2015-10-01

Metalfest Open Air, Pilsen, Czech Republic 2015 - PODSUMOWANIE




Post powstał dawno, ale zapomniany zalegał na blogu w okolicach sierpnia - to "podciągnęłam" wyżej.

Klik w wytłuszczenia otwiera posty/galerie do których odnosi się tekst. 
8.08.2015


Panujący obecnie upał (którego piszący te słowa nie znosi cholernie) spowodował, że zatęskniło mi się to festu, którego szósta edycja dopiero co się odbyła, festiwalu, który  w naszych warunkach wyzionął ducha już w drugim podejściu i jest przeze mnie szczerze opłakiwany.

Dziś bardziej niż kiedykolwiek rozumiem inspirację pana Salvatore Dali, któremu na obrazie zegary spłynęły, do tego ta pustynia i trup drzewa w tle… mi póki co spływają klawisze z klawiatury.

Oficjalna relacja, którą smaruję wytrwale co roku – a nie lubię tego równie cholernie jak upałów - poszła do redakcji. Tyle, że redakcji z tego powodu jest bardzo wszystko jedno, bo strona zaniemogła przy zmianie serwera i szlag cale ustrojstwo trafił. Relacja zalega w czeluściach maili, a po feście z mojej strony śladu nie ma… niefajnie.

Czeską edycję Metalfest Open Air obdarzyłam uczuciem gorącym (sporo przymiotników termicznych może się trafić – sorry, taki mamy klimat) od pierwszego wejrzenia  już w 2012 roku. Otóż impreza odbywająca się w Pilźnie ma kilka zalet kasujących w przedbiegach pozostałe atrakcje koncertowe. O atrakcjach Pilzna, wielbłądach, Skodach itp. pisałam ostatnio, powtarzać się więc będę wyłącznie w zakresie zalet metalfestowych – bo zwyczajnie jeszcze mi się nie znudziło.

Może gdybym zaliczyła imprezę z 2013 miałabym uraz do samego festiwalu, oraz do wszystkiego co mokre i pływające, bo tamta edycja upłynęła (dosłownie) pod znakiem potopu, nieprzerwanego deszczu i zalanych namiotów. Z bardziej drastycznych przypadków: pobudka w twarzą w kałuży… w namiocie – brrrr! Wtedy jednak umiarkowanie radośnie smażyłam się w Jaworznie, gdzie przerażał raczej upał, tak jak dziś i hordy krwiożerczych komarów.

Tegoroczna edycja nie obyła się jednakże bez atrakcji testujących wytrzymałość nerwową fanów festiwalu. Po odnowieniu amfiteatru Lochotin, blady strach padł na festiwalowiczów i na mnie. Na mnie nawet jakby bardziej – bo amfiteatr pilźnieński jest zwyczajnie najzajebistszą miejscówką ‘ever’. Organizacja imprezy w dobrze znanym i lubianym miejscu stanęła pod znakiem zapytania, bo unijna kasa wyłożona na rewitalizację amfiteatru miała ograniczać komercyjne wykorzystanie obiektu. Były pomysły zmiany lokalizacji na stadion, wyniesienie metalfestu poza Pilzno, a każda taka nowinka powodowała coraz to większą nerwówkę u fanów. Czesi podpisywali zawzięcie petycję o utrzymanie MOA w starej lokalizacji, miasto i organizatorzy kombinowali jak ugryźć temat, żeby nie stracić takiej imprezy, no i szczęśliwie wykombinowali! Burmistrz Pilzna, mający widać nieco rozsądniejsze nastawienie niż tacy włodarze Węgorzewa przykładowo, kopnął się osobiście do Brukseli i załatwił temat konkretnie.


Nikt się bardziej nie cieszył niż JA! Amfiteatr jest miejscem cudownym i kropka! Ponoć każdy ma coś z dziecka, niektórzy tylko wzrost, tu w Pilżnie nawet najbardziej mikrej postury festiwalowicz cały czas widzi scenę. Ba! Osoby wzrostu siedzącego psa mogą wreszcie pozasłaniać widok innym, pod warunkiem że ci ‘inni’ grzecznie siedzą na ławeczkach. Ławeczki zapobiegają skutecznie zjeżdżaniu tyłka na wysokość kolan, a zawzięte jednostki mogą oglądać koncerty bez uszczerbku na zdrowiu od dziesiątej rano, do ostatniego dźwięku przed północą. Tutaj właśnie metalfest kasuje najdosadniej pozostałe festy. Zwykle dziki entuzjazm przeciętego wielbiciela muzyki na żywo, skopany koniecznością wielogodzinnego sterczenia w tłumie, którego wyższa część skutecznie zasłania scenę, ucieka w popłochu przenosząc się na dzikie i równie entuzjastyczne zainteresowanie trunkami.

Kolejną zaletą festiwalu jest rozsądne zagęszczenie człowieków na metr kwadratowy. Średnio lochotiński amfiteatr odwiedza 6-7 tysięcy luda, co nie ma szansy wywołać ochlofobii – znaczy napadów paniki ludziowstrętem spowodowanej. Koncerty kończą się w okolicach 23, co daje czas na integrację z tubylcami, imprezowanie do rana, a także  słuszny wypoczynek dla tych którym SKS dolega. (Starość Kur…, Starość). Rozpiętość wiekowa publiki jak zawsze szeroka, od kajtków opisanych przez rodziców numerami telefonów, po panów z nobliwą siwizną na piórach sięgającą pasa.


Tegoroczna pogoda atmosferę zapewniła piekielną. Słoneczko zawzięcie prażyło amfiteatr z przyległościami od godzin porannych. Biorąc pod uwagę fakt, że wędrówka morderczej żółtej kuli odbywała się po prawej stronie lochotińskiej dolinki, efekty tego smażenia były dość zabawne. Festiwalowicze szybko zyskali na zróżnicowaniu kolorystycznym. Patrząc z prawej strony amfiteatru publika jawiła się jako wkur…zone stado czerwonoskórych, widok z lewej strony ukazywał za to hordy bladych anemików. Nawet solidny filtr UV nie mógł całkowicie zapobiec jednostronnej opaleniźnie.

W okolicach południowych piekielne słońce pozbawiało uroku nawet ławeczki. Przyjemność ze spoczynku na ławkach była porównywalna z wysiadywaniem grilla. Sadowienie się półgębkiem tfu! półdupkiem (sumie i jedno i drugie ma uśmiech, tyle, że to dole akurat pionowy) niewiele dawało, srogo torturując tą cześć człowieka gdzie szlachetne plecy kończą swą nazwę, a określenie „jajka sadzone” zyskiwało wyjątkowo makabryczny kontekst.

Po zmierzchu z kolei robiło się chłodno i żeby było sprawiedliwie, kto nie dostał udaru słonecznego w dzień, mógł się przynajmniej przeziębić nocą.

Metalfest jest wyjątkowy również pod względem sąsiedztwa. Zazwyczaj jedyne odgłosy jakie na tego typu imprezach wydają zwierzęta to skwierczenie. Dzięki temu, że amfiteatr przylega do ogromnego pilźnieńskiego ZOO  mamy zapewniony kontakt z ożywioną naturą na wypasie, która to na reszcie festów ogranicza się głównie do komarów. Przykładowo: korzystanie z umywalek uatrakcyjniają psy dingo kukające na człowieka zza ogrodzenia. Zaznaczam przy okazji, że dla tych, którzy nie nazywają higieną każdego kontaktu z wodą, są również pełnometrażowe prysznice.

Czasem faktycznie ciężko rozróżnić odgłosy dobiegające ze sceny, od tych wydawanych przez stałych mieszkańców ZOO, ale znudzeni lineupem festiwalowicze mogą zawsze urwać się z festu i pogadać z misiami, żyrafami czy nawet dinozaurami – te ostatnie nie odpowiedzą, bo są z zwyczajnie gipsu, baaardzo dużych ilości gipsu, za to świetnie wychodzą na słit fociach.

Najpewniej rezydenci ZOO mają przekichane z powodu festiwalowego łomotu i w tym względzie co roku liczę na wrażliwość personelu i opiekunów, którzy co wrażliwsze stworzenia przenoszą w głąb ogrodu zoologicznego.

Dość często festiwalowe ogolone małpy idą oglądać nieogolone małpy, a pilźnieńskie ZOO poza nieco większą ilością zwiedzających zyskuje jeszcze nieco reklamy.
Festiwalowe gwiazdy zostają honorowymi rodzicami chrzestnymi nowonarodzonych w ZOO zwierzaków. W 2011 dwie żyrafy Borek i Lex ochrzciła ekipa Accept. W 2012 Uriah Heep adoptowało Elisku i Honzika (Elizabeth i Johnego), dwa misie, przy czym wybitnym obyciem z misiami chwalił się Phil Lanzon, co Shaw objaśnił szybko jako bliskie kontakty z pluszakami. Czeski skład Citron w 2013 roku przygarnął pod swoje „rodzicielskie” skrzydła pingwina Nortica, natomiast rok temu nosorożyca Maruska została chrzestną córcią samego Alice Coopera, co miejmy nadzieję nie odbije się na psychice ważącego zaledwie 60 kilogramów maleństwa. W tym roku o chrzcinach było cicho. Może sześć lat metalfestowych jazgotów wybiło mieszkańców ZOO z romantycznego nastroju i zawiesiły działalność prokreacyjną w ramach protestu?

Tegoroczna edycje miała jeszcze tą niewątpliwą zaletę, że pięknie wpasowała się w ‘długi weekend’. Czwartek był w Polsce dniem grupowych wędrówek panów w sukienkach i śmiecenia kwiaciarnianymi odpadami na ulicach miast i wsi, przy akompaniamencie wątpliwej jakości wokali. Dla mnie i wielu rodaków czwartek był dniem festiwalowej emigracji. Polaków na feście było więcej niż zwykle. Skąd wniosek? Podczas tej edycji, ochrona festiwalu nazbierała pływaków za wszystkie poprzednie lata. Czesi się bawią chętnie, jednak nieco mniej dziko od nas, po czeskich młynkach i ściankach nie jest konieczna wieloletnia rekultywacja podłoża. To co się działo podczas koncertu Eluveitie musiało się biednym ochroniarzom w fosie jawić jako Armagedon w najczystszej postaci. Ledwo nadążali zbierać surferów, amortyzując im głównie lot koszący ku glebie. Nie, trupów nie było, nikt też się nie połamał. Obok ochrony równie ciężkie zadanie mieli strażacy. Nie, pożarów również nie było, za to były wymuszane przez zawziętą w tym względzie publikę prysznice w każdej przerwie pomiędzy kapelami.








Żarełko i trunki po staremu były zacne, zabrakło tylko gambrinusowych raddlerów, których to czeska wersja jest cudownie orzeźwiająca. Polskich wynalazków tego typu nie tykam, bo smakują jak cytrynowy płyn do mycia naczyń „Ludwik” wlany do cukiernicy. Pojawiła się solidna konkurencja dla zeszłorocznych oklapłych i gąbczastych langoszy, czyli było co jeść.

Ciężko mi recenzować cokolwiek szczerze i prywatnie, bo sposobów na robienie sobie wrogów jest milion – ja preferuję metody bardziej bezpośrednie niż internetowe relacje. Żeby zachować minimalny obiektywizm będzie w wielkim skrócie, bo nie chcę walić po łbie ludzi o gustach muzycznych na poziomie pralki Frani, ani tych, którzy uwielbiają wokale serwujące doznania estetyczne porównywalne do wycia przeciętnego alarmu samochodowego. Zwyczajnie de gustibus non disputandum est.

Festiwal około 13 w piątek otwierał czeski Warhawk, zaliczony dlatego, że czasem po prostu wypada być na otwarciu. Ludzi nawet sporo. Vision of Atlantis na scenie się nie pojawili, bo pałker sobie kuku w nogę zrobił, w zamian Austria podesłała Serenity, a żeby całkiem smutno fanom Visions nie było, dołączyli w pakiecie Clementine Delauney, która w obu kapelach udzielała się wokalnie – wielka radosna austriacka rodzina.

Kolejno całkiem sympatycznie i statycznie zaprezentował się INSOMNIUM. Odpowiedzialność wszelaką za dynamikę z wielkim przejęciem podjęła za to publika.

Znacznie więcej luda pojawiło się już na BATTLE BEAST. Noora z ekipą zyskała sporo fanów po ostatniej sabatonowej trasie, na którą Szwedzi zaprosili Finów w roli supportu. Głos pani Louhimo zacny jest wybitnie, natomiast to co Finowie podają pod ten wokal to już kwestia gustu. Jeden radośnie pokica przy disco z „Touch in the Night”, inny w tym samym czasie będzie się w panice ewakuował z zasięgu dźwięku. Natomiast kawałki takie jak „Iron Hand” czy „Black Ninja” i kilka kolejnych raczej łagodnie przelecą przez uszy przeciętnego fana cięższych dźwięków, nie wywołując histerycznych reakcji. No i wokal! Jeżeli kiedykolwiek Tornillo wypadnie z acceptowego składu, Hoffmann może spokojnie dzwonić do Noory.

Spodziewanie GRAVE DIGGER dał zajebisty koncert. Dużo maszerowania było. Najpierw na scenę wmaszerowała Śmierć czyli Katzenburg, z nienaturalnie szerokim kościstym uśmiechem na który pozwalała niekompletna anatomia, prezentując przy okazji czerep jakiegoś nieszczęśnika. Potem ze sceny wymaszerowywał Boltendahl, który widać wolał wyśpiewywać teksty przed samą publiką, a następnie maszerowały oczywiście klany i cały amfiteatr z nimi. Zabawa solidna, skład uśmiechnięty, Chris z prężącym klatę Rittem wydurniali się radośnie na podeście sceny, podkręcając tłum.

OVERKILL zaliczył drastyczny chaos nagłośnieniowy, Ellsworth i chłopaki na scenie mieli problemy z ogarnięciem tego dźwiękowego bajzlu, z czasem było lepiej, ale miny ekipy mówiły same za siebie. Blitz uroczo nadrabiał niedociągnięcia techniczne energią, której jak na szczypiorek srogo marynowany w alkoholach wszelakich ma chłop sporo. Zawziętemu tłumowi pod sceną rzeczona energia udzielała się wydatnie, miotając publiką jak szatan przykazał.

Kolejny MOONSPELL dodał nieco powagi i ciężaru metalfestowej scenie, bo od rana jakoś tak w miarę radośnie się działo. Chłopaki udowodnili, że upały dla nich nie nowina, w Portugalii bywa bardziej piekielnie, a sam Ribeiro na scenę pofatygował się w płaszczyku… wieczorny chłodek, koło 25 stopni jakoś oscylował. Koncert zabrzmiał klimatycznie i dostojnie, Przysłużył się niewątpliwie brak upiornego słoneczka.

ARCH ENEMY swoim występem nie pogłębiło mojego oziębłego uczucia w stosunku do wokali Alissy, aczkolwiek całość wyszła nieźle, pomijając selektywność, która okresowo szła się je…chać w podskokach i gitarek no ni cholery ładnie słychać nie było. Znany z Sanctuary czy Nevermore Jeff Loomis koncert spędził w cieniu. Nie starczyło na człowieka światła, skoro charyzmę i osobowość sceniczną jednej drobnej osóbki – Angeli, na scenie zastępować muszą pospołu dwie sztuki ludzi: Alissa i Amott. Przy okazji - dzióbki w wykonaniu Amotta to nie jest coś, co człowiek - nawet niezbyt lękliwy - chce oglądać po zmroku.

Sobotnia aura ani o stopień nie ustępowała piątkowej… drugi dzień festu znacznie nadwyrężył wytrzymałość publiki na temperatury. Od wczesnych godzin porannych* – to jest od dziesiątej z różną frekwencją w amfiteatrze prezentowały się czeskie składy Stroy i Seven.
*Festiwale mają własną strefę czasową, w której 10:00 to barbarzyńska godzina na pobudki.

Czesi oddali scenę Włochom z ELVENKING gdzieś koło południa i publika wysłuchiwała lekkiego dość grania wtórując dzielnie przy chórkach, co przy niezbyt skomplikowanych kompozycjach wychodziło nader dobrze. Po staremu tematyka elficko – leśna w stylizacji wizualnej sugerującej industriale.

Po Włochach na scenie pojawiła się niemiecka wersja Manowar. Nie, nie jestem złośliwa. Największa różnica pomiędzy Niemcami z MAJESTY, a ekipą Erica Adamsa jest taka, że Niemcy są sympatyczni i nie mają ego rozdętego do stanu grożącego eksplozją oraz ominął ich etap gaci a’la He Man i olejowanych klat o muskulaturze kabanosa. Powermetal traktujący o wojownikach, herosach, bohaterach i innych łebkach ociekających testosteronem Czesi przyjęli entuzjastycznie, radośnie fikając pod chórki w refrenach, całkiem ładnie podawanych przez Tareka Maghary. Chłopaki z Majesty opatrzeni odpowiednimi ksywkami – wokalista to „Metal Son” jakby kto pytał – ładnie pośpiewali również o przemyśle hutniczym: było o metalu, stali, żelazie i o konfliktach militarnych w analogowym wydaniu – czyli z użyciem broni nieautomatycznej. Dorzucić do tego trochę „thunder”, „glory” i rany… nawet śladowa znajomość angielskiego potrafi obrzydzić niektóre kapele ze szczętem, jak człowiek ciągle o tym samym słucha.

Po militarnych fantastycznych klimatach, przechodzimy w historyczne militarne rejony. CIVIL WAR ma jedną istotną cechę, jest mianowicie na wskroś sabatonowy muzycznie. Od tematyki, przez poszczególne kawałki, po brzmienie i aranżację. Nawet skład kapeli się w 3 częściach zgadza, natomiast w tym całym zestawieniu wokal Johanssona okazuje się paskudnie męczący. Civil War dopiero co opuścili Oscar Montelius i Stefan „Pizza” Eriksson, co postsabatonowy udział muzyków zmniejszyło nieznacznie. I znowu wojny, tym razem Napoleon, Rzym i inne Bravehearty.

Po tych wszystkich opiewanych konfliktach z prawdziwą ulgą moje uszy przyjęły zmianę nastroju na całkowicie pokojowy, za to szeroko opisujący przemysł browarniczo - gorzelniczy. Kufelek czyli TANKARD publikę kupił całkowicie. Obok skocznych hymnów chwalących złociste procenty, dodatkową atrakcją była bardzo wymagająca choreografia Andreasa.

„Gerre” zwinny i niezmordowany niczym smukła pantera, sprytnie dla niepoznaki ukryta pod warstwami solidnych obiadów i litrów przyjętego piwa dał pokaz dzikich tańców, których żywiołowość zawstydziłaby stado ostro zapchlonych wiewiórek na kofeinie. Gerre biegał po podeście, strasząc skutecznie fotografów rykiem prosto w obiektyw, a że znęcał się nad tymi wybitnie niespodziewającymi się, skutki były komiczne. Jak już wykurzył wszystkich fotografujących z fosy, straszył publikę amortyzatorem przednim w wersji topless, na co niezrażona publika odpowiedziała tym samym. Biorąc pod uwagę fakt, że prawdziwy fan „Kufelka” bęben ma potężny niczym tam-tam afrykańskiego wodza, wszelka wrażliwość estetyczna tylko pisnęła z bezsilności i skuliła się w kącie podświadomości obserwujących. Thorwarth i Gutjahr również dołączyli do Gerre na podeście włażąc niemalże na pierwsze rzędy i całkowicie olewając scenę, na której osamotniony pozostał jedynie Zissel… Widać nie wpadł jeszcze na pomysł mobilnej perkusji na kółkach.

Beer Thrash Metal bezlitośnie zmaltretował publikę, zostawiając na polu boju spocone, przykurzone, wytopione na słońcu i spragnione piwa skwarki. Po tym występie atak na stoiska piwne był srogi i przewlekły. Efekt skutecznego lokowania produktu w twórczości Tankard niewątpliwie.

HEIDEVOLK przeniósł amfiteatr w folkowe klimaty, konkretnie to w viking battle metal, mając do dyspozycji atrakcję w postaci dubeltowych wokali. Skład trochę się przemeblował, zabrakło Vruchtbaerta, który na lochotińskiej scenie nie pojawił się z przyczyn osobistych. Tłumek nieźle tańcował przy piosenkach o duchach i goblinach, mimo, że ni cholery nie dało się tekstów zrozumieć, bo Heidevolk twardo trzyma się Holenderskiego.

EQUILIBRIUM publiką pozamiatał zacnie. Przyswajalność niemieckich wokali łagodziła niejako Jen Majura, obok wymiatania na basie udzielając się wokalnie w bardzo drapieżnym wydaniu.

TESTAMENT fanom zafundował solidne pierdolnięcie, no takich piosenek o miłości to można słuchać w nieskończoność. Chuck Billy z ekipą do Pilzna wpadli niemal prosto z trasy po Polsce, nadal rozkosznie tłukąc uszy solidnym brzmieniem. Cały skład pięknie podany na tle uroczej i monstrualnej scenografii. Czerwonookie rogate czachy na tle pentagramów plujące parą robiły całkiem sympatyczne wrażenie, podobnie jak upiorna katedra robiąca za tło. Rozkoszny głosik Chucka brzmiał subtelnie jak silnik sfatygowanego Ursusa – coś pięknego. Dźwięk potężnie i świetnie niósł się po całym amfiteatrze, waląc w uszy z subtelnością młota pneumatycznego.

EDGUY jako gwiazda wieczoru był jednocześnie czwartym tego dnia niemieckim składem. Po solidnym thrash metalu made In USA, niemiecki powermetal wypadł… delikutaśnie. Chociaż już wstęp był ciekawy. Wkurzony Sammet nerwowo kręcił się po scenie, przez dwa utwory czekając aż fachman jakiś ogarnie mu odsłuchy. „Love Tyger” i „Sacrifice” poleciały wersji instrumentalnej. Może techniczny falstart występu miał być mimowolnym nawiązaniem do daty występu. Równo 23 lata wcześniej miał bowiem miejsce pierwszy w historii koncert Edguy, a wiadomo, że z debiutami różnie bywa. Ostatecznie Sammet zaskoczył jak Diesel na mrozie i od trzeciego kawałka było już ok. Sympatyczną niespodzianką dla czeskiej publiki była niemiecka wersja kawałka „Včelka Mája” czyli Pszczółka Maja. Tej samej melodii wysłuchiwały zarówno czeskie, niemieckie jak i polskie dzieci. Sam kawałek skomponował Karel Svoboda, my znaliśmy wersję z Wodeckim na wokalu, małym Czechom śpiewał Karel Gott, a dużym i Polakom i Czechom tego wieczora pośpiewał Tobias Sammet. Marsz Imperium z Gwiezdnych Wojen ładnie wypadł w solowych popisach garowych Bohnke. Z efektów specjalnych – poza instrumentalnym wstępem - podczas „Space Police” napompowała się szmata zalegająca cały dzień po prawej stronie sceny i okazało się, ze to nie szmata tylko koleś autorstwa Dana Fraziera z okładki najnowszej płyty. Koncert sympatyczny, ładna dynamika, fajny kontakt z publiką, tylko ciut mało szatana w dźwiękach.

Ostatni dzień festiwalu już o szóstej rano zainugurowała burza. Solidna. Pogrzmiało, popadało i wreszcie nieco ochłodziło powietrze, no i tego dnia słoneczko skoro świt nie wypieprzało na zbity pysk ludzi z namiotów. Dzień festiwalowy rozpoczynał czeski Embryo, grając jak to zwykle bywa w przypadku otwieraczy głównie do ławek. Niemiecki EVERTALE swój bardzo „hammerfallowy” power metal prezentował już koło południa. Jedyny album sympatycznej grupy „Of Dragons and Elves” jasno precyzuje tematykę twórczości. 

Kolejny EVIL INVADERS z Belgii, podający za tematykę tekstów „metal, war, alkohol” przeniósł publikę amfiteatru w kolorowe lata 80’siąte, urzekając szaleństwami scenicznymi, spranym dżinsem i imponującymi „pekaesami” Joego. Islandzki THEVINTAGE CARAVAN cofnął publikę jeszcze bardziej wstecz, do psychodelicznej wersji lat 60’siątych. Chłopaki mimo młodego wieku grali tak przekonująco, jakby przez miesiąc byli na diecie hasz/LSD. Zresztą na dłuższą metę używki mogłyby uatrakcyjnić koncert, który jakoś wybitnie w pamięci nie zapadł.

SKULL FIST – kanadyjska wersja heavy metalu w świeższym wydaniu, skład który w rubryce „lubiani artyści”, przewrotnie dość wymienia Conana, Thora i Odyna. W historii festu zapisali się jako jeden z nielicznych bandów, którym obcięto seta. Plotki mówią, że chłopaki przesadzili nieco z procentami, a że nieładnie tak powtarzać plotki, no więc tego nie powtarzam. Ekipa wierna jest tradycjom metalowym bardzo – w fosie bujały się bardzo tradycyjne groupie. Tartaglia zawzięcie gimnastykował się za perkusją, mając ciut za wysoko podwieszone talerze, musiał chłopak często zadek od stołka odklejać. Z końcem czerwca Zach Slaughter opuścił skład, czyli była to ostatnia okazja obejrzenia solówkowej kombinacji kiedy to Johnny Neste „na barana” dosiadał Slaughtera w trakcie "No False Metal".

Szwedzki UNLEASHED i wesolutki Johnny Hedlund pojechali po uszach publiki wojnami, bitwami w tonacji death metalowej potężnej młócki, czasem tylko zapytując metalfestowych „warriors” czy miło się bawią.

Legendarny RAGE, wrócił na scenę jako REFUGE w składzie ‘Peavy’ Wagner, Manni Schmidt (ex-Grave Digger) i Christos Efthimiadis (Tri State Corner) - składzie który w latach 1988 – 1993 nagrał pięć najbardziej znanych chyba albumów. Publice pod sceną podniosła się średnia wieku, adekwatnie o jakieś dwadzieścia lat, pamiętających stare Rage i wspomniane płytki.Koncert jak zawsze sympatyczny, widać tak działa urok i świetny kontakt z publiką 'Peavego, który zawsze jest optymistyczny jak radziecki program kosmiczny.

Metalo disco szwedzko – duńskiego AMARANTHE wyróżnia się głownie tym, że wokale tam są „do trzech razy sztuka”. Namnożyło się tam gardłowych, od czystego wokalu Jake’a E, przez growle Englunda, po żeński popowy głos Elize Ryd. Potrójnie asekurują się na rutynowe faile techniczne. Zazwyczaj jeden głos ma problemy – więc reszta nadrabia. Ostatnio na MORze siekło w Englunda – wściekał się i maltretował ucho z odsłuchem, tym razem na wstępie nie było słychać Jake’a E, który jako mniej temperamentny niczego nie maltretował. Frekwencja w amfiteatrze potwierdza uwielbienie czeskiej publiki do kicanych około-metalowych tonacji. Ekipa pod koniec występu zaprosiła do zabawy fankę z rozkosznie różową dmuchaną gitarką, ostatecznie brutalnie zdeptaną przez Andreassena – basistę. Zazdrość o tą jedną strunę więcej i o uroczy kolorek zapewne. Zabawnie ewoluuje image kapeli, Englund podprowadza Elize mazidła do ocząt, natomiast Jake woli fryzjerskie eksperymenty.



Kolejna kapela to już prawdziwy tłok na scenie i jednocześnie koszmar technicznych od nagłośnienia. Osiem osób, z których tylko część trzyma się sumiennie jednego instrumentu może stworzyć całkiem niezły dźwiękowy chaos. Rekordzistą w urozmaiceniu instrumentalnym jest oczywiście Chrigel, od szarpania harf, mandolin, banalnych gitar, przez dmuchanie w piszczałki, fleciki, fujarki, flażolety, po irlandzki bęben obręczowy i dudy. ELUVEITIE mimo raczej radosnego folkowego repertuaru, po Amaranthe wypadł solidniej, nawet pomimo porażająco popowego „The Call Of The Mountains”. Tu wokale są również urozmaicone. Mamy przyjemne ryki i growle Glanzmanna oraz miły głosik pani Murphy, który najczęściej cierpi z powodu technicznych awarii dźwiękowych.

Imponująco wygląda konsekwentnie wydłużająca się lista byłych muzyków Eluveitie. Przez skład przeleciało ponad dwa razy więcej ludzi, niż obecnie jest albumów w dyskografii. Ostatnio pożegnał się obsługujący dudy i fujarki Patrick "Päde" Kistler, którego w zeszłym roku zastąpił Matteo Sisti. Eluveitie z publiką robili co chcieli, przestrzeń pod sceną zapchana była jak pośpieszny z Sosnowca, szalał też cały amfiteatr rycząc donośnie.

Do fosy tłum wyrzucał tylu amatorów crowdsufringu, ile zwykle sezon letni wyrzuca turystów na plaże w Mielnie. Przez ponad godzinę ochrona przerzuciła tony „fanousku tvrde muzyki”, klnąc zapewne srogo na glany, żelastwo, łańcuchy i piwne brzuchy stanowiące rutynową stylizację metalową. Na tłumem przeleciała nawet eteryczna rudowłosa rusałka, świecąc nieskromnie pionowym uśmiechem na oczach całego amfiteatru. Widać w Czechach gacie są u rusałek są jedynie opcjonalne.

Najlepszym wskaźnikiem udanego koncertu jest zwykle stopień posiniaczenia tłumu, tu było nienajgorzej. Festiwalowicze oprócz czerwonej jak dupa Winnetou opalenizny, zabrali do domów sporo siniaków. No cóż, Metalfest to nie dansing w Ciechocinku, twardym trzeba być nie miękkim.

Ciężko mi pisać o ACCEPT i się nie powtarzać. Mogliby raz chociaż dać jakąś plamę, a tu ciągle ta sama niemiecka precyzja, a jedyne istotne zmiany dotyczą składu samego Accept. Z członkowstwa w kapeli zrezygnował perkusista Stefan Schwarzmann, zastąpiony Christophera Williamsa, natomiast Herman Frank ustąpił miejsca gitarzyście niegdyś przez trzynaście lat związanemu z Grave Digger – Uwe Lulisowi. Szczęśliwie reszta muzyków pozostała bez zmian, dzięki czemu niemiecki zespół nadal jest jedynym, w którym wokale obsługuje Dustin Hoffmann, a Bruce Willis odstawia „Dla Elizy” na efektownym Jacksonie Flyingu.

Na scenie Accept lubi przede wszystkim przestrzeń. Dekoracje ograniczają się do sporego podestu palkera, z ogromnym gongiem w tle, oraz ścianek atrap wzmacniaczy z akceptowym logo. Te wzmacniacze raz tylko były prawdziwe, kiedy w latach 80’siątych zachciało się chłopakom bajerów podpatrzonych u Scorpionsów. Ambitna wizja dekorowania sceny zakładała potężne ściany wzmacniaczy jako tło. Hoffmann wspomina, że dopiero kiedy przyszło do zajęć praktycznych i ekipę niemal zdmuchnęło ze sceny połapali się, że sprytniejsi nie podłączają całej scenografii scenicznej do prądu.

Intro do „Metal Heart” świetnie brzmi nawet w zamkniętym toiu, błękitne tworzywo dodaje głębokie basowe brzmienie dźwiękom.

Hoffmann i Baltes po staremu prezentowali eleganckie układy choreograficzne, ładnie pozując na froncie sceny, jednak trzymając się zdecydowanie miejsc, skąd mogli kontrolować dźwięk. Dopiero solo „Dla Elizy” Hoffmann zdecydował się odegrać  na podeście w blasku świateł, bliżej publiki i wyciskając z tłumu ryki subtelne jak godowy krzyk orangutana. Kawałek zabrzmiał ciężko, potężnie i majestatycznie, nabierając tempa i wywołując dziki entuzjazm tłumu.

Podsumowując: dwadzieścia osiem zespołów z różnych stron świata, z piętnastu różnych krajów – z przewagą jednak niemieckich składów, równie międzynarodowa publika licząca po raz pierwszy rekordową liczbę ponad 7 000 ludzi.








































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz