2013-08-27

XI Festiwal Mocnych Brzmień 2013, Świecie, Poland

Słów kilka...


Świecie – nazwa o tyle popularna, że na mapie Polski występuje aż cztery razy. Świecie z zamkiem, też żadne cudo, bo takie Świecia są dwa, jedno ma całkiem pokaźne rekonstruowane właśnie ruiny i leży w dolnośląskim (wiem, bo w tym roku odwiedziłam), drugie Świecie ma już zrekonstruowany naprawdę konkretny zamek krzyżacki. Co ciekawe obydwa zamki świeckie powstały niemal w tym samym czasie.  Ale tylko jedno Świecie na całą Polskę ma Festiwal Mocnych Brzmień im. Ryśka Bieńka z całkiem długą, bo już jedenastoletnią historią. Przez scenę przewinęło się naprawdę wiele kapel, wszystkich wymienić nie sposób: rok temu festiwal zamykał Decapitated, a dwa lata temu rola ta przypadła Hate. 


Tegoroczna edycja tego jednodniowego festiwalu, odbywającego się w cieniu (dosłownie) XIV-wiecznego zamku odbyła się 24 sierpnia. Wspominam dlatego, że warto dodać sobie od razu datę do rocznego planu koncertowych wojaży.

Za teren festiwalowy służy boczny dziedziniec zamku, nieco niżej jest całkiem pojemny parking, z daleka widoczna 35 metrowa wieża – więc przegapić miejsce jest raczej trudno. Widok z wieży malowniczy, można sobie podziwiać okolice Wisły i Wdy z przyległościami. Jednak zwiedzanie wieży zalecam w stanie absolutnej trzeźwości. Wąskie, kręte schody prowadzące na tak imponującą wysokość potrafią „zawrócić w głowie”.


Wracając do samego festiwalu dziwię się, że na stronach wszystkowiedzącej cioci Wiki nie ma imprezy wpisanej jako „najpopularniejsze imprezy kulturalne” Więc albo mało tam kultury, albo zwyczajnie koło orkiestr dętych, nocnych śpiewów czy turniejów - „Mocne brzmienia” brzmią rzeczywiście zbyt mocno? Kultury było aż nadto, widać była na tak wysokim poziomie, że poza Bydgoszczą, Toruniem, Grudziądzem i pomniejszymi okolicami ściągnęła nawet reprezentację Szczecina.




Fest ma zaplecze kulinarno – trunkowe nienajgorsze. Spacer do samego miasta nie zajmuje wiele czasu, więc co wybredniejsze podniebienia mogą tam się stołować. Jest również pole namiotowe, można sobie spokojnie w razie potrzeby ten jeden dzień festiwalu odespać. 









Tegoroczną gwiazdą festiwalu był niewątpliwie Vader. Legenda ciężkiego rodzimego grania w tym roku obchodzi swoje okrągłe 30-lecie istnienia, więc i publiki ściągnęła sporo. Znacznie mniejszą frekwencją, chociaż nie jakoś zatrważająco, mogły się poszczycić kapele zajmujące świecką scenę kolejno już od południa. A lista zespołów naprawdę spora: FLESHCOLD, HOUNSIS, DAHACA, DUST N BRUSH oraz składy, które miałam okazję widzieć i słyszeć osobiście (niektórzy w soboty pracują). 

Death metalowy ESCAPE FROM istnieje od 2005, pracuje nad debiutancką płytą, a na świeckiej scenie posłużył do sprawdzenia wytrzymałości cherlawych dość barierek. Owszem, dało się tym majtać na wszystkie strony – co publika czyniła z dzikim entuzjazmem i zacięciem godnym lepszej sprawy. Majtał się również malowniczo stryczek na szyi dość ekspresyjnego wokalisty. Kolejny skład publikę miał nieco mniej majtającą – DEYACODA oscylująca w klimatach numetalowych czy metalcore’owych. Kto występ w deyacodeowych dźwiękach przegapił, może nadrobić, ponieważ skład wydał w tym roku płytę „Chapter Zero” – drugą już pozycję w dyskografii. Białostocki CINIS nasilił barierkowy balet, fakt – było żywiołowo, ale dopiero krakowski DROWN MY DAY zrobił prawdziwe piekiełko. Gardłowy składu Maciej Korczak na wyjątkowo ciężką postać ADHD zapadł i był wszędzie, na scenie – co jest raczej do przewidzenia, w fosie pomiędzy fotografami i ochroną, na publice niemal, oraz w powietrzu nader często – czego już przewidzieć niepodobna. Dynamika porażająca. Owszem barierki majtały jakby bardziej.


Tempo po szaleństwach krakowskiej ekipy płynnie przejął Vedonist. Szatan, mrok, piekło i kopytne rogate na klacie. No dobra, z tym mrokiem to przesadziłam, bo od mroków to był headliner… ale miło było zobaczyć ekipę na scenie, bo tegoroczna metalfestowa aura wypłukała im nieco publikę i koncert na późniejszą godzinę. „A Clockwork Chaos” porwał publikę – już znacznie liczniejszą, aniżeli poprzednie składy. Możliwe też, że spadająca temperatura zagoniła wreszcie piknikujące i rozlazłe po terenie towarzystwo pod scenę, bo jak wiadomo w tłumie cieplej. PANDEMONIUM statecznie objęło scenę, mając wątpliwą przyjemność wysłuchać komentarzy nieco „zrobionych” łebków, którym się widocznie impreza z dożynkami popieprzyła. Zagrali zacnie, a jakże, byle pyskacz kapeli z takim stażem humoru nie popsuje. Dźwięków serwowanych przez Pandemonium pięknie dopełniały rozkosznie klimatyczne dekoracje sceny i miła dla oka stylizacja. A także światło – bo jeszcze światło było.

Majtanie barierkami niebezpiecznie narastało, aż do ostatniego występu zresztą, gdzie panowie z ochrony mieli wątpliwą przyjemność trzymać to ustrojstwo podczas całego koncertu Vadera – twardzi goście.


VADER wjechał na scenę na ponad półgodzinnym poślizgu – fakt, przedłużyła się przerwa techniczna chłopakom. Sam koncert trwał koło godziny. Mrok – jak zwykle u Vadera, sporadycznie rzucane przez Petera teksty skierowane do publiki. Docenił jak najbardziej fanów ze Szczecina, jednak vaderowa ekipa bardziej była skupiona na bezlitosnej młócce, niż na konfenansjerce. Koncert zleciał bardzo szybko. Tłum w końcu zaczął rzednąć nie spełniając już swoich funkcji grzewczych – co wrażliwszych nocny chłodek gonił do domu. Swoje „pięć groszy” dotyczące zdjęć Vadera umieściłam pod vaderową galerią.


Sam festiwal ciekawy, mimo, że wielkość sceny mnie dość mocno zaskoczyła – rozmiar dał Vaderowi możliwość zagrania niemal kameralnego koncertu. Gratuluję ochronie podzielności uwagi i wytrwałości. Trzymanie barierek łączyło się ze zbieraniem pływaków z publiki – na szczęście ludzie jakoś wybitnie z surfowaniem nie szaleli. Fotografom gratuluję zacięcia w walce z brakiem światła.


Największe jednak ukłony należą się organizatorom: bite jedenaście lat budowania marki festiwalu, który znany jest daleko poza wojewódzkie tereny – szacun za te 11 edycji i wytrwałość.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz