2012-04-23

RELACJA: ACCEPT, ANTI TANK NUN – „Stalingrad Tour 2012” Stodoła, Warszawa, POLAND


GALERIA



Heavy metalowe tornado – Accept w Stodole.

Niedzielny wieczór, Stodoła… na zewnątrz jeszcze jasno. Klub powoli zapełnia sie. Barierki okupowane przez najbardziej zatwardziałych fanatyków metalu… większość będzie stała w pierwszym rzędzie do samego końca wieczoru, za nic mając szalejącą za plecami publikę i zmęczenie. Sala koncertowa wypełniona połowicznie, po drodze jest przecież bar, znajomi, stoiska z merchem, więc można zabłądzić. Wreszcie około godziny 20 na scenie pojawia się ekipa powołana przez Titusa czyli Anti Tank Nun. Kolejny projekt Tomasza Pukackiego, uskuteczniającego częste skoki w bok w odniesieniu do macierzystej formacji Acid Drinkers.  Muzycznie ‘przeciwpancerna zakonnica’ firmująca jeszcze nie wydaną płytę „Hang 'em High” tak bardzo od zwyczajowego stylu Titusa i Acid Drinkers nie odstaje, przynajmniej w warunkach koncertowych. Znany jest co prawda dopiero jeden singiel promujący album,  „If you are going through hell, keep going”, ale już widać, że najjaśniejszym światełkiem składu jest czternastoletni Igor „Iggy” Gwadera, utalentowany gitarzysta zwerbowany przez Titusa. Resztę kapeli tworzą Adam Bielczuk i perkusista Bogumił Krakowski. Jak Anti Tank Nun poradziła sobie w roli rozgrzewacza na scenie Stodoły?

Titus na scenie jest niestety dość przewidywalny, hasła „pasuje?”, „madame and monsieur” tudzież „all right?” to standard i rutyna, podobnie jak spacerki Titusa na tyły sceny przy każdej okazji, kiedy nie wiązała go z mikrofonem jakaś partia wokalna. Uwagę publiki zdecydowanie przykuwał Iggy Gwader, nie dość, że rewelacyjnie grający to jeszcze najbardziej żywiołowy muzyk na scenie. Podejrzewam, że z racji wieku i ogólnej prezencji dorobił się na niedzielnym koncercie paru zdeklarowanych fanek. Rola suportu wypełniona, kawałki dynamiczne i szybkie, publika się rozbudziła, skrupulatnie wypełniając przerwy pomiędzy utworami skandowaniem „napier…”, no, powiedzmy „intensywnymi prośbami” o ciąg dalszy. Koncert sympatyczny, szkoda tylko, że nie dane było publice osłuchanie się z kawałkami ATN przed koncertem, premiera pierwszego albumu zespołu zaplanowana jest bowiem na 25 maja. Kawałek dobrego hard rocka, nieźle podanego, szkoda tylko, że interakcje z publiką ograniczone były do szablonowej konferansjerki Titiego. Dlaczego o tym wspominam? Bo gwiazda wieczoru jest najlepszym dowodem na to, że nie odzywając się wiele, można mieć genialny kontakt z tłumem. 
Publika trochę odsapnęła po Titusowym secie zanim na scenie pojawił się Accept. Sprawna zmiana dekoracji, „wyczyszczenie” sceny z odsłuchów, znika przykrywająca efektowny zestaw perkusyjny tkanina, w tle sceny pojawia się banner z okładką najnowszej płyty i ściana atrap wzmacniaczy z Acceptowym logo.
Accept na scenę wpada przy dźwiękach „Hellfire” z nowego, albumu „Stalingrad”, kolejnym punktem jest tytułowy kawałek. Energia zmiata pierwsze rzędy, jest głośno, ale czysto, świetne brzmienie, perfekcyjnie grana muzyka. Już na samym wstępie skład narzuca publice mordercze tempo. Nie ma przegadanych kawałków, a jednak to co, ekipa wyprawia na scenie mocno kontrastuje z określeniem „emeryci”, którego sami wobec siebie jeszcze trzy lata temu używali. Wiadomo dlaczego nieliczne odsłuchy zostały zepchnięte do fosy, pusta przestrzeń desek Stodoły została skrupulatnie wykorzystana przez ciągle przemieszczających się muzyków. Układy choreograficzne zmieniały się błyskawicznie, w kombinacjach „trzech gitarzystów”, „dwóch gitarzystów”, „gitarzyści plus wokal”, na koncertach tej formacji nikt nie zapuszcza na scenie korzeni, sumiennie wykorzystany był nawet podest perkusji.
Powalająca mimika Wolfa Hoffmanna, połączona z pozami z cyklu „Superman  odlatujący w przestworza” wywołuje sympatyczne reakcje, tym żywsze, że Hoffmann ma skłonność do szczodrego częstowania publiki swoimi różowymi kostkami. Nie zabrakło oczywiście typowych dla Hoffmanna wstawek, gitarzysta zakochany w muzyce klasycznej (co najlepiej potwierdza jego solowa produkcja) poczęstował publikę, nie tylko oczywistym Bethovenem ale i Griegiem, grając na wstępie „Neon Nights” fragment „W grocie Króla Gór”. Podobnie Peter Baltes, nie śpiewając akurat chórków biegał po całej scenie, najczęściej w duecie z Hoffmanem. W trakcie „Princess of the Dawn”, Baltes odegrał świetne solo na basie, na tyle porywające, że słuchaczom grającym na wirtualnych wiosłach śmigały paluszki w powietrzu. Gdzieś w połowie solowego występu z uśmiechem od ucha do ucha oznajmił publice, że jego mama pochodzi z Krakowa, więc jest też w części Polakiem, zyskując tym wyznaniem spory aplauz.

Jeżeli chodzi o Hermana Franka, tutaj ujawnia się nieco bardziej powściągliwa natura muzyka. Owszem, strzela miny do publiki, efektowanie wycina na gitarze, jednakże nie biega ciągle po całej scenie niczym ofiara ADHD, bardziej skupiając się na graniu. Stefan Schwarzman, przez większość czasu schowany jest za sporym zestawem perkusyjnym z bajeranckimi, przeźroczystymi elementami, dzierżąc równie bajeranckie świecące na czerwono pałeczki.  Mark Tornillo jak zwykle wokalnie świetny, szczerząc się do publiki konferansjerkę ogranicza do minimum. Widać w wokalnych popisach Amerykanina, dużą rolę nadal odgrywa kręgosłup niewysokiego wokalisty, systematycznie wyginając go do tyłu przy bardziej wymagających partiach. W trakcie „Stalingradu” kiedy Hoffmann odgrywał właśnie fragment hymnu Federacji Rosyjskiej, Tornillo wpadł na scenę zawzięcie machając flagą Acceptu.
Setlista przekrojowa, nie było ekspansywnej promocji najnowszej płyty „Stalingrad”, bo oprócz 2 pierwszych utworów pojawił się jeszcze tylko „Shadow Soldier”. Szerzej zaprezentowany został „Blood of the Nations” reprezentowany przez „Bucket Full of Hate”, „No Shelter”, „Pandemic” i „Teutonic Terror” już na etapie bisów. Kilka utworów z 1982 roku, tytułowy „Restless and Wild”, “Neon Nights”, “Princess of the Dawn”, “Fast as a Shark” przy którym Tornillo zachęcał to zbiorowego zawodzenia ‘'Heidi Heido Heida' zakończonego dzikim wrzaskiem Marka. Z kolejnej produkcji poza tytułowym “Metal Heart” były „Up To The Limit”, „Living for Tonite”. Pojawiły się “Monsterman” i “Aiming High” z “Russian Roulette”, a także “Losers and Winners” i “Balls to the Wall” na finiszu czyli rok 1983. Niektóre kawałki zostały wydłużone na rzecz popisów solowych, czy też dla chóralnego zdzierania gardeł. Publika porządnie szalała po sceną, nad tłumem co jakiś czas pojawiała się rytmicznie podrygująca kula inwalidzka, natomiast tyły sali obstawione zostały przez nieco bardziej statecznych fanów.
Klasa i perfekcja na scenie. Podczas odgrywania solowych popisów scena pustoszała, reszta zespołu znikała z pola widzenia, pozwalając skupić się na konkretnej osobie. Świetne efekty świetlne podkreślały jeszcze całą sceniczną dynamikę, rewelacyjnie potęgując odbiór. Show dopracowany w każdym calu.  Efektów stricte specjalnych wiele nie było. Na wstępie „Metal Heart” granego na bisy, po bokach sceny poszły chmurki dymu, a zza maszynerii Schwarzmana wyłonił się sporych rozmiarów łeb ryczącego lwa, miotający w ciemności krwiste laserowe spojrzenia. Przyznam, że przy zaciemnionej scenie z lwim wyszczerzonym monstrum w tle, pierwsze dźwięki „Metal Heart” zabrzmiały wyjątkowo ciężko i mrocznie. Już sam kawałek słyszany na żywo wywołuje ciarki, tutaj niewyszukana oprawa rzeczone ciarki znacząco pogłębiła. Potem już po staremu, cześć ‘elizowej’ solówki grał Hoffmann, cześć została wyryczana przez publikę, czyli wszystko tak jak być powinno.
Tempo narzucone przez Accept było mordercze, gdzieś w połowie seta publika wykazywała momentami porażający wręcz minimalizm ruchowy, czyżby słaba kondycja młodszego pokolenia? W końcu całość występu trwała niemal 2 godziny finiszując mocnym akcentem w postaci „Balls to the Wall”.
Ci, którzy w niedzielny wieczór pojawili się w Stodole, nie żałują ani minuty.  Accept na żywo sprawdza się rewelacyjnie i trudno tu doszukiwać się porównań z zeszłorocznym koncertem, obydwa zwyczajnie były bardzo dobre. Warto było zaliczyć koncert z najwyższej półki, dźwiękowo, muzycznie i wizualnie. Doświadczenie połączone z dzikim wręcz entuzjazmem muzyków w stosunku do tego co robią jest najlepsza możliwą kombinacją, cała ta świetna atmosfera i pozytywna chemia działająca na scenie, płynnie przenosi się na publikę. Warto zobaczyć Accept drugi raz, warto też zobaczyć ich w akcji po raz trzeci, jeżeli tylko dadzą nam szansę znowu odwiedzając Polskę.
P.S. Wychodząc ze Stodoły warto było pomacać swoje zadnie, służące zazwyczaj do siedzenia części ciała, żeby potwierdzić czy nadal są na swoim miejscu, bo tak się składa, że Accept na żywo zwykł urywać d… pośladki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz