Post powstał dawno, ale zapomniany zalegał na blogu w okolicach sierpnia - to "podciągnęłam" wyżej.
Klik w wytłuszczenia otwiera posty/galerie do których odnosi się tekst.
8.08.2015
Panujący obecnie upał (którego
piszący te słowa nie znosi cholernie) spowodował, że zatęskniło mi się to
festu, którego szósta edycja dopiero co się odbyła, festiwalu, który w naszych warunkach wyzionął ducha już w
drugim podejściu i jest przeze mnie szczerze opłakiwany.
Dziś bardziej niż kiedykolwiek
rozumiem inspirację pana Salvatore Dali, któremu na obrazie zegary spłynęły, do
tego ta pustynia i trup drzewa w tle… mi póki co spływają klawisze z
klawiatury.
Oficjalna relacja, którą
smaruję wytrwale co roku – a nie lubię tego równie cholernie jak upałów - poszła
do redakcji. Tyle, że redakcji z tego powodu jest bardzo wszystko jedno, bo strona
zaniemogła przy zmianie serwera i szlag cale ustrojstwo trafił. Relacja zalega
w czeluściach maili, a po feście z mojej strony śladu nie ma… niefajnie.
Czeską edycję Metalfest Open
Air obdarzyłam uczuciem gorącym (sporo przymiotników termicznych może się
trafić – sorry, taki mamy klimat) od pierwszego wejrzenia już w 2012 roku. Otóż impreza odbywająca się
w Pilźnie ma kilka zalet kasujących w przedbiegach pozostałe atrakcje
koncertowe. O atrakcjach Pilzna, wielbłądach, Skodach itp. pisałam ostatnio,
powtarzać się więc będę wyłącznie w zakresie zalet metalfestowych – bo
zwyczajnie jeszcze mi się nie znudziło.
Może gdybym zaliczyła imprezę
z 2013 miałabym uraz do samego festiwalu, oraz do wszystkiego co mokre i
pływające, bo tamta edycja upłynęła (dosłownie) pod znakiem potopu,
nieprzerwanego deszczu i zalanych namiotów. Z bardziej drastycznych przypadków:
pobudka w twarzą w kałuży… w namiocie – brrrr! Wtedy jednak umiarkowanie radośnie
smażyłam się w Jaworznie, gdzie przerażał raczej upał, tak jak dziś i hordy
krwiożerczych komarów.
Tegoroczna edycja nie obyła
się jednakże bez atrakcji testujących wytrzymałość nerwową fanów festiwalu. Po
odnowieniu amfiteatru Lochotin, blady strach padł na festiwalowiczów i na mnie.
Na mnie nawet jakby bardziej – bo amfiteatr pilźnieński jest zwyczajnie
najzajebistszą miejscówką ‘ever’. Organizacja imprezy w dobrze znanym i
lubianym miejscu stanęła pod znakiem zapytania, bo unijna kasa wyłożona na
rewitalizację amfiteatru miała ograniczać komercyjne wykorzystanie obiektu.
Były pomysły zmiany lokalizacji na stadion, wyniesienie metalfestu poza Pilzno,
a każda taka nowinka powodowała coraz to większą nerwówkę u fanów. Czesi
podpisywali zawzięcie petycję o utrzymanie MOA w starej lokalizacji, miasto i
organizatorzy kombinowali jak ugryźć temat, żeby nie stracić takiej imprezy, no
i szczęśliwie wykombinowali! Burmistrz Pilzna, mający widać nieco rozsądniejsze
nastawienie niż tacy włodarze Węgorzewa przykładowo, kopnął się osobiście do
Brukseli i załatwił temat konkretnie.
Nikt się bardziej nie cieszył
niż JA! Amfiteatr jest miejscem cudownym i kropka! Ponoć każdy ma coś z
dziecka, niektórzy tylko wzrost, tu w Pilżnie nawet najbardziej mikrej postury
festiwalowicz cały czas widzi scenę. Ba! Osoby wzrostu siedzącego psa mogą
wreszcie pozasłaniać widok innym, pod warunkiem że ci ‘inni’ grzecznie siedzą
na ławeczkach. Ławeczki zapobiegają skutecznie zjeżdżaniu tyłka na wysokość
kolan, a zawzięte jednostki mogą oglądać koncerty bez uszczerbku na zdrowiu od
dziesiątej rano, do ostatniego dźwięku przed północą. Tutaj właśnie metalfest
kasuje najdosadniej pozostałe festy. Zwykle dziki entuzjazm przeciętego wielbiciela
muzyki na żywo, skopany koniecznością wielogodzinnego sterczenia w tłumie,
którego wyższa część skutecznie zasłania scenę, ucieka w popłochu przenosząc
się na dzikie i równie entuzjastyczne zainteresowanie trunkami.
Kolejną zaletą festiwalu jest rozsądne
zagęszczenie człowieków na metr kwadratowy. Średnio lochotiński amfiteatr
odwiedza 6-7 tysięcy luda, co nie ma szansy wywołać ochlofobii – znaczy napadów
paniki ludziowstrętem spowodowanej. Koncerty kończą się w okolicach 23, co daje
czas na integrację z tubylcami, imprezowanie do rana, a także słuszny wypoczynek dla tych którym SKS
dolega. (Starość Kur…, Starość). Rozpiętość wiekowa publiki jak zawsze szeroka, od kajtków opisanych przez rodziców numerami telefonów, po panów z nobliwą siwizną na piórach sięgającą pasa.
Tegoroczna pogoda atmosferę
zapewniła piekielną. Słoneczko zawzięcie prażyło amfiteatr z przyległościami od
godzin porannych. Biorąc pod uwagę fakt, że wędrówka morderczej żółtej kuli
odbywała się po prawej stronie lochotińskiej dolinki, efekty tego smażenia były
dość zabawne. Festiwalowicze szybko zyskali na zróżnicowaniu kolorystycznym.
Patrząc z prawej strony amfiteatru publika jawiła się jako wkur…zone stado
czerwonoskórych, widok z lewej strony ukazywał za to hordy bladych anemików.
Nawet solidny filtr UV nie mógł całkowicie zapobiec jednostronnej opaleniźnie.
W okolicach południowych piekielne
słońce pozbawiało uroku nawet ławeczki. Przyjemność ze spoczynku na ławkach
była porównywalna z wysiadywaniem grilla. Sadowienie się półgębkiem tfu!
półdupkiem (sumie i jedno i drugie ma uśmiech, tyle, że to dole akurat pionowy)
niewiele dawało, srogo torturując tą cześć człowieka gdzie szlachetne plecy
kończą swą nazwę, a określenie „jajka sadzone” zyskiwało wyjątkowo makabryczny
kontekst.
Po zmierzchu z kolei robiło
się chłodno i żeby było sprawiedliwie, kto nie dostał udaru słonecznego w
dzień, mógł się przynajmniej przeziębić nocą.
Metalfest jest wyjątkowy
również pod względem sąsiedztwa. Zazwyczaj jedyne odgłosy jakie na tego typu
imprezach wydają zwierzęta to skwierczenie. Dzięki temu, że amfiteatr przylega
do ogromnego pilźnieńskiego ZOO mamy
zapewniony kontakt z ożywioną naturą na wypasie, która to na reszcie festów
ogranicza się głównie do komarów. Przykładowo: korzystanie z umywalek
uatrakcyjniają psy dingo kukające na człowieka zza ogrodzenia. Zaznaczam przy
okazji, że dla tych, którzy nie nazywają higieną każdego kontaktu z wodą, są
również pełnometrażowe prysznice.
Czasem faktycznie ciężko
rozróżnić odgłosy dobiegające ze sceny, od tych wydawanych przez stałych
mieszkańców ZOO, ale znudzeni lineupem festiwalowicze mogą zawsze urwać się z
festu i pogadać z misiami, żyrafami czy nawet dinozaurami – te ostatnie nie
odpowiedzą, bo są z zwyczajnie gipsu, baaardzo dużych ilości gipsu, za to
świetnie wychodzą na słit fociach.
Najpewniej rezydenci ZOO mają
przekichane z powodu festiwalowego łomotu i w tym względzie co roku liczę na
wrażliwość personelu i opiekunów, którzy co wrażliwsze stworzenia przenoszą w
głąb ogrodu zoologicznego.
Dość często festiwalowe
ogolone małpy idą oglądać nieogolone małpy, a pilźnieńskie ZOO poza nieco
większą ilością zwiedzających zyskuje jeszcze nieco reklamy.
Festiwalowe gwiazdy zostają
honorowymi rodzicami chrzestnymi nowonarodzonych w ZOO zwierzaków. W 2011 dwie
żyrafy Borek i Lex ochrzciła ekipa Accept. W 2012 Uriah Heep adoptowało Elisku
i Honzika (Elizabeth i Johnego), dwa misie, przy czym wybitnym obyciem z
misiami chwalił się Phil Lanzon, co Shaw objaśnił szybko jako bliskie kontakty
z pluszakami. Czeski skład Citron w 2013 roku przygarnął pod swoje
„rodzicielskie” skrzydła pingwina Nortica, natomiast rok temu nosorożyca
Maruska została chrzestną córcią samego Alice Coopera, co miejmy nadzieję nie
odbije się na psychice ważącego zaledwie 60 kilogramów maleństwa. W tym roku o
chrzcinach było cicho. Może sześć lat metalfestowych jazgotów wybiło
mieszkańców ZOO z romantycznego nastroju i zawiesiły działalność prokreacyjną w
ramach protestu?
Tegoroczna edycje miała
jeszcze tą niewątpliwą zaletę, że pięknie wpasowała się w ‘długi weekend’. Czwartek
był w Polsce dniem grupowych wędrówek panów w sukienkach i śmiecenia kwiaciarnianymi
odpadami na ulicach miast i wsi, przy akompaniamencie wątpliwej jakości wokali.
Dla mnie i wielu rodaków czwartek był dniem festiwalowej emigracji. Polaków na
feście było więcej niż zwykle. Skąd wniosek? Podczas tej edycji, ochrona
festiwalu nazbierała pływaków za wszystkie poprzednie lata. Czesi się bawią
chętnie, jednak nieco mniej dziko od nas, po czeskich młynkach i ściankach nie
jest konieczna wieloletnia rekultywacja podłoża. To co się działo podczas
koncertu Eluveitie musiało się biednym ochroniarzom w fosie jawić jako
Armagedon w najczystszej postaci. Ledwo nadążali zbierać surferów, amortyzując
im głównie lot koszący ku glebie. Nie, trupów nie było, nikt też się nie
połamał. Obok ochrony równie ciężkie zadanie mieli strażacy. Nie, pożarów
również nie było, za to były wymuszane przez zawziętą w tym względzie publikę
prysznice w każdej przerwie pomiędzy kapelami.
Żarełko i trunki po staremu
były zacne, zabrakło tylko gambrinusowych raddlerów, których to czeska wersja
jest cudownie orzeźwiająca. Polskich wynalazków tego typu nie tykam, bo smakują
jak cytrynowy płyn do mycia naczyń „Ludwik” wlany do cukiernicy. Pojawiła się
solidna konkurencja dla zeszłorocznych oklapłych i gąbczastych langoszy, czyli
było co jeść.
Ciężko mi recenzować cokolwiek
szczerze i prywatnie, bo sposobów na robienie sobie wrogów jest milion – ja
preferuję metody bardziej bezpośrednie niż internetowe relacje. Żeby zachować
minimalny obiektywizm będzie w wielkim skrócie, bo nie chcę walić po łbie ludzi
o gustach muzycznych na poziomie pralki Frani, ani tych, którzy uwielbiają
wokale serwujące doznania estetyczne porównywalne do wycia przeciętnego alarmu
samochodowego. Zwyczajnie de gustibus non disputandum est.
Festiwal około 13 w piątek
otwierał czeski Warhawk, zaliczony dlatego, że czasem po prostu wypada być na
otwarciu. Ludzi nawet sporo. Vision of Atlantis na scenie się nie pojawili, bo
pałker sobie kuku w nogę zrobił, w zamian Austria podesłała Serenity, a żeby całkiem smutno fanom
Visions nie było, dołączyli w pakiecie Clementine
Delauney, która w obu kapelach udzielała się wokalnie – wielka radosna
austriacka rodzina.
Kolejno całkiem sympatycznie i
statycznie zaprezentował się INSOMNIUM.
Odpowiedzialność wszelaką za dynamikę z wielkim przejęciem podjęła za to
publika.
Znacznie więcej luda pojawiło
się już na BATTLE BEAST. Noora z
ekipą zyskała sporo fanów po ostatniej sabatonowej trasie, na którą Szwedzi
zaprosili Finów w roli supportu. Głos pani Louhimo zacny jest wybitnie,
natomiast to co Finowie podają pod ten wokal to już kwestia gustu. Jeden
radośnie pokica przy disco z „Touch in the Night”, inny w tym samym czasie
będzie się w panice ewakuował z zasięgu dźwięku. Natomiast kawałki takie jak „Iron
Hand” czy „Black Ninja” i kilka kolejnych raczej łagodnie przelecą przez uszy
przeciętnego fana cięższych dźwięków, nie wywołując histerycznych reakcji. No i
wokal! Jeżeli kiedykolwiek Tornillo wypadnie z acceptowego składu, Hoffmann
może spokojnie dzwonić do Noory.
Spodziewanie GRAVE DIGGER dał zajebisty koncert.
Dużo maszerowania było. Najpierw na scenę wmaszerowała Śmierć czyli Katzenburg,
z nienaturalnie szerokim kościstym uśmiechem na który pozwalała niekompletna
anatomia, prezentując przy okazji czerep jakiegoś nieszczęśnika. Potem ze sceny
wymaszerowywał Boltendahl, który widać wolał wyśpiewywać teksty przed samą
publiką, a następnie maszerowały oczywiście klany i cały amfiteatr z nimi. Zabawa
solidna, skład uśmiechnięty, Chris z prężącym klatę Rittem wydurniali się
radośnie na podeście sceny, podkręcając tłum.
OVERKILL zaliczył
drastyczny chaos nagłośnieniowy, Ellsworth i chłopaki na scenie mieli problemy
z ogarnięciem tego dźwiękowego bajzlu, z czasem było lepiej, ale miny ekipy mówiły
same za siebie. Blitz uroczo nadrabiał niedociągnięcia techniczne energią,
której jak na szczypiorek srogo marynowany w alkoholach wszelakich ma chłop
sporo. Zawziętemu tłumowi pod sceną rzeczona energia udzielała się wydatnie,
miotając publiką jak szatan przykazał.
Kolejny MOONSPELL dodał nieco powagi i ciężaru metalfestowej scenie, bo od
rana jakoś tak w miarę radośnie się działo. Chłopaki udowodnili, że upały dla
nich nie nowina, w Portugalii bywa bardziej piekielnie, a sam Ribeiro na scenę
pofatygował się w płaszczyku… wieczorny chłodek, koło 25 stopni jakoś
oscylował. Koncert zabrzmiał klimatycznie i dostojnie, Przysłużył się
niewątpliwie brak upiornego słoneczka.
ARCH ENEMY swoim
występem nie pogłębiło mojego oziębłego uczucia w stosunku do wokali Alissy,
aczkolwiek całość wyszła nieźle, pomijając selektywność, która okresowo szła
się je…chać w podskokach i gitarek no ni cholery ładnie słychać nie było. Znany
z Sanctuary czy
Nevermore Jeff Loomis koncert spędził w cieniu. Nie starczyło na człowieka
światła, skoro charyzmę i osobowość sceniczną jednej drobnej osóbki – Angeli, na
scenie zastępować muszą pospołu dwie sztuki ludzi: Alissa i Amott. Przy okazji
- dzióbki w wykonaniu Amotta to nie jest coś, co człowiek - nawet niezbyt
lękliwy - chce oglądać po zmroku.
Sobotnia aura ani o stopień nie ustępowała
piątkowej… drugi dzień festu znacznie nadwyrężył wytrzymałość publiki na
temperatury. Od wczesnych godzin porannych* – to jest od dziesiątej z różną
frekwencją w amfiteatrze prezentowały się czeskie składy Stroy i Seven.
*Festiwale mają własną strefę czasową, w której
10:00 to barbarzyńska godzina na pobudki.
Czesi oddali scenę Włochom z ELVENKING gdzieś
koło południa i publika wysłuchiwała lekkiego dość grania wtórując dzielnie
przy chórkach, co przy niezbyt skomplikowanych kompozycjach wychodziło nader
dobrze. Po staremu tematyka elficko – leśna w stylizacji wizualnej sugerującej
industriale.
Po Włochach na scenie pojawiła się niemiecka wersja
Manowar. Nie, nie jestem złośliwa. Największa różnica pomiędzy Niemcami z MAJESTY,
a ekipą Erica Adamsa jest taka, że Niemcy są sympatyczni i nie mają ego
rozdętego do stanu grożącego eksplozją oraz ominął ich etap gaci a’la He Man i
olejowanych klat o muskulaturze kabanosa. Powermetal traktujący o wojownikach,
herosach, bohaterach i innych łebkach ociekających testosteronem Czesi przyjęli
entuzjastycznie, radośnie fikając pod chórki w refrenach, całkiem ładnie
podawanych przez Tareka
Maghary. Chłopaki z Majesty opatrzeni odpowiednimi ksywkami – wokalista to
„Metal Son” jakby kto pytał – ładnie pośpiewali również o przemyśle hutniczym:
było o metalu, stali, żelazie i o konfliktach militarnych w analogowym wydaniu
– czyli z użyciem broni nieautomatycznej. Dorzucić do tego trochę „thunder”,
„glory” i rany… nawet śladowa znajomość angielskiego potrafi obrzydzić niektóre
kapele ze szczętem, jak człowiek ciągle o tym samym słucha.
Po militarnych fantastycznych
klimatach, przechodzimy w historyczne militarne rejony. CIVIL WAR ma jedną istotną cechę, jest mianowicie na wskroś
sabatonowy muzycznie. Od tematyki, przez poszczególne kawałki, po brzmienie i
aranżację. Nawet skład kapeli się w 3 częściach zgadza, natomiast w tym całym
zestawieniu wokal Johanssona okazuje się paskudnie męczący. Civil War dopiero
co opuścili Oscar Montelius i Stefan „Pizza” Eriksson, co postsabatonowy udział
muzyków zmniejszyło nieznacznie. I znowu wojny, tym razem Napoleon, Rzym i inne
Bravehearty.
Po tych wszystkich opiewanych
konfliktach z prawdziwą ulgą moje uszy przyjęły zmianę nastroju na całkowicie
pokojowy, za to szeroko opisujący przemysł browarniczo - gorzelniczy. Kufelek
czyli TANKARD publikę kupił
całkowicie. Obok skocznych hymnów chwalących złociste procenty, dodatkową
atrakcją była bardzo wymagająca choreografia Andreasa.
„Gerre” zwinny i
niezmordowany niczym smukła pantera, sprytnie dla niepoznaki ukryta pod
warstwami solidnych obiadów i litrów przyjętego piwa dał pokaz dzikich tańców,
których żywiołowość zawstydziłaby stado ostro zapchlonych wiewiórek na
kofeinie. Gerre biegał po podeście, strasząc skutecznie fotografów rykiem
prosto w obiektyw, a że znęcał się nad tymi wybitnie niespodziewającymi się,
skutki były komiczne. Jak już wykurzył wszystkich fotografujących z fosy,
straszył publikę amortyzatorem przednim w wersji topless, na co niezrażona
publika odpowiedziała tym samym. Biorąc pod uwagę fakt, że prawdziwy fan
„Kufelka” bęben ma potężny niczym tam-tam afrykańskiego wodza, wszelka wrażliwość
estetyczna tylko pisnęła z bezsilności i skuliła się w kącie podświadomości
obserwujących. Thorwarth i Gutjahr również dołączyli do Gerre na podeście
włażąc niemalże na pierwsze rzędy i całkowicie olewając scenę, na której
osamotniony pozostał jedynie Zissel… Widać nie wpadł jeszcze na pomysł mobilnej
perkusji na kółkach.
Beer Thrash Metal
bezlitośnie zmaltretował publikę, zostawiając na polu boju spocone,
przykurzone, wytopione na słońcu i spragnione piwa skwarki. Po tym występie
atak na stoiska piwne był srogi i przewlekły. Efekt skutecznego lokowania
produktu w twórczości Tankard niewątpliwie.
HEIDEVOLK
przeniósł amfiteatr w folkowe klimaty, konkretnie to w viking battle metal, mając do dyspozycji atrakcję w
postaci dubeltowych wokali. Skład trochę się przemeblował, zabrakło Vruchtbaerta, który na lochotińskiej scenie
nie pojawił się z przyczyn osobistych. Tłumek nieźle tańcował przy piosenkach o
duchach i goblinach, mimo, że ni cholery nie dało się tekstów zrozumieć, bo
Heidevolk twardo trzyma się Holenderskiego.
EQUILIBRIUM
publiką pozamiatał zacnie. Przyswajalność niemieckich wokali łagodziła niejako Jen Majura, obok
wymiatania na basie udzielając się wokalnie w bardzo drapieżnym wydaniu.
TESTAMENT fanom
zafundował solidne pierdolnięcie, no takich piosenek o miłości to można słuchać
w nieskończoność. Chuck Billy z ekipą do Pilzna wpadli niemal prosto z trasy po Polsce,
nadal rozkosznie tłukąc uszy solidnym brzmieniem. Cały skład pięknie podany na
tle uroczej i monstrualnej scenografii. Czerwonookie rogate czachy na tle
pentagramów plujące parą robiły całkiem sympatyczne wrażenie, podobnie jak
upiorna katedra robiąca za tło. Rozkoszny głosik Chucka brzmiał subtelnie jak
silnik sfatygowanego Ursusa – coś pięknego. Dźwięk potężnie i świetnie niósł
się po całym amfiteatrze, waląc w uszy z subtelnością młota pneumatycznego.
EDGUY jako
gwiazda wieczoru był jednocześnie czwartym tego dnia niemieckim składem. Po
solidnym thrash metalu made In USA, niemiecki powermetal wypadł… delikutaśnie.
Chociaż już wstęp był ciekawy. Wkurzony Sammet nerwowo kręcił się po scenie,
przez dwa utwory czekając aż fachman jakiś ogarnie mu odsłuchy. „Love Tyger” i „Sacrifice” poleciały wersji instrumentalnej. Może techniczny falstart
występu miał być mimowolnym nawiązaniem do daty występu. Równo 23 lata wcześniej
miał bowiem miejsce pierwszy w historii koncert Edguy, a wiadomo, że z debiutami
różnie bywa. Ostatecznie Sammet zaskoczył jak Diesel na mrozie i od trzeciego kawałka
było już ok. Sympatyczną niespodzianką dla czeskiej publiki była niemiecka
wersja kawałka „Včelka Mája” czyli Pszczółka Maja. Tej samej melodii wysłuchiwały zarówno czeskie, niemieckie jak i
polskie dzieci. Sam kawałek skomponował Karel Svoboda, my znaliśmy wersję z Wodeckim na wokalu, małym Czechom
śpiewał Karel Gott, a dużym i Polakom i Czechom tego wieczora pośpiewał Tobias
Sammet. Marsz Imperium z Gwiezdnych Wojen ładnie wypadł w solowych popisach garowych
Bohnke. Z efektów specjalnych – poza instrumentalnym wstępem - podczas „Space
Police” napompowała się szmata zalegająca cały dzień po prawej stronie sceny i
okazało się, ze to nie szmata tylko koleś autorstwa Dana Fraziera z okładki najnowszej płyty. Koncert sympatyczny, ładna dynamika, fajny kontakt z publiką, tylko
ciut mało szatana w dźwiękach.
Ostatni dzień festiwalu już o
szóstej rano zainugurowała burza. Solidna. Pogrzmiało, popadało i wreszcie
nieco ochłodziło powietrze, no i tego dnia słoneczko skoro świt nie wypieprzało
na zbity pysk ludzi z namiotów. Dzień festiwalowy rozpoczynał czeski Embryo,
grając jak to zwykle bywa w przypadku otwieraczy głównie do ławek. Niemiecki EVERTALE swój bardzo „hammerfallowy”
power metal prezentował już koło południa. Jedyny album sympatycznej grupy „Of
Dragons and Elves” jasno precyzuje tematykę twórczości.
Kolejny EVIL INVADERS z Belgii, podający za
tematykę tekstów „metal, war, alkohol” przeniósł publikę amfiteatru w kolorowe
lata 80’siąte, urzekając szaleństwami scenicznymi, spranym dżinsem i
imponującymi „pekaesami” Joego. Islandzki THEVINTAGE CARAVAN cofnął publikę jeszcze bardziej wstecz, do psychodelicznej
wersji lat 60’siątych. Chłopaki mimo młodego wieku grali tak przekonująco, jakby
przez miesiąc byli na diecie hasz/LSD. Zresztą na dłuższą metę używki mogłyby
uatrakcyjnić koncert, który jakoś wybitnie w pamięci nie zapadł.
SKULL FIST – kanadyjska
wersja heavy metalu w świeższym wydaniu, skład który w rubryce „lubiani
artyści”, przewrotnie dość wymienia Conana, Thora i Odyna. W historii festu
zapisali się jako jeden z nielicznych bandów, którym obcięto seta. Plotki
mówią, że chłopaki przesadzili nieco z procentami, a że nieładnie tak powtarzać
plotki, no więc tego nie powtarzam. Ekipa wierna jest tradycjom metalowym
bardzo – w fosie bujały się bardzo tradycyjne groupie. Tartaglia zawzięcie
gimnastykował się za perkusją, mając ciut za wysoko podwieszone talerze, musiał
chłopak często zadek od stołka odklejać. Z końcem czerwca Zach Slaughter opuścił
skład, czyli była to ostatnia okazja obejrzenia solówkowej kombinacji kiedy to Johnny
Neste „na barana” dosiadał Slaughtera w trakcie "No False Metal".
Szwedzki UNLEASHED i wesolutki Johnny Hedlund pojechali po uszach publiki
wojnami, bitwami w tonacji death metalowej potężnej młócki, czasem tylko
zapytując metalfestowych „warriors” czy miło się bawią.
Legendarny RAGE, wrócił na
scenę jako REFUGE w składzie ‘Peavy’
Wagner, Manni Schmidt (ex-Grave Digger) i Christos Efthimiadis (Tri State
Corner) - składzie który w latach 1988 – 1993 nagrał pięć najbardziej znanych
chyba albumów. Publice pod sceną podniosła się średnia wieku, adekwatnie o
jakieś dwadzieścia lat, pamiętających stare Rage i wspomniane płytki.Koncert jak zawsze sympatyczny, widać tak działa urok i świetny kontakt z publiką 'Peavego, który zawsze jest optymistyczny jak radziecki program kosmiczny.
Metalo disco szwedzko – duńskiego
AMARANTHE wyróżnia się głownie tym,
że wokale tam są „do trzech razy sztuka”. Namnożyło się tam gardłowych, od
czystego wokalu Jake’a E, przez growle Englunda, po żeński popowy głos Elize
Ryd. Potrójnie asekurują się na rutynowe faile techniczne. Zazwyczaj jeden głos
ma problemy – więc reszta nadrabia. Ostatnio na MORze siekło w Englunda –
wściekał się i maltretował ucho z odsłuchem, tym razem na wstępie nie było
słychać Jake’a E, który jako mniej temperamentny niczego nie maltretował. Frekwencja
w amfiteatrze potwierdza uwielbienie czeskiej publiki do kicanych około-metalowych
tonacji. Ekipa pod koniec występu zaprosiła do zabawy fankę z rozkosznie różową
dmuchaną gitarką, ostatecznie brutalnie zdeptaną przez Andreassena – basistę. Zazdrość
o tą jedną strunę więcej i o uroczy kolorek zapewne. Zabawnie ewoluuje image
kapeli, Englund podprowadza Elize mazidła do ocząt, natomiast Jake woli
fryzjerskie eksperymenty.
Kolejna kapela to już
prawdziwy tłok na scenie i jednocześnie koszmar technicznych od nagłośnienia.
Osiem osób, z których tylko część trzyma się sumiennie jednego instrumentu może
stworzyć całkiem niezły dźwiękowy chaos. Rekordzistą w urozmaiceniu
instrumentalnym jest oczywiście Chrigel, od szarpania harf, mandolin, banalnych
gitar, przez dmuchanie w piszczałki, fleciki, fujarki, flażolety, po irlandzki
bęben obręczowy i dudy. ELUVEITIE
mimo raczej radosnego folkowego repertuaru, po Amaranthe wypadł solidniej,
nawet pomimo porażająco popowego „The Call Of The Mountains”. Tu wokale są również urozmaicone. Mamy
przyjemne ryki i growle Glanzmanna oraz miły głosik pani Murphy, który
najczęściej cierpi z powodu technicznych awarii dźwiękowych.
Imponująco wygląda
konsekwentnie wydłużająca się lista byłych muzyków Eluveitie. Przez skład
przeleciało ponad dwa razy więcej ludzi, niż obecnie jest albumów w
dyskografii. Ostatnio pożegnał się obsługujący dudy i fujarki Patrick
"Päde" Kistler, którego w zeszłym roku zastąpił Matteo Sisti.
Eluveitie z publiką robili co chcieli, przestrzeń pod sceną zapchana była jak
pośpieszny z Sosnowca, szalał też cały amfiteatr rycząc donośnie.
Do fosy tłum wyrzucał tylu
amatorów crowdsufringu, ile zwykle sezon letni wyrzuca turystów na plaże w
Mielnie. Przez ponad godzinę ochrona przerzuciła tony „fanousku tvrde muzyki”, klnąc
zapewne srogo na glany, żelastwo, łańcuchy i piwne brzuchy stanowiące rutynową
stylizację metalową. Na tłumem przeleciała nawet eteryczna rudowłosa rusałka,
świecąc nieskromnie pionowym uśmiechem na oczach całego amfiteatru. Widać w Czechach
gacie są u rusałek są jedynie opcjonalne.
Najlepszym
wskaźnikiem udanego koncertu jest zwykle stopień posiniaczenia tłumu, tu było
nienajgorzej. Festiwalowicze oprócz czerwonej jak dupa Winnetou opalenizny,
zabrali do domów sporo siniaków. No cóż, Metalfest to nie dansing w
Ciechocinku, twardym trzeba być nie miękkim.
Ciężko mi pisać o ACCEPT i się nie powtarzać. Mogliby raz
chociaż dać jakąś plamę, a tu ciągle ta sama niemiecka precyzja, a jedyne
istotne zmiany dotyczą składu samego Accept. Z członkowstwa w kapeli
zrezygnował perkusista Stefan Schwarzmann, zastąpiony Christophera Williamsa,
natomiast Herman Frank ustąpił miejsca gitarzyście niegdyś przez trzynaście lat
związanemu z Grave Digger – Uwe Lulisowi. Szczęśliwie reszta muzyków pozostała
bez zmian, dzięki czemu niemiecki zespół nadal jest jedynym, w którym wokale
obsługuje Dustin Hoffmann, a Bruce Willis odstawia „Dla Elizy” na efektownym
Jacksonie Flyingu.
Na scenie Accept lubi przede
wszystkim przestrzeń. Dekoracje ograniczają się do sporego podestu palkera, z
ogromnym gongiem w tle, oraz ścianek atrap wzmacniaczy z akceptowym logo. Te
wzmacniacze raz tylko były prawdziwe, kiedy w latach 80’siątych zachciało się
chłopakom bajerów podpatrzonych u Scorpionsów. Ambitna wizja dekorowania sceny
zakładała potężne ściany wzmacniaczy jako tło. Hoffmann wspomina, że dopiero
kiedy przyszło do zajęć praktycznych i ekipę niemal zdmuchnęło ze sceny
połapali się, że sprytniejsi nie podłączają całej scenografii scenicznej do prądu.
Intro do „Metal Heart”
świetnie brzmi nawet w zamkniętym toiu, błękitne tworzywo dodaje głębokie
basowe brzmienie dźwiękom.
Hoffmann i Baltes po staremu
prezentowali eleganckie układy choreograficzne, ładnie pozując na froncie
sceny, jednak trzymając się zdecydowanie miejsc, skąd mogli kontrolować dźwięk.
Dopiero solo „Dla Elizy” Hoffmann zdecydował się odegrać na podeście w blasku świateł, bliżej publiki i
wyciskając z tłumu ryki subtelne jak godowy krzyk orangutana. Kawałek zabrzmiał
ciężko, potężnie i majestatycznie, nabierając tempa i wywołując dziki entuzjazm
tłumu.
Podsumowując: dwadzieścia
osiem zespołów z różnych stron świata, z piętnastu różnych krajów – z przewagą
jednak niemieckich składów, równie międzynarodowa publika licząca po raz
pierwszy rekordową liczbę ponad 7 000 ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz