2015-07-09

RELACJA: Masters of Rock 2015, Vizovice, Czech Republic



Relacja Masters of Rock 2015: dzień pierwszy
9 lipca 2015 - czwartek

Minęła kolejna edycja największego festiwalu metalowego w Czechach – Masters of Rock.  Dokładnie to trzynasta już edycja. Szczęśliwe pech ominął szerokim łukiem Vizovice w tym roku, a biorąc pod uwagę to, że aura wyjątkowo łagodnie potraktowała w tym roku festiwalowiczów, tą trzynastkę można uznać nawet za szczęśliwą. Nie było upałów bezlitośnie mordujących frekwencję pod festiwalową sceną w godzinach popołudniowych, nie było nawałnic, burz, ani nawet jednej mizernej ulewy. Warunki do delektowania się kolejnymi występami były wręcz idealne.

Ilekroć podczas zimowej edycji festiwalu ogłaszane są pierwsze kapele mające się pojawić latem na głównej scenie imienia Ronniego Jamesa Dio, należy sobie przypomnieć, że to jest Masters of Rock, „rock” nie „metal”. Wtedy jakoś bardziej wyrozumiale traktuje się dość lekkie zestawienie festiwalowych gwiazd.  Dodajmy do tego uwielbienie czeskiej publiki do powermetalowych oraz symfonicznych dźwięków, i teraz dopiero można obiektywnie ocenić lekki gatunkowo festiwal.

Tegoroczną edycje media czeskie reklamowały jako starcie gigantów sceny metalu gotyckiego: Nighwish i Within Temptation. Dwa składy, które radośnie i niefrasobliwie podążają w stronę ‘metalo – disco’, przy czym Within Temptation wyprzedza zawzięcie ekipę z Finlandii. Ciężko jest spojrzeć na te dwa zespoły jako na rywali na scenie metalowej w jakiejkolwiek konkurencji. Zwyczajnie publiczność wielbi oba jednocześnie. Obydwie formacje mają też jeden wspólny mianownik - bardzo rzucający się w uszy i oczy – damskie wokale.  Akurat w żeńskie głosy tegoroczny „masters” obfitował. Dorzucenie do headlinerów Delain i Xandrii groziłoby gatunkową klęską urodzaju, szczęśliwie dla równowagi dorzucono mniej subtelny głosik Maszy Archipowej, interesujący wokal Elin Larsson z Blues Pills oraz rock’n’roll spod szyldu Crucified Barbara.  Klasa Anneke van Giersbergen z The Gentle Storm stawia ją jakoś poza konkurencją, samo nazwisko jest już zapewnieniem doskonałego występu. Trzynasta edycja okazała się szczęśliwa również dla The Exploited, bo wreszcie w trzecim podejściu udało się ekipie dotrzeć na festiwal – dodatkowo wszyscy zjawili się cali i zdrowi.

Tradycją „mastersów” jest otwarcie czterodniowego święta muzyki koncertem czeskiej formacji Fleret, mająca w repertuarze rzewny kawałek „Vizovice”. Pierwszy koncert na scenie imienia Ronniego Jamesa Dio odbył się już o godzinie trzynastej w czwartkowe popołudnie, witając zbierającą się dopiero festiwalową publiczność. Tradycyjnie również już na wejściu czekały na festiwalowiczów upominki w postaci darmowych płyt z kompilacją mastersowych gwiazd – doskonała festiwalowa pamiątka. Nieco później bo około godziny piętnastej rusza scena druga, podobnie jak stanowisko „meet & greet” przy którym cały czas ustawiają się imponującej długości kolejki fanów polujący na fotki i autografy.

Kolejnym składem zajmującym scenę i uwagę niezbyt licznej jeszcze publiki jest Free Fall, czeska formacja świętująca dwudziestolecie istnienia. Nie dane było mi obejrzeć występu Czechów, wylewnie docenianych jednak głównie przez rodaków.
Niemiecka Xandria nader często pojawia się na festach u naszych sąsiadów, co tylko potwierdza czasem bezkrytyczne uwielbienie czeskiej publiki tego akurat gatunku. Ostatni raz jeszcze z rewelacyjną Manuella Kraller Niemcy odwiedzili vizovicką scenę w 2013 roku, w zeszłym roku natomiast, już z Dianne na wokalu gościli w Pilźnie, na czeskiej edycji Metalfest. Serwująca nieco męczący na dłuższą metę sopran Dianne van Giersbergen zaskoczyła stylizacją. Kreacja zdobiona plastikowymi czaszeczkami na ramionach, z kusą pelerynką i dużą ilością białych koronek prezentowała się nader pociesznie, odwracając jednocześnie uwagę od nie zawsze idealnych popisów wokalnych i nieco egzaltowanej gestykulacji. Dynamiczny skład, niezły kontakt z publiką oraz wstęp w postaci „Nightfall” i „Blood on my Hands” dość szybko ściągnęły rześki jeszcze tłumek pod barierki. Z najnowszej zeszłorocznej szóstej studyjnej produkcji „Sacrificum” poleciały poza „Nightfall”: „Dreamkeeper”, „Until The End” i „Stardust”.  Druga szerzej ujęta w setliście płyta to „Neverworld’s End” wspomniany „Blood on my Hands”, „Forevermore”, „Cursed” oraz zamykający set rytmiczny i melodyjny opatrzony chórkami w refrenach „Valentine”, który podobnie jak cała wspomniana płyta przypadły wybitnie do gustu fanom Nightwish. Jedynym świadectwem, że dyskografia Xandrii sięga dalej niż, do dwóch ostatnich albumów był pochodzący z 2004 roku „Ravenheart”, zaserwowany w wersji prezentowanej na EPce „Fire & Asehes”. Dynamikę koncertu dialogami gitarowymi podbijali zgodnie Philip Restemeier i Marco Heubaum, pobudzając publikę do wzmożonej aktywności. Koncert na plus, bo technicznie Niemcy wypadają świetnie, na niekorzyść przemawia jedynie małe zróżnicowanie set listy.

Częstow zaskakuje komponowanie kolejności występów na czeskich festiwalach, rutyną niejako jest tutaj dość drastyczny przekładaniec klimatyczny. Tym sposobem pomiędzy żeńskie wokale i melodyjne granie upchnięty został grający od dwudziestu pięciu już lat, duński Mercenary serwujący melodic death i klimaty powermetalowe. Duńczycy do Vizovic przyjechali z siódmą pełnometrażową pozycją w dyskografii – wydanym w 2013 roku albumem „Through Our Darkest Days”. Kwartet ostatnio w Vizovicach gościł w 2011 roku. Basista Rene Pedersen jest jednocześnie od 2009 roku głównym gardłowym w składzie, wspomaga go Martin Buus. Najmłodszy stażowo jest pałker Mathiesen, który dołączył do Mercenary w 2011 roku Na powitanie Duńczycy podali „A New Dawn”, nieco później w setliście pojawiły się „The Black Brigade” i „The Endless Fall” oraz tytułowa kompozycja z ostatniej płyty. Godzinny występ zdecydowanie na plus, mimo deszczyku, który nieco przetrzebił publikę. Sympatyczny, dynamiczny skład i dobrze podany dźwięk.

Kolejna festiwalowa atrakcja to Anneke van Giersbergen w projekcie Gentle Storm. Formalnie jest to duet powstały w zeszłym roku Anneke i Arjena Lucassena, w praktyce pan Lucassen pojawił się na zaledwie kilku koncertach projektu, niestety nie w Vizovicach. Obok jak zawsze rewelacyjnej wokalnie Anneke pojawiła się znana ze Stream of Passion Marcela Bovio. Ładniejszą cześć składu koncertowego zamyka preferująca siedmiostrunowe instrumenty marki Bo-El gitarzystka Merel Bechtold, polskim fanom znana między innymi z występów z Delain, gdzie zastępowała kontuzjowanego Timo Somersa. Zestaw muzyków uzupełnili zamiatający ekspresyjnie dredami basista Stream of Passion Johan van Stratum, klawiszowiec Joost van den Broek, gitarzysta Ferry Duijsens i schowany za perkusją Ed Warby. Jednym słowem - wielka duńska muzyczna familia. Dwupłytowy album „The Diary” wydany w tym roku ma dwie opcje klimatyczne, akustyczny „Gentle” i cięższy „Storm” – na Vizovickiej scenie było zdecydowanie „Storm”. Anneke nie potrzebuje wymyślnych kreacji, żeby skutecznie zainteresować słuchaczy, wystarczy głos, elegancja i luz sceniczny właściwy artystom z dużym doświadczeniem. Na rozpoczęcie ponad godzinnego występu były „Endless Sea”, „Heart of Amsterdam” i „Brightest Light”. Nieco później zabrzmiał „New Horizons” i zamykający set „Shores of India”. Świetnym urozmaiceniem setlisty okazały się kawałki stare i lubiane „Eleanor” i „Strange Machines” z czasów The Gathering, „Valley of the Queens” z duetem na piękne głosy i „Isis and Osiris” z czasów Ayeron. Pojawił się również „Fallout” z repertuaru Devin Towsend Project. Dialogi wokalne Giersbergen – Bovio, świetny kontakt z publiką, pełen profesjonalizm muzyków i idealny dźwięk – występ świetny.

Kamelot do Vizovic wpadł z promocją wydanej w maju bieżącego roku płyty „Heaven” – drugiego albumu z Tommym Karevikiem na wokalu. Okładka „Heaven” stanowiła główny element scenografii w tle, natomiast front sceny zajęły podesty eksponujące Karevika, szalejącego na basie Tibbettsa i skupionego raczej na solówkach Youngbloda. W drugim rzędzie znaleźli się Palotai za klawiszami, Grillo za perkusją i przyciągająca najwięcej spojrzeń Linnéa Vikström znana chociażby z Therion, robiąca za wokalne tło pana Karevika. Podczas ostatniej wizyty Kamelot na czeskim festiwalu, debiutującego wtedy w składzie Karevika wspomagała Elize Ryd, która położyła chórki z przytupem. Tym razem było znacznie sympatyczniej. Faktyczny występ po przydługim intro wyklaskiwanym rytmicznie przez naprawdę duży tłum rozpoczął „Rule the World” z „Ghost Opera” i donośny krzyk Karevika „Are you f**n ready?!”. Kawałek dynamiczny żywy, tyle że impet wstępu sklęsł przez niezbyt selektywny dźwięk. Ze trzy kawałki – w tym „Thorn” poszły na straty, zanim dźwiękowcy poprawili brzmienie. Szczęśliwie Amerykanie nie skupili się wyłącznie na najnowszej produkcji podając dość przekrojową setlistę. Album „Ghost Opera” reprezentowały tytułowy utwór oraz wspomniany „Rule The World”, poza tym „Karma” i „Forever” z 2001 roku,  oraz „The Great Pandemonium” z 2011. Karevik ze starszymi kawałkami radził sobie nieźle, mierząc się z cieniem Roya Khana, którego wokale dla sporej części słuchaczy są nieodłączną częścią wcześniejszych utworów. Z „Heaven” zabrzmiały jedynie „Veil of Elysium”, „Revolution” z balladowym urozmaiceniem i „Insomnia” rozproszone pomiędzy starszymi kompozycjami. Na finiszu zawodzone wspólnie z przejętą publiką były „Sacrimony (Angel of Afterlife)” i „March of Mephisto”. Spory tlum pod sceną, klaskanie, zawodzenie i podśpiewywanie wspólne z Karevikiem może świadczyć o dobrej zabawie publiki.

