2015-12-09
RELACJA: ELUVEITIE, SKALMOLD, ITHILIEN - Gdańsk, B90, 2015
Ledwo się grudzień rozpoczął, a już mamy gwiazdkę. Chociaż lepiej może byłoby użyć określenia przesilenie zimowe czy też Święto Godowe. Kichać nomenklaturę, ważne, że wielbiciele metalu wzbogaconego dźwiękami wydobywanymi z dziurawych drewnianych rurek, skrzypiącego drewna formy wszelakiej i wreszcie worków ze skór zwierząt emitujących niemożliwy jazgot dostali dwa solidne prezenty od B90.
ELUVEITIE - galeria
SKALMOLD - galeria
ITHILIEN - galeria
Pierwszy to koncert Eluveitie w towarzystwie Skalmold i Ithilien. Drugi prezent już za tydzień pojawi się w gdańskim klubie w postaci Arkony, Dalriady i Heidevolk w tonacji równie zróżnicowanej instrumentalnie. Dubeltowa okazja do przeczyszczenia kanałów słuchowych mocną dawką folk metalowych dźwięków, której przegapić nie wypada.
Jest to bodajże pierwszy faktyczny w Polsce koncert szwajcarskiego Eluvieitie jako headlinera. Owszem, z pewną regularnością Glanzmann z ekipą wpadają do nas od 2009 roku, jednak głównie jako skład asystujący. Druga sprawa, że trochę czasu zajęło ekipie zbudowanie w Polsce twardej bazy fanów, no ale trudno raczej zachwycić folk metalem gawiedź przychodzącą na koncerty Kreatora czy Dark Trankquility. Zjednywanie sobie słuchaczy znacznie lepiej poszło Szwajcarom przy okazji wycieczek z Korpiklaani czy Sabaton. W takim towarzystwie publika znacznie chętniej przyjmie w uszy wszystko co skoczne, melodyjne i plumkające radośnie.
Wieczorek taneczny rozpoczynali Belgowie z Ihtilien. Wielbiąca folk metal publika, jest publiką nader żywiołową i aktywną. Umieszczenie przeciętnego fana folków w pobliżu sceny gwarantuje statykę porównywalną z laską dynamitu wrzuconą w sam środek pożaru. Zazwyczaj niewiele trzeba żeby pod sceną równo z pierwszymi dźwiękami muzyki rozpoczęły się balety grupowe, tańce solowe i ogólna dobra zabawa. Jeżeli po pierwszym kawałku publika stoi i się patrzy, to coś jest nie tak.
Ithilien objął scenę z ‘impetem’ kota stepującego po dziurawych dudach. Zabrakło mocnego wstępu. Z czasem owszem, impreza się rozkręciła, jednak główna aktywność ludzi zebranych pod sceną dotyczyła wymachiwania kończynami i to wyłącznie górnymi. Pierre wielokrotnie dziękował wolniutko rosnącemu tłumkowi za miłe przyjęcie, zapowiadając krótko kolejne pozycje zaledwie trzydziestominutowej set listy. Image sceniczny Ithilien miał za to na wypasie. Skóry, futra i tłok na scenie były solidne. Dodatkowym bonusem była drobna Sabrina Gelin w gustownym skórzanym gorseciku zawzięcie mieląca lirą korbową, co stwierdzało się raczej naocznie, nie „nausznie” niestety. Na jedynym wydawnictwie firmowanym przez Ithilien jest jasny przekaz „long and exhausting journey through the most powerfull emotions in man”. Z tą długą i wyczerpującą podróżą chętnie się zgodzę. Już samo wspomnienie Tolkiena od którego Belgowie pożyczyli sobie nazwę składu, nasuwa obraz dwóch zmordowanych gości wzrostu siedzącego psa, maszerujących przez całe trzy tomy do niejakiego Mordoru. Natomiast emocji Made by Ithilien – zwłaszcza tych silnych jakoś się nie doszukałam, mimo, że właśnie w muzyce podawanej na żywo powinny niemalże rzucać się człowiekowi do gardła. A’ propos gardła, za wokale odpowiada pan Pierre Cherelle serwujący wyższy, nieco skrzeczący blackmetalowy głos, niestety tylko momentami przechodzący w niższy growl.
W secie „Her Wolf Her Beast”, radośnie wyskakany „Drinkin’ Song” i „Reckless Song” w podobnym tempie. Pod koniec, na zasadzie wytrwałego przekonywania publika powrzeszczała trochę. Granie Belgów bez zarzutu, ale też bez fajerwerków. Mimo dziesięcioletniej historii ekipa na scenie sprawiała wrażenie nieco wypłoszonej, nieco bardziej otwarci okazali się kręcąc się przy stoisku z merchem Ithilien. Set zagrany poprawnie, niestety nic nie urywało tej części ciała, gdzie szlachetne plecy kończą swą nazwę, za to człowiek faktycznie miał po tych pierwszych trzydziestu minutach wrażenie jakby pół Śródziemia przewędrował.
Metalowi systematycy gatunkowi w tej chwili mogą mnie skląć do szóstego pokolenia wstecz, ale podczas usilnego doszukiwania się emocji w występie Ihtilien naszła mnie taka myśl. Metalowe folki można podzielić na ‘tru’ folk metal – tam gdzie najwięcej uwagi słuchacza przykuwają instrumenty piszczące, skrzypiące, wyjące i pozbawione bezpośredniego kontaktu z gniazdem wtykowym, oraz folk ‘tru’ metal – gdzie instrumentarium jest dość banalne w metalowym światku, za to pod stałym napięciem. Obok bardzo popularnej liry korbowej lub skrzypiec wręczanych głównie w dłonie pięknych pań, ‘tru’ folk metalowe bandy wykorzystują wszelkie wydające dźwięki ustrojstwa, które w dość długiej historii gatunek ludzki dość lekkomyślnie raczył wymyślić, a które często absolutnie instrumentami muzycznymi nie są.
Przykładowo dudy. Na ile estetyczne doznania muzyczne może serwować coś co brzmi jak stado rozhisteryzowanych słoni galopujących przez fabrykę klaksonów? Historycy dali ewidentnie du…żo ciała w klasyfikacji tego urządzenia. Dudy są zaczepno - obronnym instrumentem batalistycznym! Już samo to, że najwcześniej mordercze działanie tego wyjącego worka z piszczałkami doceniła słynąca z podbojów armia rzymska powinno dać do myślenia. Jazgot piszczałek najpierw brutalnie wytapia wosk z uszu, a potem zmusza ofiarę do panicznej ucieczki na oślep. Dlatego też dudy najpopularniejsze są w regionach gdzie teren często niespodziewanie lub urwiście się kończy, tak jak i wspomniana ucieczka na oślep niedoszłego wroga. W czasach pokoju natomiast, użytkowanie dud wszelakich do perfekcji doprowadzili wyspiarze i górale, stosując koszmarne dźwięki dla ochrony stad owiec przed wilkami. Z tego powodu od XVIII wieku w Irlandii czy Szkocji wilki nie występują, natomiast owce cierpią na chroniczny niedosłuch. Nie bez znaczenia pozostaje silny związek dud z poniekąd celtycką mitologią. Żadne inne urządzenie nie jest w stanie tak doskonale imitować jazgotu hordy srogo naprutych banshee nękanych pijacką czkawką. Co do liry korbowej noszącej również gruźliczo brzmiącą angielską nazwę hurdy gurdy zastanawiać powinien fakt, że zawodzenia wywołuje się analogicznie jak w syrenie alarmowej ręcznej – korbką.
Skalmold w Polsce bywał nie raz, chłopaki grają na tyle ostro, żeby bez większych problemów kupić sobie samą tylko muzyką wielbicieli. Nawet folkowe instrumentarium koncertowe zredukowane mają do podstawowego metalowego minimum. Żadnych dud, lir ani piszczałek na koncertach nie uświadczysz, wszelkie osobliwe dźwięki lecą ewentualnie z klawiszy. Bywa okazjonalnie obój – ale na tym koncercie na żadne oboje szans nie było, bo zwyczajnie zabrakło operatora instrumentu - Gunnara Bena. Z tego też powodu dokładnie połowa udziałów w Skalmold przeszła w ręce familli Ragnar, bo wakat za klawiszami czasowo przejęło wyjątkowo niebrodate i noszące obuwie rodzeństwo Baldura i Snaebjorna Ragnarssonów – pani Helga Ragnarsdottir (ciekawym polecam patronimiki islandzkie). Całe trzy pozostałe sztuki obsady scenicznej pozostały bez zmian.
Islandczycy rozpoczęli od „Gleipnir”, dzieląc jednak sprawiedliwie ledwo czterdziestominutowy set na promocję najnowszego wydawnictwa „Med vaettum” i starsze dobrze znane kawałki. Z ostatniej produkcji traktującej o porach roku, smokach, olbrzymach, ptakach i bykach skromnie wybrali „Ad hausti” i „Ad vetri” ładnie nawiązując w kwestii aury do terminu koncertu. Jeżeli chodzi o faunę padło na „Med drekum” i „Med fuglum” celując raczej w stworzenia latające. Dość szybko publika zainicjowała radosną ściankę śmierci, co tylko potwierdza, jak bardzo nadpobudliwi są wielbiciele folków. Gitary jak zwykle u Skalmoldów stanowiły centrum, Balvinsson rozkosznie ciął uszy solówkami, pomagając sobie niekontrolowaną zabawną mimiką. Był nawet gitarowy duecik Prainna z Baldurem. Pan Sigurdsson dzielnie trzymał się mikrofonu, zachęcając co najwyżej i tak już ekstremalnie szalejącą publikę to żywszych reakcji, w czym skutecznie pomagały srogie ryki Baldura i chórki całej piątki. Ze starszych kompozycji na publikę z subtelnością trzęsienia ziemi spadły dźwięki „Fenrislfuur” oraz już na finiszu „Kvadning” uczciwie miotając publiką wedle własnego widzimisię, ku wielkiej radości rzeczonej publiki. Dodatkową atrakcją było wykonanie „Narfi” z udziałem Anne Murphy. Death metalowe przyłożenie, szybkość thrashu, rozkoszny growl Snabjorna skomponowały mocną i masywną ścianę dźwięku na którą z dzikim entuzjazmem wpadał spory szalejący zawzięcie tłum.
Po godzinie dwudziestej pierwszej scenę przejęła oczekiwana niecierpliwie gwiazda wieczoru. Przy dźwiękach intro Eluveitie w liczbie sztuk ośmiu zgrabnie ulokowali się na scenie, co przy takiej liczebności sztuką łatwą nie jest. Dekoracja sceny raczej skromna, w tle banner z „Origins” przed którym grali już Islandczycy, boczne bandery z tym samym motywem i cztery podesty mające za zadanie polepszać widoczność muzyków.
Imponująco wygląda konsekwentnie wydłużająca się lista byłych muzyków Eluveitie. Przez skład przeleciało ponad dwa razy więcej ludzi, niż obecnie jest albumów w dyskografii. Ostatnio z formacją pożegnał się obsługujący dudy i fujarki Patrick "Päde" Kistler, którego w zeszłym roku zastąpił Matteo Sisti. Nicole Ansperger jeszcze w tym roku oddała skrzypce w ręce Shir – Ran Yinon.
Jedynym stałym i niezmiennym członkiem Eluveitie jest Glanzmann. Zaledwie o dwa lata krótszy staż mają Sutter i Henzi. Chrigel jest również zespołowym rekordzistą w urozmaiceniu instrumentalnym. Z równym entuzjazmem oddaje się szarpaniu harf, mandolin, banalnych gitar, dmuchaniu w piszczałki, fleciki, fujarki, flażolety i złowieszcze dudy oraz waleniu w irlandzki bęben obręczowy. Szczęśliwie chłop nie robi tego wszystkiego jednocześnie, głównie skupiając się na wokalach, emitując soczysty growl, łamany czystym głosikiem Anny Murphy.
Tu wstęp był zdecydowanie mocny, energią siejąc spustoszenie. Ciężki „King” i skoczny „Nil” poprzedziły rewelacyjny „Thousandfold”, który dynamiką martwego bezpardonowo wykopałby z grobu. Jednym słowem jedno z lepszych „dzień dobry” jakim można przywitać publike. Z 2010 roku wpadły jeszcze „Kingdome Come Undone” oraz „Isara”.
Jako czwarty zabrzmiał instrumentalny „AnDro” idealny do szalonego brykania w młynkach i kociołkach, podobnie jak również pochodzący z krążka „Spirit” nieco później zagrany „Tegernako” radośnie wyskakany przez fanów. Bujający „Slania’s Song” otworzył trzypunktowy blok wokalny Anny Murphy, przechodząc w metalową wersję entuzjastycznie przyjętego „Omnos”. Warto wspomnieć, że głos Anny podany był elegancko i dokładnie. Wcześniej kilka razy zdarzyło mi się widzieć wersje niemal nieme tych utworów.
Nieco zgrzytliwym dla mnie fragmentem występu był kawałek „A Call of the Mountains”. Nie dość, że kompozycja wybitnie i zatrważająco zalatuje metalo disco, to w dniu koncertu zyskała dodatkowy, sadystyczny niemal akcent kanonu pieśni bawarskiej. Zapowiadając „A Call…” tfu! „De Ruef vo de Bärge” Anna podpytywała publiczność w jakiej wersji chcieliby rzeczony kawałek usłyszeć. Na tym etapie koncertu publika była w stanie tak skrajnego pobudzenia, że z równie dzikim i donośnym entuzjazmem przyjęłaby oświadczenie Anny „idę zjeść kanapkę”. Trzy razy musiała upewnić się czy aby na pewno chodzi o wersję podaną na festynie Woodstockiem zwanym. Tym sposobem wszyscy dowiedzieli się jak Szwajcarzy znęcali się nad uszami publiki w Kostrzynie. Dlaczego akurat po niemiecku? W języku, którego jedynym uzasadnieniem istnienia jest Rammstein? Krótka lekcja jodłowania i już na zawsze ten konkretny utwór będzie dla mnie wkładem Eluvietie w muzykę disco polo. Gdyby ktoś nie wiedział, to nasi sąsiedzi z zachodniej granicy jodłowaną muzykę z Bawarii alpejskiej mają w takim samym poważaniu, jak my kompozycje w stylu „Majteczki w kropeczki” na trzy klawisze. Wyobraźnia straszna rzecz. Niemiecka wersja utworu zamroczyła mnie na tyle, że wyobraźnia podsunęła mi drastyczny obrazek męskiej części składu w białych podkolanówka i krótkich portkach na wzorzystych szeleczkach a’la Oktoberfest – jednym słowem stylizację, jakiej człowiek zdecydowanie nie chce oglądać na koncercie metalowym.
Prezentacji „Origins” z 2014 roku dopełniły „From Darkness” oraz „Carry the Torch”. Setlista objęła całą dyskografię. Zazwyczaj Eluveitie nie mają takiej swobody w komponowaniu seta – tu mieli pełne dwie godziny na prezentowanie materiału – potraktowali sprawę uczciwie i przekrojowo, przewidując nawet część akustyczną dla złapania oddechu. Przy czym oddech łapali i muzycy i publika. „Brictom” z „Evocation” posłużył jako preludium akustycznego „siedzącego” seta, w którym znalazł sie również „Carnutian Forest” i zakończonego „Memento” również z tejże płyty.
Finisz koncertu stanowiły utwory z krążka „Helvetios” – poza tytułowym jeszcze „Luxtos” z chóralnymi śpiewami, energetyczny „Neverland”, „Havoc” oraz „Alesia”. Zabrakło może „A Rose for Epona”.
Zabawy grupowe wyciszone akustycznymi kawałkami rozkręciły się na nowo. W fosie co chwila lądował jakiś uszczęśliwiony lotem nad tłumem pływak, publika darła się zawzięcie, młynki czy to spontaniczne, czy też sugerowane przez Glanzmanna miotały się beztrosko, czasem wytrzymując aż do drugiej zwrotki. Znacznie skrupulatniejszą choreografię prezentował sam zespół. Chaos na scenie byłby dość karkołomnym wyczynem, dlatego każdy pilnował swojego miejsca. Centrum należy oczywiście do Chrigiela i jego przeładowanego instrumentami statywu, boczną bezpośrednią dekorację i jednocześnie sekcję smyczkową stanowią Anna i Shir – Ran naprzemiennie skrzypiąc i synchronicznie machając włosami. Lewa strona sceny to teren Matteo Sisti i Ivo, wymieniających się na frontowym podeście, natomiast prawa strona to Kai Brem oraz Rafael Salzmann. Nad całością góruje szalejący dziko za perkusją stojącą na nadbudowanym podeście Merlin Sutter.
Planowanym bisem był oczywiście największy dotychczasowy hicior Eluveitie „Inis Mona”. Zapowiadając utwór Chrigiel lekko i raczej niezamierzenie chrypiał dziękując fanom za wsparcie dzięki, któremu zespół jest w tym miejscu gdzie chciał być i dzięki któremu Szwajcarzy mogą robić to co kochają.
Po dwóch godzinach rewelacyjnej zabawy, dzikiego szaleństwa fanów i radosnych zabaw grupowych nadszedł ten trudny moment kiedy ludzie usiłują sobie przypomnieć gdzie mieszkają. Były długie oklaski, rzucanie souvenirów ze sceny. W publikę poleciały kostki gitarowe i pałeczki Merlina. Poleciały zerwane ze sceny setlisty, w tym jedna z popularnym koncertowym zwrotem grzecznościowym „napier…”, którym to Chrigiel poszerzył swoje zdolności lingwistyczne.
P.S. 1 Upraszam o wybaczenie braku islandzkich/galijskich kropek, kresek i innych farfocli w tekście. Zapewniam, ze analfabetyzm ten jest dysleksją z wyboru.
P.S. 2 Ostatnio o koncercie klubie B90 pisałam dość dawno, jakoś w początkach istnienia tego lokalu, już przez Nergala ochrzczonego (sic!) świątynią muzyki koncertowej. Otóż w klubie niewiele się zmieniło. Nadal kolejki przy barze są raczej sporadyczne, czyli wybór między odwodnieniem, a wystawaniem w przydługiej kolejce koncertowiczom nie grozi. Wspomnienie aż dziewięciu kabin w damskim często towarzyszy mi w innych lokalach, kiedy człowiek spędza koncert w kolejce do toalety, za nic mając interesujące walory akustyczne przeciętnego kibla. Palacze nadal traktowani są tu jako pełnoprawni uczestnicy koncertów, bez obawy, że przy minusie na słupku rtęci zamarzną puszczając smakowitego dymka. Klub deklarując pojemność 1 500 sztuk dusz koncertowych faktycznie o warunki dla tych ludzi zadbał. Bonusem wartym docenienia jest paśnik podjeżdżający pod same drzwi B90 w trakcie koncertów. W myśl zasady głodny Polak, to zły Polak, klub dba o dobre o pozytywne nastawienie do świata klientów oferując zacną i różnorodną wyżerkę.
Jedyne zmiany dotyczą niewielkiego – poprawiającego widoczność przemeblowania w głośnikach pod sceną oraz poszerzenia fosy, żeby radośnie surfujący na tłumie mogli bezpiecznie lądować w czułych objęciach ochrony bez robienia sobie kuku. Dźwiękowo klub nadal sprawdza się znakomicie, kilka koncertów trafiło się wyprzedanych całkowicie i nikt gnieciony, ani przydeptywany nie był – znaczy przestrzeń dobrana jest idealnie. Jedynym mankamentem może być nadużywanie świateł stroboskopowych – co skutkuje nerwowym zaciskaniem ocząt u pierwszych rzędów, zamiast chciwym wgapianiem się w zawartość sceny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz