2011-09-01

RELACJA: Sabaton, Primal Fear, Skull Fist - "CSG Stocznia" Gdańsk, POLAND 2011


GALERIA



Na Gdański koncert Szwedów chętnych było sporo, widać zadziałały częste wizyty grupy w Trójmieście, w 2008 w Gdańsku i w 2009 w Gdyni. Koczowanie przed Centrum Stoczni Gdańskiej rozpoczęło się już kilka godzin przed koncertem, kolejka była na tyle pokaźna, że otworzenie bram o 18:00, zaledwie godzinę przed wyjściem supportu na scenę, skutecznie uniemożliwiły obejrzenie Skull Fist szerszej publiczności. Do klubu udało mi się dostać dopiero pod koniec i tak krótkiego występu Kanadyjczyków, więc ciężko cokolwiek rzetelnie zrelacjonować, Faktem jest, że Skull Fist dopiero co wydali debiutancki album „Head of the Pack”, w rubryce „lubiani artyści”, przewrotnie dość wymieniają Conana, Thora i Odyna, wizualnie siedzą mocno w latach 80-siątych, a muzycznie grają dynamiczny heavy metal. Końcówka koncertu pozwoliła jednakże docenić sceniczną kreatywność kapeli, która na scenie czuje się świetnie, a interesującym urozmaiceniem było odegranie części utworu przez dwóch członków formacji, w kombinacji pionowej „na barana”, gdzie ciężar solówki i gitarzysty, dźwigał na swoich plecach - w dosłownym słowa znaczeniu – wokalista.

Rozkład jazdy precyzyjny, przerwy pomiędzy występami skrócone do minimum, niezbędnego do wymiany kapeli na scenie. Nieco po 20:00 na scenę wchodzi niemiecka formacja Primal Fear. Miło, że Sabaton zabrał Niemców na trasę, bo grupa dobra, muzyka przyjemna, mocno kojarzy się z Judas Priest, nie tylko poprzez styl, ale również przez wokal Ralfa Schepeersa poprzednika Kaia Hansena w Gamma Ray. Przyjemnie ogląda się koncert „primalów”, luz sceniczny, kontakt z publiką na równi utrzymują wszyscy, czy to zabawną mimiką jak Magnus Karlsson, czy wygibasami podczas kolejnych świetnych solówek jak Alexander Beyrodt, jedynie bębniący swego czasu pod szyldem Annihilatora Kanadyjczyk, Radny Black skupił się na solidnym waleniu „po garach”. Obejrzeć zespół na żywo – czysta przyjemność, tym występem potwierdzili tylko dobre wrażenie jakie rok temu zrobili na mnie podczas Masters of Rock. Setlista przekrojowa, pierwszy pojawił się „Sign of Fear” z 2007 roku, następnie „Chainbreaker”, „Battalions of Hate” oraz nieco później  „Running In the Dust” z debiutanckiego albumu grupy, potem tytułowy „Nuclear Fire” oraz „Angel In Black” z trzeciego w kolejności albumu. Koncówkę zapewniły „Six Times Dead” z ostatniej produkcji Primal Fear, „Final Embrace” z „Jaws of Death” i najefektowniejszy, dynamiczny „Metal is Forver”. Stażowo zespół starszy od headlinera, więc pełen profesjonalizm i klasa wynikająca z dużego doświadczenia muzyków od razu widoczna, miejmy nadzieję, że te trzy koncerty wpłyną korzystnie na popularność grupy w naszym kraju, pomimo słabego dość zainteresowania okazywanego Niemcom przez stricte sabatonową publikę, no cóż, ich strata. 

Po godzinie 21 na scenę, ociągając się nieco, wreszcie wchodzi Sabaton. Wejście poprzedzone podobnie jak podczas ostatniej wizyty w Polsce, instrumentalną „przygaszoną” wersją „Finla Countdown”, potem charakterystyczne intro i wreszcie, po pojawieniu się na scenie klawiszowca i perkusisty słychać zza sceny „We are Sabaton and this is Ghost Division”… uff…  Mimo historycznej daty koncertu, nie powtórzył się scenariusz łodzki z „40:1” na dzień dobry, czyli ta spora część publiki, będąca fanami jednego kawałka, poczeka sobie na chóralne śpiewy nieco dłużej, wysłuchując mniej lub bardziej uważnie przynajmniej części repertuaru. Mamy „Ghost Division” z odpowiednim rąbnięciem, dymem, fajerwerkami i pióropuszami iskier oraz dzikim szaleństwem na scenie, w wykonaniu gitarzystów: Oskara, Rikarda i Para. Joakim zwyczajowo wpada na scenę dopiero przy pierwszym wersie tego kawałka, publika szaleje – czyli wszystko po staremu. Po przywitaniu się z publiką leci „In the Name of God” suto okraszony efektami pirotechnicznymi – dawno nie grany świetny kawałek z albumu „Attero Dominatus”, bardzo w marszowej tonacji przypominającej „The Price of a Mile”. 


Szybko dość publiczność przypomniała sobie o rutynowym już haśle „jeszcze jedno piwo”, po niezbyt przekonującym udawaniu „ja nie rozumieć Polski” Broden wychylił do dna puszkę browara i koncert toczył się dalej. Kolejne punkty programu to „Aces In Exile” oraz wariacko szybki „Screaming Eagles”, podczas którego nad tłumem pojawiła się spora ilość lewitujących glanów, kończąca crowd surfing razem z właścicielami w fosie pod sceną, gdzie ochrona miała pełne ręce roboty w dosłownym słowa znaczeniu. Kolejny utwór, nieco wyciszający, poprzedzony krótką mową Joakima i prośbą o to, by efekty przy tym kawałku zapewniła publika. W górę poszły komórki, zapalniczki… przy przyciemnionych światłach scenicznych nad tłumem zamigotały światełka, a ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Final Solution”. Miło, że Jocke kontakt z publiką ma rewelacyjny, ujmująca jest przede wszystkim naturalność dialogów ze słuchaczami, nie ma przegadywania utworów, wymuszania reakcji tłumu i mimo, że konwencja kontaktu jest ustalona i dość powtarzalna, to jednak nie nudzi. Joakim tłumaczy, że radość z koncertowania po Polsce i z pisania utworów traktujących o polskiej historii, daje mu żywe zainteresowanie publiczności, że podziwia Polaków za to, że teksty sabatonowych utworów nie są dla nich jedynie dodatkiem do muzyki. 

Nie zabrakło podziękowań skierowanych pod adresem polskiego fanklubu zespołu, któremu zespół zadedykował „Swedish Pagans” idealny kawałek do chóralnego zdzierania gardeł. Rozśpiewany tłum z dzikim entuzjazmem wyryczał nastepnie „40:1” czyli to na co najbardziej chyba czekał, po czym na warsztat poszedł doprawiony sporą dawką scenicznego ognia rytmiczny „Cliffs of Gallipoli” oraz „Into the Fire” również z płomiennym wspomaganiem, zakończony wykrzyczanym wersem „Attero Dominatus”. Kolejną niespodzianką liczoną jak najbardziej na korzyść, dość przewidywalnej zazwyczaj set listy był „Purple Heart” z albumu „Primo Victoria”, chłopaki zadali sobie trud odkopania paru utworów i chwała im za to. Następny efektowny popis pirotechniczny towarzyszył kawałkom „Coat of Arms”, oraz zbiorowo wyskakanemu „Primo Victoria”. O ile zarówno „Coat” jak i „Victoria” były tak przewidywalne jak deszcz na urlopie, to prawdziwą trzecią już niespodzianką okazało się wykonanie „Metal Rippera” na żywo, kawałek zacny, z tematyką wojenną nie mający kompletnie i rozkosznie nic wspólnego, doceniony został szaloną zabawą sporej grupy pod sceną, a na samą scenę w kierunku Joakima  lotem koszącym poszybowała koszulka, na której coś na kształt tekstu z „rippera” się znalazło. Wokalista też dał się porwać, dając efektownego nura w publikę. Zasadniczo na scenie podczas koncertu lądowały różne rzeczy, większość z nich była biało – czerwona i tak, do końca koncertu, statyw mikrofonu zyskał dekorację w postaci flagi polskiej, a Joakim finalne utwory wyśpiewywał omotany biało - czerwonym szalikiem. 

Kiedy zabrzmiały pierwsze akordy „Uprising” obficie przyprawionego ogniem i eksplozjami, wiadomo było, że koncert dobiega końca. Po tym jeszcze tylko „Metal Medley” i koniec… bez szopki ze schodzeniem ze sceny i czekaniem na wywołane bisy. Podsumowując: koncert nieco inny, pomijając sympatycznie urozmaiconą set listę, brakowało typowego umundurowania Brodena, „six pack” w którym rutynowo pojawia się na scenie, razem z resztą garderoby zawieruszył się gdzieś na Cyprze i Joakim był zmuszony improwizować. Pierwszy show – słowo właściwe biorąc pod uwagę rozbudowaną oprawę – udany, mimo, że jako to zwykle w klubach bywa, dźwięk nie zawsze jest idealny, pozostaje Wrocław i Warszawa, na których korzyść przemawia otwarta scena. 

Wcześniej tego dnia, w Empiku w Galerii Bałtyckiej (jakby bliżej CSG Empików nie było) odbyło się spotkanie z zespołem. Kto tylko miał ochotę między godziną 15.00 a 17:00 mógł otrzymać autograf, ‘cyknąć’ fotkę z zespołem, chętnych nie brakowało, za Szwedzi byli dyspozycyjni do ostatniego fana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz