Słów kilka i zdjęć parę...
Tegoroczna
okrągła XV edycja Muszla Fest wydała mi się najsympatyczniejszą zaliczoną
dotychczas. Opinia może niezbyt wymierna biorąc pod uwagę fakt, że osobiście
zaliczyłam niecałą połowę wszystkich „Muszli”. Przykładowo, kiedy zeszłoroczną
imprezę efektownie zamykał Vader, ja byłam na drugim końcu Polski i zamiast
wgapiać się zadymioną tradycyjnie „wiaderową” scenę teoretycznie zawierającą
Petera z ekipą, podziwiałam widoki gdzie indziej. Mam za to na koncie edycje
odbywające się w pierwotnej lokalizacji w parku Witosa.
Pogrubienia w tekście otwierają poszczególne galerie.
Nie wiem co
na ten wyjątkowo miły nastrój wpłynęło w tym roku najbardziej. Może kompaktowy
teren festiwalu, lekko ściśnięty i zdecydowanie bardziej przytulny, może niemal
rodzinna atmosfera, a może zwyczajnie fakt, że byłam niejako u siebie, mając
wokół mnóstwo znajomych twarzy. Wersja – jedna scena, przerwy w koncertach na
zmianę dekoracji też na korzyść, bo pomiędzy koncertami trzeba koniecznie
pogadać, spokojnie trzepnąć piwo i pożywić się czasem. Hasło „Bo wolność jest w
nas” zdecydowanie poprawia samopoczucie, kilka fajnych deklaracji rzucanych ze
sceny i człowiek naprawdę czuje się dobrze. Bo jeżeli ktoś jeszcze nie zauważył
Muszla Fest jest dla publiki wymagającej muzycznie, intelektualnie i
światopoglądowo.
Nie zabrakło
dobrych inicjatyw: namiot Amnesty International w którym można było poprzeć
wybraną sprawę podpisem, kolejny z rejestracją dawców szpiku oraz pozytywna
akcja „Pudełko Lilki” zbierającej na żarełko dla czworonożnych futrowatych
sprzedażą muzycznych gadżetów. Dodajmy do tego ciekawy zestaw kapel, których
teksty często mobilizują do myślenia i przesłanie Muszli „Dobre miejsce dla:
tolerancji, różnorodności, szacunku, otwartości, zrozumienia”, czyli towaru
ostatnio mocno deficytowego.
Piątkowa
aura była iście piekielna, słońce smażyło solidnie, publika zbierała się dość
ospale, w końcu dla niektórych był to normalny dzień pracy. Festiwal otworzył
bydgoski THE SHITSTORMS – czyli
Three-man shitshow, który urzekł mnie deklaracją na fb profilu: „Nie lubimy:
czarno-białych zdjęć z koncertów” – no ja tez nie. Chłopaki obok zajebiaszczej
stylówy podali bardzo przyjemne dźwięki i to w warunkach cokolwiek trudnych,
biorąc pod uwagę mikrą frekwencję trafiającą rutynowo w otwieracze. Moja być zadowolona.
Kolejno
miała być Harusha, ale dojazd się wydłużył ekipie, więc spóźnialskim uprzejmość
wyświadczyła reaktywowana rok temu wrocławska PRAWDA serwując solidny punk rock z mocnym wokalem Melona. Energia
ściągnęła trochę luda na front barierek, większość jednak nadal leniwie
polegiwała na trawce, albo chowała się przed słoneczkiem w cieniu parasolek.
Kolejny punk rockowy punkt programu to Harusia, HARUSHA znaczy, która pobudziła publiczność do żywszych reakcji i
nieśmiałego jeszcze sprawdzania wytrzymałości barierek. Band świeżynka, bo
powstał w zeszłym roku zaledwie, ale już członkowie to dobrze znana ekipa
Zbigniew „Ozi” Szmatłoch i Dominik „Harry” Pyrzyna. Fajny klimat i świetnie
podane dźwięki. Nieobecnym polecam album „HARUSHA – Tysiąc lat”, tematyka
utworów i różnorodny klimat mogą zaskoczyć.
Kolejny jest
NONE i ostrzejsze granie,
szczególnie od czasu kiedy mikrofon przejął Pachu. Tu już deptanie
podscenicznej trawki było solidniejsze i entuzjazm publiki zdecydowanie
efektywniejszy. Baletowo imprezę podkręcił jeszcze skład świętujący w tym roku
swoje 30-lecie: GA-GA ZIELONE ŻABKI,
były wreszcie radosne młyneczki i kicanki. Nieco po dwudziestej pierwszej, na
terenie festiwalowym zagęściło się wydatnie, dotarli ci, którzy dzielnie tego
dnia pracowali i trafili prosto na występ rewelacyjnego RISK IT- przedstawicieli niemieckiej sceny hardcore.
Kolejno
publikę przejął CONFLICT punkowa
załoga z Londynu z trzydziestosześcioletnim stażem. Publikę niewątpliwie urzekł
ekspresyjny Colin Jerwood sympatycznym i szczerym wylewem serdeczności
minimalnie wzmocnionych procentami. Było tulenie pierwszych rzędów. Ekipa obok
anarchistycznych i antywojennych tekstów, aktywnie wspiera też obronę praw
zwierząt, za co mają u mnie plus. Bydgoski CHAINSAW
zamykał piątkowe granie, rozgrzewając nieco publikę w wieczornym chłodku i
brzmieniowo i pirotechnicznie.
Sobotnie
granie rozpoczynał UNBEATEN,
sympatyczny skład wielokrotnie przeze mnie widziany, świetna Eliza, nie mniej
rewelacyjna reszta ekipy i mój i tak mizerny obiektywizm właśnie poszedł sobie
gdzie indziej, więc na tym zakończę. Za to polecam do posłuchania. Na świecki LOWTIDE mam urodzaj w tym roku. Mimo
wczesnej jeszcze pory pod sceną trochę ludków sprawdzających wytrzymałość
barierek.
Niesamowity
koncert dała #ElBanda. Najpierw
usunięty został segment barierek oddzielających scenę od publiki, symbolicznie,
bo Anna Zajdel vel Czeremcha za podziałami nie przepada i słusznie. Podobnie
jak nie przepada za uciszaniem słabszych, nietolerancją i wreszcie za demolką puszczy.
Sprzeciw i bezsilność przekute na bunt, na sztukę, na krzyk i na teksty El
Bandy. Niesamowity popis Zajdel, który jednych zbulwersował, drugich zaskoczył,
a innym dał siłę i głos. Występ, który z całego festiwalu został najdłużej w
mojej pamięci.
Kolejno
nieco delikatniej uwagę publiki zajął ULICZNYOPRYSZEK z dubeltowymi wokalami i z przesłaniem „Na zawsze punk”, później SCHIZMA czyli bydgoska klasyka z
ogromnym doświadczeniem i mnóstwem zdeklarowanych fanów pod sceną. Z punkowych
klimatów festiwalowanie wybił kompletnie KATz Romanem Kostrzewskim, który do sobotniego zestawu atrakcji gatunkowo
pasował jak kwiatek do kożucha, za to mi - metaluchowi idealnie.
Przynajmniej
fani IGNITE mieli czas żeby zebrać
siły przed baletem jaki zdewastował do reszty zieleninę pod sceną. Ignite
ostatnio odwiedzili Bydgoszcz w 2012 roku, przed wydaniem najnowszego krążka „
A War Against You” grając w Estrada Stage Bar i równie skutecznie miotali
muszlową publiką, co estradową te kilka lat wcześniej. Zabawa była doskonała,
setlista przekrojowa, energia reanimowała tych 'zmęczonych' procentami, dźwięk
zmiatał pierwsze rzędy i wszyscy się ładnie bawili. IGNITE zdecydowanie gwiazda
festiwalu, tym trudniejsze zadanie miał kolejny band wobec nadwyrężonych
poważnie sił publiki.
Krakowski CF98 ze świetnym wokalem Karoliny zaserwował
nieco dźwięków ze świeżutkiego albumu „Story Makers”, a festiwal dla mnie
zakończył się na wesołych tańcach grupowych przy dźwiękach podawanych przez
ekipę LENIWCA.
Teraz
wychwalać zamierzam paszę dla festiwalowiczów, czyli strefę gastronomiczną
dzięki której zostałam fanką „RebelToast”, tosty pycha. Pierwszy polski fest na którym radośnie i smacznie się
obżarłam. Do wyboru były też ognista i nie tylko pizza, burgery, kebab.
Uzupełnianie płynów obok bezalkoholowych napojów, zapewniało „piwo” o woltażu
3,5%, zgodnie z ustawą o imprezach masowych i całkowicie niezgodnie z
życzeniami publiki. W tym wypadku niestety strona ustawowa ma pierwszeństwo.
Dodatkowego docenienia wymaga również ekipa Happy Light, która nie dość, że pięknie podziałała światłem na scenie, to jeszcze dzielnie ogarniała dźwięk, żeby w możliwie najlepszej jakości trafiał do uszu publiczności, nie męcząc zbędnymi decybelami. Świecenie marki Happy Light wyczuciem i solidnością roboty niezmiennie „makes me happy”.
Dodatkowego docenienia wymaga również ekipa Happy Light, która nie dość, że pięknie podziałała światłem na scenie, to jeszcze dzielnie ogarniała dźwięk, żeby w możliwie najlepszej jakości trafiał do uszu publiczności, nie męcząc zbędnymi decybelami. Świecenie marki Happy Light wyczuciem i solidnością roboty niezmiennie „makes me happy”.
Docenienia
wymaga solidna organizacja, świetna atmosfera i ogrom pracy włożonej w
przygotowanie jedynego w swoim rodzaju festiwalu. Ci którzy postanowili
sierpniowy weekend spędzić w Myślęcinku niewątpliwie nie żałują, zaliczyli
wyjątkową imprezę muzycznie promującą od piętnastu lat Bydgoszcz przy okazji,
co miasto mam nadzieję docenia choć trochę.
Docenić
wypada również ZDMiKP, które stanęło na wysokości zadania odwożące dodatkowymi
busami imprezujących do łóżeczek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz