomość. SEVEN FESTIVAL w Węgorzewie został odwołany. Dokładnie to odwołana została jego 21 edycja… dwadzieścia lat budowania marki festiwalu, dwadzieścia festiwali, które ściągnęły do pipidówka Węgorzewem zwanym setki tysięcy ludzi w pizd… poszło. Mieszkańców Węgorzewa proszę o wybaczenie „pipidówka”, ale bądźmy szczerzy – ile ludzi w Polsce i poza krajem usłyszało tą nazwę tylko dzięki festiwalowi???


Zaczęło się niewiennie, Behemoth się nie spodobał proboszczowi jako jedna z gwiazd festiwalu, widać proboszczunio za wybitnego znawcę muzyki metalowej się ma, skoro zmobilizował mieszkańców, których jedyna słuszna moralność uznała za stosowne ‘naciskać’ na władze miasta i organizatorów. „Nie pozwolimy aby mniejszość zmuszała nas mieszkańców Węgorzewa do słuchania brutalnego wycia i bluźnierstw zespołu Behemoth. Chcemy spać spokojnie nie bojąc się wyjść z domu. Pragniemy aby nasze dotąd spokojne miasto nadal takim było!” – oj będzie! Będzie cichym i sennym pipidówkiem, do którego ewentualnie pielgrzymki jakieś zabłądzą.

O kratę piwa założę się, że ci szacowni obrońcy węgorzewskiego spokoju, nergalowego darcia na uszy nie słyszeli, na oczy nie widzieli żadnego członka kapeli, ale przecież „błogosławieni, którzy nie widzieli i uwierzyli” albowiem tacy posłuszne prowadzić się dadzą niczym baranów tfu! owieczek stado potulne.

W świetle ostatnich wydarzeń: demoniczna, joga, cenzura prewencyjna przy okazji „Golgota Picnic”, przerośnięte sumienia zamiast wiedzy i rozumu - z niepokojem wyczekuję jesiennej trasy Behemotha po Polsce. Zaczynają w Poznaniu – Poznań jako miasto waleczne wybitnie o swoje „poznańskie wartości” zdaniem prezydenta miasta dbające, pewnie podda się już we wrześniu. Jak to jest, że ci tak bardzo religijni, wszędzie szukają zawzięcie szatana, a nie boga i dlaczego u licha ten wszechobecny szatan czający się na scenach teatralnych i festiwalowych zwykł opętywać najbardziej wierzących, nijak nie interesując się ateuszami przykładowo? Parafrazując panią Joannę Chmielewską – „(...) Takich idiotyzmów nie może popełniać żadna szanująca się organizacja. - Widocznie to jest organizacja, która się nie szanuje.”
Może być tak, że polski zespół, najlepszy towar eksportowy na naszym rynku muzycznym będziemy oglądali poza granicami kraju, tam gdzie żaden biskup pospołu z kibolem, nie będzie nikomu dyktował co wolno, a czego nie, wedle własnego paranoidalnego widzimisię.


W sumie Czesi to cwany naród, w 966 roku wlepili naszemu Mieszkowi I niejaką Dobrawę, razem z chrześcijaństwem, pozostawiając nas na wieki w łapach kleru, a sami po wojnach husyckich i innych historycznych zawirowaniach wymiksowali się sprytnie z tego interesu wyhodowawszy sobie w populacji około 60% ateistów.

Mam przed oczami taki obrazek: siwa, zgarbiona babinka drepce o laseczce w stronę namiotów piwnych przed amfiteatrem, ciekawa co też tam sprzedają, spoglądając po drodze dobrotliwym wzrokiem na mijających ją długowłosych i czarno ubranych festiwalowiczów.
Przypomina mi się bardzo podobna babinka, tyle, że stojąca w tłumie pod teatrem, z różańcem wielkości krowiego łańcucha w garści, w której wzroku nic dobrotliwego nie było…






Ktoś kto mnie zna, zdziwi się, że w tak długim tekście o Czechach nie padło ani jedno słowo na ‘L’ - słowo pochodzenia kulinarnego zresztą. Otóż pilźnieńskim langoszom do vizowickich daleko jak stąd na Kaukaz i walory smakowe, a raczej ich brak, z grzeczności milczeniem pominąć muszę.


1 komentarz:

  1. Jak zawsze, podobają mi się Twoje teksty, tu szczególnie ten o Czechach. Zdjęć pozytywnie zazdroszczę :).

    OdpowiedzUsuń