Około dwudziestej pierwszej scenę przejął U.D.O. mając do dyspozycji półtorej godziny uwagi publiczności. W wywiadach pan Dirkschneider chętnie żalił się jak to brakowało chemii na scenie między muzykami podczas oglądanego przez niego koncertu Accept.  Wspominając wszystkie obejrzane koncerty reaktywowanego Accept, pozwolę sobie stwierdzić, że albo Hoffmann z ekipą mieli wybitnie zły dzień, albo pana Udo coś zabolało i pofolgował złośliwości. Dość, że na dobre międzynarodowej ekipie pana Dirkschneidera wyszło oglądanie Accept, bo w odróżnieniu od poprzednich występów scena jest wręcz zalana światłem, a pan Udo i reszta składu przejawiają zaangażowaną dynamikę, ba! są nawet interakcje między muzykami i ładne synchronizacje choreografii pod fotografujących. Sceniczne eksponowanie oświetleniem muzyków, którzy akurat mają coś do powiedzenia w gitarowej solówce czy strunowym dialogu usuwając w cień pozostałych członków składu, ładnie podkreśliła, że U.D.O. to jednak zespół i to pięcioosobowy, w którym każdy ma swoje pięć minut. W odróżnieniu od strony U.D.O. gdzie w zakładce band widnieje wyłącznie pan Dirkschneider. Z racji przypisanego miejsca na scenie, nieco mniej eksponowany był schowany za perkusją syn sławnego ojca - Sven Dirkschneider, który w lutym dołączył do składu taty oraz klawiszowiec Amerykanin Harrison Young, obaj jednak na podwyższeniach. Front sceny poza Dirkschneiderem należał do Fina Heikkinena radośnie szczerzącego się do pierwszych rzędów,  straszącego ekspresyjną mimiką Rosjanina Smirnova oraz trzeciego rodowitego Niemca w składzie basisty Wienholda. Wszyscy wymienieni dzielnie udzielali się również chórkach. W Vizovicach U.D.O. zaprezentował publiczności najnowszy – piętnasty już album „Decadent” rozpoczynając koncert mocnym utworem „Speeder”. Z „Decadent” były jeszcze kawałek tytułowy, utrzymany w konwencji hymnu „Pain” i „Untouchable”, co tylko potwierdza, ze Udo twardo stawia na mocny archetyp heavymetalowy wyrzucając z set listy balladowe kompozycje jak chociażby „Secrets in Paradise”  z ostatniego krążka. Tradycyjnie są ostre jak brzytwa riffy gitarowe, klasyczne solówki, dynamiczne tempo i nieco elektronicznych wstawek z klawiszy, które aż tak tradycyjne nie są.

Półtoragodzinny występ przenoszący widzów w oldschoolowy klimat heavy metalu, aż do 1988 za sprawą „Animal House”, „They Want War” czy „Black Widow”. Doceniono w setliście album „Faceless World” z tytułowym kawałkiem oraz „Blitz of Lightning”. Pod koniec głównej części seta zabrzmiał „Metal Eater”, natomiast za zaplanowany bis posłużył wywołujący najwięcej entuzjazmu pakiet „made by Accept” czyli skutecznie ruszające publiką trio „Metal Heart”, „Fast as a Shark” i „Balls to The Wall” – z czego cienko wypadł pierwszy, z przydługim klawiszowym intro „dla Elizy” zapodanym z klawiszy, przy zawodzeniach znudzonej tym plumkaniem publiki, która wyżyła się ostatecznie przy wyrykiwaniu refrenu.

Kolejne półtorej godziny tłumowi gęsto upakowanemu na placu przed sceną umilić miał jeden z dwóch „gigantów” metalu gotyckiego, których rzekome starcie tak promowało festiwal. Ponad trzydzieści minut trwała zmiana dekoracji sceny. Nic dziwnego, ogromna produkcja, podesty, dwupoziomowa scena, trzy spore ekrany, służący za tło gigantyczny banner z okładką „Hydry” i wreszcie efektowa pirotechnika. Jako intro krótkometrażowy filmik „Dragon”, potężne ka-bum, płomienie i „Paradise (What About Us?)” z Tarją na ekranach i duetem wokalnym taśma - Turunen kontra live - den Adel. Kolejno leci żywy „Faster”. Sharon w białym gorsecie, krótkiej spódniczce i… no właśnie – w przydługiej podomce z koronkowymi rękawkami w rozmiarze i estetyce strojów Demisa Roussosa (gimby nie znajo), włosy zaplątane gumką. Jedynie uśmiech i jak zawsze niesamowita żywiołowość Sharon mogły zrekompensować kreację.  Tą energią sceniczną Sharon kasuje w przedbiegach sporo estradowych div, dla których już samo wydobywanie dźwięków jest tak forsujące, że sił wystarcza im na bezruch i utrzymanie pozycji pionowej . Dysponując  mocnym i świetnie opanowanym mezzosopranem, biega po scenie, skacze, szaleje nie fałszując ani jednej nuty.  Rozkręca się show z prawdziwego zdarzenia. Dymy, efektowne światła podbijające dynamikę i kolejne kawałki siedemnastopunktowej setlisty wywołujące zachwyt publiki, szczególnie tej niekoniecznie metalowej.  Kolejno lecą utwory z 2011 roku: szybki „In The Middle of the Night” oraz  dający nieco oddechu, liryczny i wolniejszy „Fire and Ice”. Kolejny „Our Solemn Hour” potężnie brzmiący na żywo, z orkiestrą i chórami „z taśmy”, który Sharon odśpiewuje na podeście w połowie wysokości sceny, a który zyskał aspekt humorystyczny przez chwilowo przesadzony pogłos wokalu. Ogromną powierzchnię sceny biegając pomiędzy podestami równie skrupulatnie wykorzystują gitarzyści Jolie i zastępujący Westerholta, Helleblad. Następny kawałek doskonale znany i lubiany z 2004 roku „Stand my Ground” oraz powrót do krążka „The Heart of Everything” z melodyjnym kawałkiem „The Cross”. Skromny pakiecik z „Hydry” stanowią nieszczególnie nadające się na festiwal nawet rockowy wirtualne dueciki z Howardem Jonesemi w „Dangerous” i z Xzibitem w „And We Run”, których jedyną dobrą stroną było to, ze Sharon wyskoczyła z podomki rozmiaru namiotu cyrkowego. Dyskoteka na dobre rozkręciła się przy „Summertime Sadness”, a radosne kicanie publiki ciągnęło się do „Iron”, kiedy to szlafrok znów wrócił na panią del Adel.  W przypadku coverowanego kawałka Lany Dela Ray docenić należy wyjątkowy talent Holendrów, ponieważ wyszedł im bardziej popowo od oryginału. Ciężej zrobiło się przy gitarkach dominujących w „The Heart Of Everything”, „What Have You Done” i „Ice Queen” w którym Sharon nadużywa wysokich tonów. Akustyczna wersja „Shinead”, z akompaniamentem Ruuda całkowicie wyeliminowała popowy charakter kawałka, przechodząc w radośnie dyskotekowy „Covered by Roses”. Cały koncert zarówno Sharon, jak i ekipa dawali z siebie maksimum energii i prezentując pełen profesjonalizm sceniczny. Zachęcenie zachwyconej publiki do żywych reakcji czy wspólnych śpiewów nie wymagało większych zabiegów. Koncert zakończył klasyczny i wzbogacony ognistą pirotechniką „Mother Earth”, przed którym Sharon poprosiła publikę chórki i zmieniając garderobę na białą falbaniastą pelerynkę przeniosła się na wyższy poziom sceny, w centrum zostawiając Jolie i Hlleblada. Koncert zdecydowanie dobry, wątpliwości może wzbudzać setlista, która wbrew pozorom miała jedną wielką zaletę. Udało się mianowicie uniknąć dueciku w „Whole World is Watching” z panem Roguckim, co publiczności Kostrzyna, podczas tegorocznego Przystanku Woodstock się raczej nie uda.

Około godziny pierwszej scenę przejmuje Bloodbound, dość często goszczący na „mastersach”. Tym razem ekipa nieco bardziej spięta, bo ambitnie, mimo przerzedzonej nocnym chłodem publiki Szwedzi kręcili DVD. Czterodniowy festiwal jest forsujący sam w sobie, dodać do tego należy fakt, że koncerty kończą się sporo po północy, bywa, że dzięki poślizgom powodowanym przez przemeblowania sceny headlinerów – „wygaszacz” – czyli ostatni zespół dnia, wychodzi na deski sporo po czasie i nierzadko gra do trzeciej w nocy. Jeżeli weźmie się pod uwagę dzień pełen atrakcji, zmęczenie i przenikliwy wieczorny ziąb – można wybaczyć spadek percepcji u słuchaczy. Bloodbound istnieje od 2004 roku, często wpadają do Czech koncertować, a tworzony przez nich lekki melodyjny powermetal ma wyjątkowe branie u naszych sąsiadów. Sześć albumów w dyskografii, ostatni to wydany przy okazji świętowania dziesięciolecia działalności zespołu „Stormborn” z 2014 roku, i na bazie tego albumu Szwedzi skomponowali setlistę, jako wstęp podając „Tron Throne”. Żywiołowość sceniczna na plus, spora skrupulatność w wywoływaniu wrzasków  publiki i wybitnie dynamiczny skład. Ekipa zazwyczaj dość rześko zachowuje się na scenie, przy okazji rejestrowania koncertu chłopaki starali się jeszcze bardziej, skacząc po podestach na froncie sceny i ustawiając się w bardzo fotogeniczne tandemy.  Patrik "Pata" Johansson dawał z siebie bite sto procent, czy to w dynamice, czy w dokładności wokali, mając jako najbardziej eksponowane towarzystwo szalejących Andreasa Bromana z basem i gitarzystów: braci Tomasa i Henrika Olssonów. Klawiszowiec Bergh i pałker Akerlind wyżywali się głownie na instrumentach. Ze „Stormborn” obok kawałka tytułowego były jeszcze „Nightmares from the Grave”, „When the Kingdom Will Fall” oraz „When All Lights Fail”. Ostre riffy, gitarowe dialogi braci Olssen, świetny wokal Patrika, oraz energia i szybkość heavy  obok powermetalowej melodyjności najwyraźniej uszczęśliwiły publikę. Mocny finisz zapewniły z kolei „Book of the Dead”, „Metal Monster” i „Nosfeartu”.
Podsumowując czwartek – niezły koncert Within Temptation, profesjonalizm jedak ważniejszy niż produkcja live i bajery, wart zapamiętania koncert U.D.O. w nowej bardziej wizualnej wersji i świetny koncert Anneke van Giersbergen w odsłonie Gentle Storm.

Relacja Masters of Rock 2015: dzień drugi
10 lipca 2015 - piątek

Headlinerem drugiego dnia festiwalu był Zakk Wilde i Black Label Society. W lineupie był zaplanowany jeszcze jeden występ wirtuoza gitary – Gusa G, obaj panowie niejako ściągnęli nad festiwal cień Ozzy’ego, z którym jeden współpracował kiedyś, a drugi współpracuje obecnie
.
Piątkowe koncerty rozpoczął czeski skład Gate Crasher już o godzinie dziesiątej rano, nieco barbarzyńskiej  godzinie biorąc pod uwagę nocne koncertowanie do drugiej. Scena główna w ciągu czterech dni zasypia ledwo na kilka godzin, bo już od samego rana trwają próby dźwięku gwiazd kolejnego dnia festiwalu. Gdzieś jeszcze trzeba upchnąć prysznic i śniadanko, oraz maksimum wypoczynku przy tak forsującym planie atrakcji. Tym sposobem dopiero około południa dane mi było zobaczyć Anvil.

ANVIL – skład który powstał w efekcie szkolnej przyjaźni nastolatków z Toronto: Stevego "Lips’a" Kudlowa, Robba Reinera i Chrisa Robertsona już w 1978. Historia zespołu jest o tyle ciekawa, że mimo piętnastu mniej lub bardziej udanych pozycji w dyskografii, świetnych początków i niezaprzeczalnego wpływu muzyki Kanadyjczyków na takie sławy jak Metallica, Megadeath, Anthrax czy Slayer – Anvil po rewelacyjnym starcie w 1984 roku, znikał powoli z metalowego światka, świadomości fanów metalu i mediów. W 2008 roku nieco światła na dzieje już wtedy nobliwych panów z Ontario rzucił świetny dokument „Anvil! The Story of Anvil” stąd wiadomo, że panowie broni nie złożyli, prawdziwe marzenia nie umierają nigdy, tak jak przyjaźń wybuchowego, niepoprawnego optymisty Stevego i zdystansowanego, pesymisty Robba – metalowy duet niczym Bert i Ernie z Ulicy Sezamkowej.

Do niezmiennego duetu Kudlow/Reiner w roli basisty dołączył Chris Robertson, który zmienił ostatnio grającego na tym etacie Sala Italiano. Panowie do dyspozycji mieli niepełną godzinę czasu scenicznego i w ciągu tego czasu kupili sobie i nieliczną niestety publikę, i mnie. Widać marzenia rewelacyjnie konserwują, bo dobiegający sześćdziesiątki panowie energią, dziką radością grania i szalonym entuzjazmem mogliby obdzielić cały festiwalowy zestaw kapel, nie wyłączając gwiazd. Setlista przekrojowa, zaczęli od 1982 roku i „March of Crabs” na wstępie. Dalej z albumu „Metal on Metal” jeszcze „666” oraz dość długa „Mothra” ze standardowym katowaniem strun sygnowanego instrumentu "Lips-O-Matic" od Oktober Guitars przy pomocy wibratora. Reiner solowo wyżywał się z kolei przy „Swing Thing”. Szaleńcza gimnastyka Kudlowa, szeroki uśmiech i pocieszna mimika nie zmieniły się przez lata, jedynie stylizacja sceniczna spoważniała. Zamiast skórzanych „uprzęży” i siateczkowych „rękawiczek” był zwykły anvilowy T-shirt. Z wydanego w 2013 roku „Hope in Hell” wpadły cięższy numer tytułowy oraz żywy „Badass Rock’n’Roll” przywodzący motorheadowe brzmienie, również przez surowe wokale Kudlowa i „Eat Your Words”. Niesamowicie energiczna i wybuchowa mieszanka thrashu, speed i heavy przy całej swojej urokliwej prostocie zakręciła publiką. „Lips” zawzięcie katował gitarę, ostawiając szybkie solówki, Robb statecznie zapierdzielał na bębnach, nieco z boku Robertson dopełniał całości wspomagając wokalnie Stevena w refrenach. Na finisz przewidywalnie rytmiczny „Metal on Metal” z niejakim wsparciem porykującej publiki.  Anvil na scenie wypada przede wszystkim żywiołowo, a radość grania przenosi się płynnie na  publikę skutkując świetnym klimatem koncertów.

Kolejny skład zaserwował ciekawą niespodziankę. Debiutujący w 2006 roku szwedzki AVATAR do Polski wpadł w 2010 roku jako suport trasy Helloween, wtedy owszem prezentowali melodyjne brzmienie, jednak bez jakiegoś wyróżniającego detalu. Nie da się pisać o muzyce Avatar bez wspomnienia innych Szwedów, Deathstars konkretnie oraz Marylina Mansona przy okazji wokalu. Industrial death metal chyba najlepiej oddaje gatunkową przynależność grupy. Na plus zmienił się image kapeli, chłopaki wpadli na całkiem niezły pomysł, nieco wyróżniający na tle składów, do których żeńska część publiki robi maślane oczy. Gdyby jakiś prokreacyjnym cudem Alice Cooper mógł mieć potomka z Jokerem – progenitura wyglądałaby dokładnie jak Johannes Eckerstrom. Gustowne aksamitne, czerwone wdzianko, laseczka, kapelusz i iście „jokerowy” makijaż całkiem nieźle podkreśliły sceniczną charyzmę wokalisty. Reszta składu pojawiła się w stylizowanych mundurkach i poczernionych mrocznie ślepiach. Eckerstrom zaprezentował całkiem szeroką skalę wokali, od growla, przez czysty wysoki i niski głos, po jadowity wrzask. Na prezentację tego wrzasku z wszelkimi jego odcieniami Johannes z ekipa dostali równo godzinę upychając w niej dziewięć kawałków. W maju zeszłego roku ze studia wyszła ich piąta pełnometrażówka „Hail to the Apocalypse” stanowiąca sporą część prezentowanych kawałków, zaczynając od tytułowego „Hail the Apocalypse”, po którym skład nieskromnie przywitał się z publiką przed „Let it Burn” głosem Johannesa „We are Avatar and we just stole the show!”. Kolejno leciały  „Get In Line”, wydłużone o gitarowe intro duetu Jarlsby/Öhrström „Bloody Angel”, „Vultures Fly”, „Death of Sound” i kończąc na „Tsar Bomba”. Pomiędzy trafiły zaledwie trzy utwory z „Black Waltz”: „Let it Burn” z solówką Öhrströma na froncie sceny, „Smells Like a Freakshow”, „Paint Me Red”. Poza wokalami nieślubne dziecię Jokera oddawało się groteskowej mimice i ekspresyjnym pląsom przerywanym popijaniem wody z baku na benzynę. Reszta składu ostro zamiatała piórami, a pałker Alfredsson nader często atakował perkusję na stojąco. Mimo piekącego słoneczka całkiem spory tłumek, rześko pokrzykując towarzyszył popisom Szwedów.

Kolejny zespół przejmujący scenę SERIOUS BLACK jest wybitnie międzynarodowy.
Niemiecka część to basista Mario Lochert (ex-Vision of Atlantis) i perkusista Thomas Stauch (ex-Blind Guardian), do tego austriacki gitarzysta Dominik Sebastian, a właściwie Hindinger, czeski klawiszowiec Jan Vacik, Szwed Urban Breed na wokalu (ex-Blodbound) i kolejna gitara, tym razem z Grecji - Bob Katsionis, który zastąpił Rolanda Grapowa z oryginalnego składu. Bob ma zaiste imponujący zestaw kapel z przedrostkiem „ex” w których się udzielał bądź udziela, wspomnę tylko Septisflesh i Firewind. Panowie grają melodyjny powermetal, nie są specjalnie odkrywczy w kompozycjach, natomiast ich szansą na bycie super grupą jest właśnie zestaw sześciu muzyków z ogromnym doświadczeniem w tworzeniu solidnej profesjonalnej muzyki – czego potwierdzeniem jest wydany w tym roku jedyny album – na razie jedyny. Przy tak skromnej dyskografii nietrudno domyślić się setlisty – poleciał cały „As Daylight Breaks” ze zmienioną kolejnością utworów, początek zapewniły instrumentalny „Temple of the Sun” w roli intro, przechodzący w nieco progresywny „Akhenaton”. Muzyka jest swego rodzaju kompilacją pomysłów członków tego wyjątkowego składu, więc nic dziwnego że słychać wpływy Masterplan, Blind Guardian, Dreamscape czy Bloodbound. Technicznie świetnie, kolejno z galopującą perkusją  Staucha „I Seek No Other Life” promujący album oraz „High And Low” hardrockowy wokal w towarzystwie klawiszy od uśmiechniętego radośnie Vacika . Następnie poprzedzony gadaniem „I Show You My Heart” bonus z japońskiego wydania, z wymęczonym bardzo wokalem i balladowy „Sealing My Fate”. Za jedyną dekoracje sceny służył nieduży szmaciany banner, który już na wstępie podwiało pod sufit sceny, tam się zaplątał i zwisał przez dłuższy czas żałośnie zamiast prezentować okładkę „As Daylight Breaks”. Najwięcej zaangażowania w podbijanie reakcji publiki wykazał Breed, reszta składu za to świetnie bawiła się na scenie, dając temu wyraz dobrym humorem. Panowie gitarowi ładnie współpracowali, Katsionis  i Sebastian wywijali solówki  w duecie, zamieniając się gryfami gitar, ekspresyjnie szalejąc po scenie.  Set zamknęły symfoniczny „Listen to the Storm” i ostrzejszy „Older and Wiser” jako podsumowanie całości koncertu.

Kolejny skład stylistycznie od melodyjnych dźwięków nie odbiegał, bo oto na scenie imienia Ronniego Jamesa Dio pojawił się kolega Katsionisa z Firewind – multiinstrumentalista Kostas Karamitroudis czyli GUS G – od 1999 roku obecny gitarzysta Ozzego Osbourna. Do scenicznego lineupu dołączyli dwaj kumple z Firewind: Niemiec Henning Basse (ex Brainstorm,  Metalium, Sons Of Seasons) na wokalu i Belg Johan Nunez na perkusji oraz na basie Grek Strutter Bass z Diary of Secrets. Godzinę czasu scenicznego ekipa Gusa wykorzystała na prezentację ostatniego albumu „I am the Fire” z 2014 roku. Niebawem bo jeszcze w lipcu ukaże się najnowszy album Gusa „Brand New Revolution”, dlatego dziwnym wydaje się fakt, że muzyk nie poczęstował vizovickiej publiczności chociaż jednym kawałkiem z nowej produkcji, tak na zachętę. Dość wpadający w ucho okazał się „Blame it on me”, instrumentalny „Vengeance” z gitarowymi wariacjami, pod koniec seta „I Am the Fire”, który fajnie wokalnie wypada z panem Allisononem z formacji Devour The Day. Zwyczajnie wokale Henninga trzeba lubić, a nie każdemu to lubienie wychodzi. Jako urozmaicenie do playlisty z ledwo zmienioną kolejnością utworów pojawiły się „World on Fire” z repertuaru Firewind, „Children of the Night” Dream Evil i cover „Crazy train” Ozzy’ego, dzięki któremu Gus G z lidera przeciętnej kapeli Firewind znalazł się w ekstraklasie gitarzystów rockmetalowych.
Kolejny skład pasowałby idealnie do festiwalowego zestawu gwiazd pod warunkiem, że zamieniłby się godzinówką z Anvil chociażby. Tak, wiem, to było złośliwe, tyle, że panowie z DOG EAT DOG zatrzymali się w dyskografii niemal dziesięć lat temu, w 2006 roku na „Walk With Me”. Nic nowego się u chłopaków nie dzieje, a jeżdżenie ciągle z tym samym materiałem nie jest jakoś wybitnie pociągające, choć pewnie taniej wychodzi bukowanie kapeli, która najlepsze lata ma za sobą. Skład też się nieco przez lata nieco pozmieniał, mikrofon i pistolet na wodę dzierżył John Connor, bas obsługiwał Dave Neabore, perkusją zajął się Brandon Finley, na gitarze Roger Haemmerli, dodatkowo na saksofonie przygrywał Scott Mueller. W kwietniu ekipa ze Stanów wpadła dać koncert w Krakowie, z relacji wynika jedno – publika była zachwycona.

W przypadku trafienia na rapcore w zestawie festiwalowym należy przypomnieć sobie dwa fakty. Raz – Czesi są mistrzami praktycznego stosowania pierdolników stylistycznych w komponowaniu lineupów festiwalowych, a dwa to fakt, że nazwa festiwalu Masters of ROCK – nijak z rockiem nie musi korespondować, dlatego spektrum prezentowanych w Vizovicach gatunków jest porażająco szerokie. I nagle jakoś łatwiej przejść do porządku dziennego nad składem miksującym rap, hardcore, funk, ska, hip hop i saksofon. Wizyta na czeskim festiwalu wpadła Dog Eat Dog w ramach trasy świętującej dwudziestopięciolecie. Czego nie powiedzieć o chłopakach, to nieco starszy wiekowo skład zachował i energię i entuzjazm. Connor w koszulce Suicidal Tendencies szalał z przejęciem, skupiając się w równej mierze na mikrofonie i pistoleciku na wodę. Lepiej szło mu zdecydowanie z wrzeszczeniem, głos widać nadal mu nienajgorzej działa. W podtrzymywaniu scenicznej dynamiki towarzyszyli równie ekspresyjni Neabore i Haemmerli. W secie „Cannonball”, „World Keeps Spinnin’”, „M.I.L.F”, „If This a Good Times”, „Rocky” wyśpiewany w duecie z Neabore wystrojonym w szlafrok boksera oraz oczywiście „Who’s The King?”, w którego klipie emitowanym na MTV uwagę polskich fanów przyciągała czerwona koszulka z orzełkiem. „Party band” w pełnej krasie, a publika dała się ponieść, sporo przedstawicieli pokolenia czterdziestolatków odświeżyło sobie licealne wspomnienia.
Do końca wieczoru pozostało jeszcze kilka atrakcji, również stylistycznie odmiennych – chociaż już nie tak skrajnie. Jakoś tak się układa, że serwujący death metalowe dźwięki LEGION OF THE DAMNED trafiam zawsze w radosnym słoneczku opromieniającym scenę, tym razem koło godziny dziewiętnastej klimacik był nieco odpowiedniejszy. Składu nie sposób nie docenić, bo ciężkich brzmień na festiwalu jak na lekarstwo, różnej lekkości radosny powermetal goni „gotyko-metalo-disco”, a radosne kicanki publiki częściej widzi się pod sceną niż ścianki czy solidne młynki. Swinkels z ekipą w zeszłym roku wypuścili szósty album „Ravenous Plague” jednak skromnie z tym wydawnictwem pojechali w set liście: „Mountain Wolves Under a Crescent Moon”, „Doom Priest” i „Armalite Assassin”. Zaczęli jednak od dobrze znanego „Son of Jackal” i wreszcie była nawet ściana śmierci przechodząca w dreptany młynek – oczywiście w niezbyt kolizyjnym i łagodnym czeskim wydaniu. Kilka fanów nawet popłynęło na tłumie, lądując w objęciach ochrony. Spore bannery w tle, dużo dymu na scenie i ostra młócka miotająca przyjemnie publiką. Przerwa przed kawałkiem „Legion of the damned” dała najlepszy pokaz dzikiego entuzjazmu tłumu i siły porykiwań publiki. Nie zabrakło „Cult of the Dead” i „Werewolf Corpse”. Mordercze tempo perkusji Feurena, do spółki z gitarami Willekensa i van Geela nie dały amatorom zabaw grupowych wiele odpoczynku.

Po cięższym epizodzie, wracamy do lekkich powermetalowych melodii. HAMERFALL w Vizovicach ostatni raz pojawił się w 2011 roku. W międzyczasie ekipa Cansa wydała dziewiąty album studyjny „(r)Evloution” i tej pozycji poświęcili minimum uwagi w planowaniu seta – stawiając na sprawdzone kawałki, znane przez festiwalową publikę doskonale. Efektowna dekoracja sceny, podesty, schodki, ogromne tło nawiązujące grafiką do okładki ostatniego albumu. W roli intro dźwięk młota walącego w kowadło, grzmoty.Energetyczny wstęp zapewniły szybki „Hector’s Hymn” i starszy rytmiczny „Any Means Neccesary”. Z najnowszej płyty zabrzmiały jeszcze „Live Life Loud”, „Bushido”. Szybki i dynamiczny „Renegade”, „BYH”, „Blood Bound”. Cans sympatyczny jak zwykle, skupia się na wokalach nie przegadując koncertu, obok niego dość zawzięcie w akrobatycznych pozach z gitarą pręży malowniczo gołą klatę Dronjak. Norgen więcej uwagi poświęca gitarze niż przyciąganiu uwagi tłumu gimnastyką, podobnie jak Larsson – obaj okresowo zamiatają piórami. Lecą „Let the Hammer Fall”, „400 meter  Medley” z gitarowymi popisami Norgrena, „Thereshold”, „Last Man Standing”. Świetne nagłośnienie, profesjonalnie podana muzyka, żywe reakcje tłumu  i nieśmiertelne „hammerfallowe” chórki, których można mieć momentami serdecznie dość. Jest oczywiście „Hammerfall” i na bis kończące występ „Hearts of Fire” poprzedzony wylewnymi podziękowaniami zespołu dla fanów za wieloletnie wsparcie . „Dreams Come True” jako outro i pozostaje czekać ponad pół godziny z przewidywanym gwiazdorskim poślizgiem na przemeblowanie sceny i występ headlinera drugiego dnia festiwalu.
Zakk Wylde z BLACK LABEL SOCIETY w marcu  po raz drugi odwiedził Polskie kluby, z ostatnim wydawnictwem „Catacombs Of The Black Vatican”. Ciężko uwierzyć, że urodziwe blond dziewczę z tapirowaną koafiurą, które w kolorowych latach osiemdziesiątych towarzyszyło panu Osbourne’owi stanie się idolem brodatych twardzieli dosiadających ryczących maszyn. Tak się jednak stało, i choć nadal blond, to już brodaty i przynajmniej tak twardy jak używki Ozzy’ego - Zakk obecnie na scenie pojawia się w nimbie guru gitarowych onanistów, połykaczy ciężkich riffów, bóstwa fanatyków zgrupowanych w oddziałach na wzór formacji klubów motocyklowych gdzie za Mother Chapter robi sam band i wreszcie idola pospolitych w tym zestawieniu, zwykłych zjadaczy heavy metalu. Co prawda Johnnie Walker Black Label nie jest ostatnio głównym trunkiem Zakka, który postanowił nieco zadbać o zdrowie, jednak na zmianę nazwy na Water Society raczej się nie zanosi.

Imponująca scenografia sceny, trzypoziomowa ściana wzmacniaczy Marshalla ze szczerbą na perkusję, ogromny backdrop w tle i podest wyłącznie dla pana Wylde’a na froncie przy przystrojonym czaszeczkami i krzyżem statywie mikrofonu. Z twardą konsekwencją czaszki i smoki zdobią banner główny i bannery boczne, membrany bębnów i w kombinacji ze sporym metalowym krzyżem również front perkusji obsługiwanej przez Jeffa Fabba. Twardziej się zwyczajnie nie da. Największe wrażenie zrobił jednak półgodzinny poślizg już na wstępie.
Intro w postaci „Whole Lotta Sabbath” i faktyczny start przy „The Beginning... At Last” z 1998 roku gdzie za unoszącą się kurtynę robił solidny dym. Jasne światło zalało scenę, a słuchaczy zalały gitarowe dźwięki i charakterystyczny wokal Zakka, na tle gitar brzmiący jak wyeksploatowana syrena alarmowa. BLS w dyskografii ma dziewięć albumów, których skromne reprezentacje pojawiły się w ciągu półtoragodzinnego występu. Z „Catacombs…” poleciało kilka kawałków: „My Dying Time”, spokojniejszy „Angel of Mercy”, „Heart of Darkness”, „Damn the Flood”. Świetne nagłośnienie, tnące uszy riffy Zakka Wylde'a i Dario Loriny, zachwycona publika i uśmiechnięty John DeServio, który mimiką i radosnymi wygibasami z basem zabierał Zakkowi nieco uwagi publiki. Nie zabrakło gitarowej solówki, która dla prostego słuchacza przypominała dziesięciominutową dźwiękową czkawkę. Podobnie do dźwięków w przedłużanych partiach gitary, bardzo powtarzalnie wypadła choreografia pana Wylde’a z wymachami prawą ręką po każdym uderzeniu strun oraz zamiatanie piórami na podeście w blasku reflektorów – urozmaiceniem było niewątpliwie szarpanie strun z gitarą na karku czy łomotanie się po klacie w stylu Tarzana. Zmieniały się i to nader często gitary, od Gibson Custom Zakk Wylde Les Paul Bullseye, przez Zakk Wylde ZV Buzzsaw, Zakk Wylde Les Paul BFG po dwugryfowego Gibsona.

Było też standardowe przedstawianie składu a’la prezentacja uczestników walk na ringu modulowanym głosem Zakka. Z „The Blessed Hellride” pojawiły się jedne z najpopularniejszych piosenek BLS, czyli „Stillborn” i „Funeral Bell”. „Concrete Jungle” przypomniał krążek „Shot to Hell”. Album „Mafia” reprezentowały legendarne kawałki „Suicide Messiah” i absolutnie największy hit „In This River”,  Zabrakło może „Fire It Up” z tej produkcji. Dedykowany oczywiście Darrellowi „In This River” został odegrany przez Zakka na klawiszach, całość zakończył „Stillborn”.

Sporo po wyznaczonym czasie fani cięższych klimatów doczekali się wreszcie występu SEPTICFLESH. Przeczekanie przerwy po występie BLS do łatwych nie należało, temperatura w nocy oscylowała w okolicach zaledwie siedmiu stopni na plusie. Zimne piwo raczej wywoływało dreszcze niż apetyt, zbieranie ścianki Marshalli i innych bajerów trochę się przeciągało, publika rozłaziła się stopniowo jeszcze podczas popisów pana Wylde’a i tym samym przerzedzony mocno tłum stracił ogrzewające właściwości. Tym większy szacunek dla festiwalowiczów, którzy są w stanie znieść wiele, żeby tylko zobaczyć ulubiony band,  wytrwać do samego końca koncertu i jeszcze żywo w nim uczestniczyć. Grecki deathmetal po popisach amerykańskiego gitarzysty zabrzmiał potężnie, ciężko i klimatycznie. Ascetycznie oświetlona scena, ginąca momentami w kłębach dymu, niebieskie światło, pionowe słupy reflektorów ledwo przebijające mrok i nader poważna ekipa Setha elegancko prezentującego się w czarnej „zbroi” inspirowanej kostiumami „Draculi” Coppoli.
Na wstępie ciężki „War in Heaven”, przeszedł w szybki „Communion” w którym dynamikę i tempo podbijały dodatkowo błyski stroboskopów. Dźwięk dobry, ładnie słychać przechodzący w ryk wokal Spirosa. Dynamikę podbija rozpędzająca się niebezpiecznie lub też zwalniająca na korzyść ciężaru perkusja Lechnera, podobnie jak agresywne gitary Christosa Antoniou i Sotirisa Vayenasa.
Z dziewiątego albumu grupy „Titan” poza pierwszym kawałkiem w set liście jeszcze „Order of Dracul”, „Prototype”, „Dogma”, tytułowy „Titan” i epicki „Prometeus” po którym Seth przedstawił oficjalnie nowego członka składu Krimha. Sporo znanych kawałków wywołujących dziki entuzjazm publiki: „The Vampire from Nazareth”, „Piramid God”. Albumem „Communion”, a konkretnie utworami „Persepolis” i „Anubis” Septicflesh zakończył występ.

Grecki symfoniczny metal nader dobrze sprawdził się jako mocne zakończenie dość lekkiego stylistycznie piątku.


Relacja Masters of Rock 2015: dzień trzeci
11 lipca 2015 - sobota

W przedostatni dzień koncertowych atrakcji na scence powróciły damskie głosy i ten dzień wypadł jeszcze lżej muzycznie od piątku. Od rana przez festiwalową scenę przewinęło się kilka kapel: czeski żeński skład The Agony inspirowany brytyjskim składem Girlschool, Reds’Cool czyli hard rock z Petersburga oraz wielbiony u naszych sąsiadów Dymytry, który metal podaje w przebraniach sugerujących atak obcych na scenę.

Pod vizovicką scenę autor niniejszych słów zawlókł się dopiero na brytyjski NEONFLY od 2007 roku serwujący bardzo melodyjny power metal.  Ostatni raz na „mastersach” pochodzący z Irlandii Norton z ekipą pojawili się w 2013, od tamtej pory Willy nieco zarósł, natomiast skład dorobił się drugiego albumu w dyskografii „Strangers in Paradise" i singla „Better Angles”.
Scena ozdobiona bannerami przedstawiającymi upierzonego azteckiego boga Quetzalcoatla z okładki ostatniej produkcji studyjnej i podest, którym wielkodusznie wokalista dzielił się z gitarzystami. Konsekwentnie upierzenie z różnym nasileniem dotknęło muzyków. Najbardziej pierzasty był szalejący dziko na scenie gitarzysta Frederik Thunder, pałker Le Gal prezentował gustowny pierzasty kołnierzyk, reszta składu natomiast ograniczyła się wyłącznie do piór tradycyjnie porastających metalowe czaszki. Gdzieś na początku seta Norton zrobił publice kurs skakania, przegadując dłuższą chwilę, bo coś się sprzętowo chłopakom wyłożyło powodując nieplanowaną przerwę. Chłopaki rozpoczęli od szybkiego „Whispered Dreams” gdzie główny kompozytor kapeli Thunder popisywał się i stroszył piórka katując struny. Kolejny „Better Angels” zaniósł słuchaczy w słodkie rejony popu. Jest melodyjnie, są chórki i sporo klawiszy podobnie jak w „Gift to Remember” w podobnym tempie. Nieco ciekawiej wypada „Ship With No Sails” oraz składak „The Revenant / The Ornament / Spitting Blood” z pierwszego albumu. Nieco bardziej drapieżny klimacik ma „Fierce Batalions”, przy „Heart of the Sun" ze śpiewnym refrenem, gdzie przy mikrofonach udziela się gitarowa reszta składu czyli Patrick Harrington trzymający się swojego wentylatora malowniczo wywiewającego włosy, wystrojony w imponujący pióropusz Thunder oraz basista Paul Miller zamiatający zawzięcie dredami. Sympatyczny kontakt z publiką i uśmiechnięty skład zyskali zapewne kilku nowych fanów. Norton na jakąś lżejszą formę ADHD najwyraźniej zapadł, bo raz uprawiał wspinaczkę na filar sceny, a zaraz potem zalegał na wznak na podeście, maltretował statyw mikrofonu i ogólnie biegał po całej scenie jakby sobie miejsca nie mógł znaleźć, Thunder za to nonszalancko pluł sobie ogniem. Przedostatni „Highways To Nowhere” nieco cięższy, jest mocny riff, agresywniejszy wokal Nortona, do kompletu z finalnym „Morning Star” z orientalnym wstępem powinny zostawić dobre wrażenie słuchaczom niespełna godzinnego seta.

Za zaproszenie na festiwal CRUCIFIED BARBARA organizatorom należy się wdzięczność. Wreszcie damski wokal, który nie pije w uszy jak wszelkie podszyte pop gotykiem mezzosoprany, soprany liryczne, dramatyczne, koloraturowe i co tam jeszcze w żeńskiej postaci odzianej w wydumane kreacje licho przywlecze. Mimo, że zespół istnieje od 1998 roku, ma w dyskografii cztery solidne albumy studyjne, to jeszcze traktowane są jako ciekawostka i dekoracja sceny przez zakutych „tru” metalowców. Panie warsztat mają świetny, sam drapieżny i silny wokal Mii Coldheart wystarczy, żeby się zasłuchać w mocnych kawałkach, w których obok hard rocka jest i heavy i thrash. Pierwsze demo pod subtelnym tytułem „Fuck You Motherfucker” powstało kiedy dziewczyny bardziej inspirowały się punkiem, po dołączeniu do składu pani Coldheart twórczość poszła w cięższe klimaty. Szwedzki band do dyspozycji miał pełną godzinę. O dziwo żadnych dekoracji na scenie, nawet małego bannerka, nic.

Ostatnia pełnometrażówka „In the Red” wydana została w zeszłym roku, z tego albumu zabrzmiał rewelacyjny i ciężki „To Kill a Man” oraz szybki i mocny hymn rock’n’rollowy „I Sell My Kids for Rock’n’Roll” z solówką Mii. Dzika banda ze Szwecji nie przyjechała się podobać, stroić i wyglądać na scenie, żadnych pretensjonalnych póz, afektowanej gestykulacji i czy strojnych kiecek. Jest surowy solidny rock’n’roll zaprawiony punkową dobitną nutą i częstym zamiataniem piórami całego kwartetu. Klara Force na czerwonym Gibsonie Explorerze ’76 na zmianę z Coldheart wycinają solówki, wszystkie dziewczyny łącznie z basistką Idą i perkusistką Nicki wspierają wokalnie Miję w refrenach. Dynamiczne „Everything We Need” świetnie pobudziło słuchaczy. Umiejętności dziewczyn, pasja i energia sceniczna udzielają się publice, która i pokrzyczy i poklaszcze w odpowiednich momentach. Na wyciskanie reakcji tłumu, słodkie uśmiechy i milusią konferansjerkę, nie ma miejsca, jest tylko dźwięk. Publika zaczyna klaskać jeszcze przed pierwszą nutą i słychać „My Heart is Black” z balladowym wstępem kiedy na scenie zostaje sama Coldheart w towarzystwie czarnego Gibsona Flying V, ogranego tak, że spod lakieru prześwituje surowe drewno. Podobny stopień zużycia wykazuje instrument Idy – bass Sandberga. Lecą równie świetne „Motorfucker”, „Rock Me Like the Devil”. Po takiej dawce power metalu i gotyków wszelakich jak w poprzednie dni, brak klawiszowego plumkania jest wręcz cudowny. Koncert świetny, w sobotnim zestawieniu jeden z mocniejszych i bardziej charakternych występów, jeżeli nie jedyny. Pozostaje w uszach  „Kill the Man” i ogromy żal, że nie dało się w pysk gościowi, który dłuższy czas zachwycony widać swoim głosem i wątpliwym „angielskim” darł japę w stronę sceny „show your tits”. Cholera.

Kolejny skład BLUES PILLS również przypisywany jest Szwecji, chociaż ekipa jest tam raczej międzynarodowa, a rodowitą Szwedką jest jedynie wokalistka Elin Larsson, obok której występują Amerykanie  Zack Anderson i Cory Berry oraz Francuz Dorian Sorriaux.  Serwująca dynamiczną mieszankę blues rocka z końca lat sześćdziesiątych i psychodelicznego rockiem lat siedemdziesiątych z magicznym dodatkiem „vintage” -  kapela przebojem wdarła się na europejskie sceny po wydaniu ledwo jednego albumu studyjnego w 2014 roku – i jednocześnie setlisty godzinnego występu. Tym razem Elin Larsonn na scenie wykazała znacznie większą żywiołowość niż w rok temu na czeskiej edycji Metalfestu. Scena ozdobiona sporym bannerem z okładką debiutanckiej płyty, Elin ubrana skromnie, boso. Zabawne, że nawet chłopaki usiłują naśladować sceniczną stylizacją lata siedemdziesiąte, w czym znacznie lepsze wyczucie mają Anderson i Berry. Zaczęli od „High Class Woman”. Cały ciężar interakcji z publicznością spoczywa na Larsson, reszta jest zbyt skupiona na instrumentach. Charyzma wokalna Elin jest niepodważalna, głos charakterystyczny, mocny, do tego duża ekspresja i żywiołowość. Ciekawie wypadł cover White’a „Elements and Things” z gatunku swamp rocka. Ponadto poleciał żywy „Black Smoke” gdzie dodatkowym instrumentem akustycznym były klaszczące dłonie publiki i tęczowy tamburyn, „Astralplane” i klimatycznie bluesowy „Little Sun” gdzie głos Elin daje się poznać z subtelniejszej, emocjonalnej strony, podobnie jak w „No Hope Left for Me”. Gitara Sorriauxa Les Paul od Corsa z brzmieniem Petera Greena z grupy Fleetwood Mac potęguje bluesowy klimat w dialogu z głosem Elin inspirowanym Arethą Franklin i Janis Joplin. Anderson skupiony na Rickenbackerze 4003 niewiele uwagi poświęca otoczeniu.  Koncert zamknął energetyczny „Devil Man” z refrenem wyśpiewanym wspólnie z publiką. Muzycznie bez zarzutu, styl Blues Pills jako ciekawe urozmaicenie na rockowym festiwalu zdał egzamin. Wędrówka do końca lat sześćdziesiątych była na tyle sugestywna, że niejeden słuchacz zamiast kolejnej porcji zimnego piwa, miał ochotę na nieco bardziej psychodeliczne używki.

Z czasów hippisów karkołomny przeskok w metalo-disco w wykonaniu sympatycznej ekipy z Delain. Holendrzy w zeszłym roku wydali czwarty album „The Human Contradiction” i promując ten właśnie album  objechali w styczniu Polskę towarzysząc w trasie Szwedom z Sabaton. Przy okazji Charlotte nieco zmieniła image na bardziej rockowy i po „dziewczynie z sąsiedztwa” która szalała na deskach tej samej festiwalowej sceny w 2010 nie zostało wiele, przepadł nawet naturalny ogniście rudy kolor loków. Nadbudówka na klawisze Westerholta i perkusję Israela oraz ogromny czerwony banner z logo kapeli służyły za dekorację okresowo zadymianej malowniczo sceny, na której koło godziny osiemnastej pojawił się kompletny skład. Kompletny, bo w Polsce rozmaślone spojrzenia widowni zbierała Merel Bechtold zastępująca kontuzjowanego Timo Sommersa – Timo wrócił, ma się świetnie czego wyraz najlepiej dał szalejąc z gitarą po scenie.  Wstęp stanowiły melodyjny i momentami zbyt spokojny na pobudzenie tłumu „Mother Machine” i doskonale wpadający w ucho „Get the Devil Out Of Me” ochoczo wyklaskany przez publikę. Równie zawzięcie widzowie klaskali do pierwszego refrenu „Army of the Dolls” i kolejnego reprezentanta ostatniej płyty „Stardust”. Najżywiej szaleli w pierwszym rzędzie członkowie fanklubu Delain z czeską flagą, obok flaga Holandii. Na tle bardziej popowych kawałków wyróżniły się „Stay Forever” z „April Rain” i cięższy „Pristine” z „Lucidity” ozdobiony growlem pana van der Oije. Wokale Charlotte bez zarzutu, momentami wybijały przed resztę instrumentów, szczególnie na początku. Na plus pani Wessels należy policzyć rewelacyjny kontakt z publiką i pozytywną energię sceniczną oraz przy kawałku „Tragedy of the Commons” piękny dialog na growle z Otto, który jako jedyny dorównywał Charlotte w zamiataniu piórami. Na pożegnanie wybrzmiały starszy i dobrze znany „The Gathering” z 2006 i finalny „We Are The Others” brzmiący jak typowy hicior z dyskoteki. Koncert udany, publika poskakała, poklaskała, pośpiewała, potańcowała i poszła na piwo.

Po pop-gotykach mamy dubeltowy hard rockowy blok szwajcarski.

Kolejny skład na vizovickiej scenie miał się pojawić w niedzielę. Rok temu. Basista doznał wtedy kontuzji ręki i zamiast KROKUS na scenie pojawił się Bonfire. Niemcy dali świetny koncert, jednak z rozczarowaniem przyjęto wiadomość o odwołaniu koncertu Szwajcarów. Legendarny Krokus serwujący solidnego hard rocka, dwa lata temu wydał siedemnastą pozycję w swojej dyskografii - album "Dirty Dynamite" i spora część publiczności na ten właśnie koncert czekała najbardziej. Klasyczny hard’n’heavy, trzy solidne gitary: von Arba, Kohler, Meyer i charakterystyczny, przypominający momentami histeryczny wrzask wokal Marca Storace’a. Banner z okładką najnowszej płyty z jarającym szluga buldogiem, boczne ścianki Marshalli i Krokus mający nieco ponad godzinę czasu scenicznego. Zaczęli od 1982 roku z energetycznym „Long Stick Goes Boom”. Panowie w większości już po sześćdziesiątce prezentowali się poważnie i statecznie, czarne ciuchy, skóry i nobliwa siwizna na skroniach. Minęły szczęśliwie popaprane stylizacyjnie lata osiemdziesiąte, okres spandeksu i tapirowanych fryzur kiedy to większość kapel prezentowała się nader pociesznie, a niektórym to zostało po dziś dzień. Z najnowszej płyty pojawiła się… jedynie okładka w tle. Za to publika dostała covery „American Woman” The Guess Who i „Queen the Eskimo” Dylana. Czterdzieści lat na scenie, siedemnaście albumów i mimo tego całego materiału dość krótka set lista. „Hoodoo Woman” z zawodzonym przez publikę refrenem po lekkich zachętach ze strony Marca, „Hellriser” z 2006 i „Easy Rocker” z „Hardware”, rytmiczne „Fire” z solowym intro Meyera, który popisy strunowe rozkręcił w połowie kawałka mając za jedyne towarzystwo perkusję Flavio Mezzodi’ego, który do składu dołączył w 2013 roku. Najbardziej na scenie szaleje Storace, Meyer na pierwszy plan wysuwa się przy okazji solowych akcji, natomiast dzierżący gitarę od Duesenberga Kohler w skórzanym kapeluszu i uśmiechnięty Fernando von Arb z instrumentem Corsa trzymają się lewej strony sceny, konsekwentnie skupiając się na graniu. Nieco w cieniu pozostaje basista Chris von Rohr.

Był starszy „Winning Man” z wplecionym gitarowym motywem autorstwa Davida Arnolda znanym z filmów o Bondzie. Krokus lubi widać filmowe dodatki, jako outro koncertu poleciał „Always Look at The Bight Side of Life”, a za intro miewają czasem kawałek Ennio Morricone „Farewell to Cheyenne” -  w Vizovicach poleciało coś z klasyki. Zabrakło może „Screaming in the Night” czy „Tokyo Nights” typowych ‘pościelowych’ kawałków ze składanek z lat osiemdziesiątych. Krokus wydatnie wybujał tłum zgromadzony pod sceną, zróżnicowanie wiekowe słuchaczy duże, wbrew pozorom, na jelinkowym placu nie zebrali się wyłącznie fani pamiętający kolorowe lata osiemdziesiąte, ale również młodzież. No cóż,  skoro sama Rihanna na koncercie Eminema pojawiła się w krokusowej koszulce “Midnite Maniac”, widać  "Krok'n'Roll" działa niezależnie od metryki.

Trzy lata temu razem podczas Masters of Rock GOTTHARD świętował powrót na scenę z nowym wokalistą Nicem Maederem. W tym roku na vizovickiej scenie pojawili się z nowym jedenastym już albumem "Bang!" i jednocześnie drugą produkcją od śmierci Lee. Schodzący z Krokusem ze sceny Mandy Meyer pewnie na backstage przybił piątkę z niegdysiejszymi kumplami z Gotthard. Do składu doszedł obsługujący klawisze Ernesto Ghezzi, reszta bez zmian. Szalejący dziko Leo Leoni, jego bardziej wyciszony kolega gitarzysta Freddy Scherer udzielający się w solówkach i podobnie jak basista Marc Lynn w chórkach oraz obsługujący perkusję Hena Habegger. Zespół sympatyczny i dynamiczny, do tego hardrockowe klasyczne amerykańskie granie profesjonalnie podane. W siedemdziesięciominutowym secie pojawiły się kolejne trzy pozycje z „Bang!”: intro „Let Me In Katie”, tytułowy rytmiczny „Bang!”,  rock’n’rollowy szybki „Get Up 'N' Move On” oraz nieco później „Feel What I Feel” i „What You Get”. Gdyby zdecydowali się na „C’est La Vie” byłaby szansa na drugi akordeon w tej edycji festiwalu, pierwszy miał Fleret.

Najdynamiczniejszy duet sceniczny tworzyli Maeder i Leoni, pozując na krawędzi sceny, uśmiechnięci, wyluzowani. Maeder  podczas „Remember It's Me"sięgnął po gitarę akustyczną. Poza wspomnianą balladą, wspomnienie albumu "Firebirth" stanowiły "Starlight" i "Right On". Maeder płynnie, bez większych zgrzytów radził sobie ze starszymi kompozycjami Gotthard, w tym z coverem „Hush” z pierwszej studyjnej produkcji Gotthard. Nie zabrakło dedykowanej Lee ballady „One Life, One Soul". Końcówkę występu stanowiły rytmiczny "Lift You Up" i "Anytime, Anywhere". Sympatyczny koncert.

Koniec części hardrockowej, wracamy do typowo „mastersowych” – powermetalowych klimatów. Headlinerem trzeciego dnia festiwalu był POWERWOLF. W 2011 roku Attila ze stadkiem wilkowatych na scenie pojawił się nieco po południu, za dekorację mając piekące słoneczko, spory banner i spływające makijaże. Całość zawzięcie śledził naprawdę spory jak na tak wczesną godzinę tłum. Wtedy też na festiwalowym plakacie chłopaki dostali drobną czcionkę. Powerwolf na MOR wpadli jeszcze w 2013 roku, w 2012 i 2014 ograniczając się do pilźnieńskiego Metalfestu. Widać czeski festiwal bez wilkowatych nie istnieje. W tym roku logo składu było już na plakacie nieźle widoczne, bo w ciągu zaledwie czterech lat niemiecko – rumuńska ekipa urosła do pozycji jednego z festiwalowych headlinerów.

Wcześniej tego dnia odbyła się konferencja prasowa z zespołem. Pytania były dość przewidywalne, odpowiedzi udzielał głównie Matthew, czasami pozwalając dojść do głosu Falkowi. Pierwsze informacje przekazane na spotkaniu, to fakt rejestrowania show, które potem zostanie wydane na DVD, druga sprawa, że w set liście pojawią się trzy premierowe kawałki. Kolejna rzecz, wilki twardo trzymają się zasady, że na tematy religijne się nie wypowiadają, bardzo poważnie traktują temat jako prywatny i nijak nie można ich podejść. I wreszcie sprawa koncertu w Polsce. Tu wypowiedział się Falk Maria Schlegel, zaskakując znajomością nazwy polskiego fanklubu wilkowatych - Polish Wolf Brigade. Wspomniał o setkach wiadomości i próśb o koncert w Polsce, po chwili zdradził, że owszem, jest plan odwiedzenia Polski przy okazji kolejnej trasy, i póki co szczegółów nie może zdradzić, ponieważ informacje są jeszcze nie potwierdzone, ale możemy spodziewać się klubowego koncertu wczesną wiosną przyszłego roku.

W sobotni wieczór scenę imienia Ronniego Jamesa Dio oddano wilkom na wyłączność w najlepszym koncertowym czasie rezerwowanym dla gwiazd – Attila z ekipą pojawili się na niej godzinę przed północą. Początkowo scenę zasłaniała podświetlana reflektorami czarna kurtyna z logo składu, na której malowniczo przesuwały się cienie muzyków, wszystko to pod robiący za intro „Lupus Daemonis”. W końcu ogromna szmata spada, błyskawicznie zgarnięta przez technicznych i oczom publiki ukazuje się imponująca scenografia, której tło stanowi nieco rozwinięta wersja okładki „Blessed & Possessed”. Produkcję mają chłopaki na wypasie. Do tego dochodzi pirotechnika, może nie szczególnie imponująca, bo bazą są dość chudziutkie słupy ognia, zsynchronizowane z dźwiękiem na kilku kawałkach, lepszy wizualnie efekt daje przemyślanie zadymianie sceny. Światło podbija dynamikę dość ładnie, pełniąc funkcję raczej kolejnej dekoracji, niż faktycznego oświetlenia. Do tego wszystkiego podesty na froncie i łączony rampą drugi poziom sceny w głębi – poziom dla perkusji van Heldena i skrzydlatych klawiszy Schlegela, który bardzo lubi pobiegać na krawędzi sceny.
Już od samego wejścia energia bijąca ze sceny przeniosła się na tłum. Attila mający tresurę publiki w małym paluszku specjalnie się wysilać nie musiał, bo ta radośnie porykiwała, zawodziła i klaskała we właściwych momentach z własnej inicjatywy. Fani również przygotowali się do koncertu „Lupus Dei”. Sporo facjat prezentowało mniej lub bardziej udaną trupią bladość. Amatorszczyzna wspomagana procentami skłaniała do gratulacji tym makijażystom, którym udało się czarną konturówką przynajmniej trafić w twarz.  Bywały również wersje pluszowe charakteryzacji.

Kolejno lecą na powitanie „Sanctified With Dynamite” i „Coleus Sanctus”. Dzikie wilcze stadko poczucie humoru ma niebanalne, do tego dodajmy luźne podejście zarówno do sakrum jaki profanum,  łączonych dość niefrasobliwie z anatomią i bzykaniem – i człowiek stoi, heheszkując cichutko. Nie zabrakło oczywiście hymnu prokreacyjnego „Resurection by Erection”, zabrakło za to okadzania pierwszych rzędów na wstępie.

Niebawem światło dzienne ujrzy szósty studyjny album Powerwolf „Blessed & Possessed”, z tego krążka z zapowiadanych na konferencji trzech premier pojawiły się dwie: „Armata Strigoi” czyli armia nieumartych w ojczystym języku Dorna oraz „Army of the Night”. Trzecią premierą miał być pod koniec seta tytułowy utwór ostatniej produkcji, niestety mimo trzech podejść Heldena elektronika się zbuntowała, sample nie zaskoczyły i Dorn wytłumaczył biednego Roela słabą pamięcią. W secie ponadto „Sacred and Wild”, „All We Need is Blood” i przerwa na solowe popisy Heldena, wyciskającego z publiki donośne ryki. „Kreuzfeuer” był ukłonem w stronę niemieckiej część publiki, której na czeskich festach dość dużo, oraz obok łaciny, angielskiego i rumuńskiego, czwartym lingwistycznym popisem Dorna. W trakcie tego kawałka tło przechodzi w krwistą grafikę znaną z plakatów promujących europejską trasę Wolfsnächte 2015, bardzo zresztą malowniczą, bo zdobioną podświetlonymi witrażami w tle.
Attlia mimo solidnej postury żwawo biega po scenie, Falk po staremu wykorzystuje każdą klawiszową przerwę na biegi do publiki. Jedynie bracia Greywolf stracili na energii, widać trema spowodowana rejestrowaniem koncertu, zmusiła ich do skrupulatnego trzymania się odsłuchów. Nie było zwyczajowych wariackich galopad gitarzystów, pozostało efektowne pozowanie, fruwające pióra i porażająca mimika Benjamina - Matthew znaczy i szerokie uśmiechy Davida. Była standardowa lekcja porykiwań tłumu w kwestii tak skomplikowanej frazy jak „hu” i ha” przed „Werewolves of Armenia”. Na finał podstawowej części występu robiły „We Drink Your Blood” oraz jak zawsze rewelacyjne „Lupus Dei”.

Na planowany bis poprzedzony przerywnikiem z taśmy „Prelude to Purgatory” poleciały „Raise Your Fist Evangelist” i „In the Name of God (Deus Vult)” wspólny ukłon i koniec półtoragodzinnego show.  Ze wszystkich koncertów Powerwolf jakie zdarzyło mi się widzieć w formacie festiwalowm, pomijając litościwie pierwszy, ten występ był nieszczególnie porywający. Widać trema i problem z perkusją wybiły nieco wilcza watahę z rytmu. Jak to mówią „do trzech razy sztuka” – o ile trzy premierowe utwory na żywo chłopakom nie wyszły, to całkiem nieźle wyszło „headlinerowanie” już podczas trzeciej wizyty na Vizovickim festiwalu.

Dla kolejnej formacji określenie „do trzech razy sztuka” ma nieco bardziej złowieszczy kontekst. Bo dopiero za trzecim razem THE EXPLOITED wreszcie pojawiło się na czeskim festiwalu. Pierwszy raz Buchan z ekipą mieli pojawić się na vizovickiej scenie  2013 roku – stan zdrowia Wattiego niestety an to nie pozwolił i Szkoci podesłali w zamian kumpli z Certain Death. Wtedy też festiwalowe gadżety obok logo zyskały punkowy akcent w postaci czaszki z irokezem, co było dość zastanawiające biorąc pod uwagę jednak rockowo – metalowy profil imprezy. Rok później w lutym 2014 roku, Wattie przeszedł zawał serca i formacja musiała odwoływać wszystkie koncerty, żeby dać wokaliście czas na rekonwalescencję. Wreszcie trzynasta edycja Masters of Rock okazała się na tyle szczęśliwa, The Exploited pojawili się na scenie zgodnie z planem, w chłodną sobotnią noc około godziny pierwszej. Szczęśliwie ‘punks not dead’. Siedemdziesiąt minut czasu scenicznego, osiem albumów w dyskografii, Wattie z ekipą  świetnej formie i wytrwała publika, która wreszcie po 2 latach doczekała się koncertu.

Szkoci scenę przejęli z impetem trzęsienia ziemi, dwadzieścia dwa punkty setlisty, dzikie tempo i wariacje nie tylko publiki przez ponad godzinę potwierdziły tylko, że Buchan wrócił do świetnej formy. Bez zbędnych wstępów zaczęli od „Let's Start a War (Said Maggie One Day)” i „Fightback”. Powoli robiło się cieplej, fani rozkręcali mnie lub bardziej zaangażowane pogo, porykując radośnie i trzymając tempo narzucone przez Wullie Buchana. „Dogs of War”, „Chaos In My life”, na tłumie pływa ponton z szalejącym fanem. Wattie elegancki – w punkowym stylu oczywiście, z czerwonym irokezem na podgolonej czaszce nie oszczędza się ani wokalnie, ani choreograficznie. Równie żywiołowi są szeroko uśmiechnięty Irish Rob i zamiatający dredami Matt Justice, obaj raźno wywrzaskujący refreny. Jest punk rock łącony z metalem czyli „Beat the Bastards”, „The Massacre”,  „Fuck the System”, nieco spokojniejszy cover The Vibrations „Troops of Tomorrow”, potem „I Believe in Anarchy” i niekoniecznie w tej kolejności „Fuck the USA” i „Porno Slut”. Apogeum zabawy przypada na „Sex & Violence” gdzie rozochocona publika ląduje na scenie i tam zabawa trwa w najlepsze. Zamknięcie seta przypada na „Punks Not Dead” i „Was It Me”. Dla szalejącego tłumu fakt, że nocną porą nieźle chłodzi nie miał większego znaczenia, atmosfera była zdecydowanie gorąca. Sobotni wieczór zakończył się dobrze po godzinie drugiej.

Relacja Masters of Rock 2015: dzień czwarty
12 lipca 2015 – niedziela

Ostatni dzień festiwalu, to dzień o tyle specyficzny, ze pomimo zmęczenia ludzi, frekwencja jest bardzo wysoka już od samego rana. Może nadrabiają ci, którzy alkoholowo wylogowali się z rzeczywistości w ciągu poprzednich dni, albo też ludzie mając świadomość kończącej się imprezy chcą nasłuchać się na zapaś. Dość, że tłum na betonowym placu w niedzielę stale rośnie, aż do ostatniego występu – który kończy się najwcześniej w ciągu czterodniowej imprezy, bo przed północą. Od rana, na scenie głównej prezentowały się czeskie składy, rockowy Hand Grenade, rockowy crossover czyli Dark Gamballe. Prowadzący festiwal ze sceny dość często się zmieniają, jednak najżywsze reakcje niezmiennie wywołuje Milan „105 kg“ Krajčí, torturowany wręcz hasłem „ukaz kozy” czyli pokaż ekhm… biust. Milan różnie radził sobie z ryczącym tłumem, od ignorowania, to pokazywania cycatej poduszki, po wyświetlane na telebimach dwie sztuki dorodnych okazów kozy domowej.

TRI STATE CORNER dało się poznać polskim fanom koncertując w naszym kraju z Axxis w tym roku, w 2011 z Nazareth. Wokalista TSC Vassilios "Lucky" Maniatopoulos udziela się jednocześnie w Rage „Peavy” Wagnera, z kolei etatowy perkusista greckiego składu Chris Efthimiadis razem z „Peavym” koncertują jako starszy skład Rage – Refuge. Do tego dochodzi basista Markuz Berger, obsługujący bouzouki  brat wokalisty Ioannis "Janni" Maniatopoulos i na gitarze Christoph "Brat" Tkocz pochodzący z Rybnika. Grecko – niemiecko – polski skład na vizovickiej scenie pojawili się w piekącym słoneczku w południe.  Na zaprezentowanie się radośnie witającej skład publice, ekipa miała równo godzinę i zapas materiału z trzech pełnometrażowych albumów studyjnych. Ostatni „Home” ukazał się w 2014 roku i z tego albumu zabrzmiał jako pierwszy „Faster”, nieco później „Free Prison” , ballada „Kapia Stigmi” i „My Own World”. Solidna porcja ciężkiego rockowego i hardrockowego grania, wzbogacona unikalnym dźwiękiem buzuki oraz mocną sekcją rytmiczną, przyciągnął nawet sporo publiczności jak na poranną godzinę. Sympatyczny skład, świetny kontakt z widzami i przemiłe powitanie Luckiego, który zauważył nie tylko czeskich fanów w tłumie. Dynamiczna ekipa i bardzo energetyczny koncert. Najnowsze utwory zgrabnie przetykane były kompozycjami z „History”: wpadające w ucho „Sooner or Later”, ciekawy „Sleepless”, „Nothing At All”, „Sudden Turn” oraz „Ela Na This” z debiutanckiej płyty.

Za finał robiły również dwie kompozycje z „Home”: „Deja vu” i kawałek tytułowy. W maju 2012 roku Tri State Corner wpadł do mojego rodzinnego miasta, niestety nie udało mi się być na koncercie, strata została odrobiona z przyjemnością.
Kolejno scenę przejął Puck rockowy Harlej, ale dopiero występ w okolicach godziny piętnastej dane mi było obejrzeć. Istniejący od 1993 roku niemiecki LACRIMAS PROFUNDERE grający gotycki metal z dodatkiem doom ostatni, dziesiąty studyjny album „Antiadore” wydał w 2013 roku. Za sam klimat z racji radośnie świecącego słoneczka musiały odpowiadać wyłącznie dźwięki, bo i dekoracja sceny była skromna, i ekipa poważna.

Atrakcją składu jest obok samych kompozycji niski wokal Roba Vitacca, czysty głos przechodzący w growl. Do tego mamy gitarowy duet odpowiedzialny za ciężkie riffy Schmidta i Bergera, oraz sekcję rytmiczną czyli panów Christopa i Clemensa Schepperle.
Najwyraźniej mocno inspirujący się wokalem Ville Valo – Vitacca dość statyczny, skupia się tylko na śpiewie, dynamikę pozostawiając basiście i gitarzystom. Jest „To Bleed Or Not To Be” i „Again It's Over” wyklaskany przez publikę oraz żywszy „My Release In Pain” z ostatniego albumu z chwytliwym motywem klawiszowym. Finał stanowi „Ave End” z 2004 roku, kiedy to wokalistą był jeszcze. Dla wielbicieli gatunku, sądząc po reakcjach widzów występ udany.

Z gotyckich klimatów publika festiwalowa robi karkołomny skok prosto w heavy metal. Niemiecki VOODOO CIRCLE powstał z inicjatywy Alexa Beyrodt’a znanego z formacji Primal Fear, Silent Force, do którego dołączył kolega Mat Sinner oraz równie doświadczony David Readman. Na klawiszach jest Alessandro Del Vecchio, za bębnami Tim Husung. W 2013 premierę miał trzeci album grupy „More Than One Way Home” i tym albumem od utworu „Heart of Babylon” Voodoo Circle rozpoczęło set. Z tego albumu zabrzmiały jeszcze „Tears in the Rain” w bluesowym stylu, pod koniec seta „Graveyard City”. „No Solution Blues”, Jest świetny „King of Your Dreams” rozpoczęty popisem gitarowym Alexa, zresztą obok rewelacyjnego wokalnie Readmana to właśnie gitara jest niekwestionowanym królem dźwięków niemieckiej ekipy, struny grają pierwsze skrzypce, a konkretnie to struny sfatygowanego bardzo Fendera i Gibsona Les Paula. Całość nastrojowo w oldschoolowym stylu dopełniają klawisze brzmiące jak Hammond. Melodyjny i idealny do bujania tłumem „Cry for Love” i pięknie brzmiącą gitarą Beyrodt’a, następnie „Blind Man”, w którym najwięcej mają do powiedzenia klawisze Del Vecchio, w pewnym momencie zyskujące groteskowy pogłos plumkania.

Na zakończenie ekipa podała cover Led Zeppelin „Rock and Roll”, czym tylko podsumowali występ przywołujący klasycznego rocka z lat siedemdziesiątych i melodyjnej jego wersji z kolejnej dekady, chociaż częściej kompozycje przywodziły na myśl Deep Purple głównie przez gitarę i brzmienie klawiszy.

Rosyjska ARKONA na Masters of Rock pojawia się z dużą regularnością. Na vizovickim festiwalu koncertowali w 2011 i 2013 roku.  W 2014 roku Rosjanie wypuścili siódmy album studyjny „Yav”. Niestety  ledwie godzina czasu scenicznego pozwoliła zmieścić w secie tylko dziewięć kawałków.  Wstęp zapewnił „Yav”, nieco później zabrzmiał też utwór „Serbia”.  W zeszłym roku Sokołowa za perkusją zastąpił Andriej Iszczenko, kolejna zmiana i to pozytywna dotyczy image najbardziej eksponowanego członka składu czyli Maszy. Znikło wilcze truchło. Wreszcie. Wilczy zezwłok majtał się żałośnie na pani Archipowej przez dziesięciolecie koncertowania i prawdopodobnie mole wreszcie zaanektowały garderobę na wyłączność. Umiłowanie natury przez Rosjan jest wprost zabójcze, przynajmniej dla wilków. Obecnie Masza ma nowe wdzianko, które przez frędzle, rzemyki i inne strzępione sznurki malowniczo dodaje dynamiki bardzo ekspresyjnej wokalistce. Masza – drobnej postury wulkan energii, nieprzytomnie szaleje po scenie, co chwilami odbija się na wokalach, i tak przemawiających do mnie bardziej niż wszelakie soprany. Na każde pozdrowienie „sława bracia” publika ryczy entuzjastycznie.

Nie zabrakło znanych i radośnie pobudzających do zabawy „hitów” wywołujących entuzjazm publiki. Było dynamiczne „Ot Serdtsa k Nebu”, szybkie „Goi, Rode, Goi!” skutkujące bieganym młynkiem oraz „Slav'sja, Rus'!” wywołująca dość ciekawą zabawę grupową - Sailing mosh-pit, kiedy to spora część publiki wiosłuje siedząc na betonie. „Stenka na Stenku” miała typową dla tego kawałka oprawę choreograficzną czyli radosną i wyczekaną ścianę śmierci, bezkolizyjną i łagodną dość. Ishchenko ostro wali w bębny, "Kniaź" Rosomaherov ze stoickim spokojem w głębi sceny sporadycznie zamiata skromnym owłosieniem. Wszechstronne wokale pani Archipowej okazyjnie wzmacnia growlem małżonek "Lazar" Atrashkevich.  Mimo iż dźwięk fletu  przebija "Volka" Rieszetnikowa nie zawsze przebija się przez dźwięki, damska część publiczności zawzięcie słucha muzyka oczami. Przedostatni zabrzmiał „Yarilo”. Zacny i solidny finisz nastąpił przy rewelacyjnym utworze „Na strazhe novyh let” z „Yav”, magicznie klimatycznym i ciężkim.  Podsumowując - typowa dla folków wszelakich dobra zabawa w niezłym tempie i czasem nawet niezły dźwięk oraz solidne zmęczenie publiki świadczą o efektowności występu.

W okolicach godziny dziewiętnastej scenę przejęła Finlandia – konkretnie to SONATA ARCTICA, która dość dawno na czeskim feście nie gościła. Ostatni raz w2008 roku ekipie pana Kakko trafił się wyjątkowy występ unplugged, kiedy podczas burzy siadła elektryczność i skończyło się na wyśpiewywaniu a cappella utworu „FullMoon” razem z moknącą publicznością.

W tym roku aura sprzyjała zdecydowanie, problemów z zasilaniem nie było, więc i koncert obył się bez nieplanowanych atrakcji. W zeszłym roku przy okazji piętnastolecia wydania debiutanckiego krążka fińskiej grupy wydano na nowo album „Ecliptica: Revisited; 15th Anniversary Edition”, z tą samą tracklistą, dodając jedynie bonus w postaci utworu „mary Lou”. Kolejność kawałków ze wspomnianego albumu stała się jednocześnie set listą niedzielnego występu. Wstęp przy dźwiękach kankana i jeden z dwóch kawałków spoza „Eclipticy” – „Don’t Say a Word” z krążka „Reckoning Night”.  Tony jak zawsze sympatyczny, w rudo czerwonej fryzurze i koszulkę z Jokerem szybko nawiązał kontakt z liczną bardzo publicznością. Pasi Kauppinen okazał się najbardziej dynamicznym członkiem kapeli, gitarzysta Elias Viljanen raczej skupiał się na siedmiostrunowym sygnowanym instrumencie ESP, klawiszowiec Henrik „Henkka” Klingenberg nie jest co prawda unieruchomiony za klawiszami, bo przerzucił się na Keytar, ale i tak głównie pilnuje mikrofonu i chórków w refrenie. Jedyną, chociaż wątpliwą korzyścią reedycji albumu z 1999 roku było to, że zabrzmiał on w całości podczas tegorocznego Masters of Rock. Pozostaje kwestia tego jak został zagrany, i jak zabrzmiał. Sama płytka została wygładzona, pozbawiona energii i co chyba najważniejsze - oryginalnego składu, który najpopularniejszy krążek Sonaty stworzyli. Z bardziej brakujących akcentów wybija się nieobecność gitary Jani Liimatainena.  Dodajmy do tego niezbyt powalające nagłośnienie podczas występu i jedynym argumentem broniącym występ Finów jest to, że publika zna, kocha i podśpiewuje wszystkie kawałki.  Lecą kolejno „Blank File”, „My Land” i tak dalej aż do „Destruction Preventer”. Na zakończenie coś nowszego „The Wolves Die Young” z „Pariah's Child”. Na zamknięcie leci „Vodka” i tekst lektora „Sonata Arctica has left the building”, poprzedzone okrzykiem Tonego „Go spread rock’n’roll!”. Szkoda, że chłopaki nie wpadli na inny pomysł potraktowania klasycznego już dla ich twórczości krążka. Mogli zwyczajnie przyłożyć się do grania i dźwięku w „unowocześnionej” wersji na żywo, zrobić z tego DVD i puścić do sklepów. Kasa też by wpadła, rocznica byłaby uczczona, a na bank nie spotkaliby się z moją krytyką. Publika była i tak zachwycona, o co nietrudno, skoro: raz - nikt nie musiał przeczekiwać mniej znanych „nowości”, a dwa - Sonatę Czesi kochają bezkrytycznie.

Przed dwudziestą pierwszą scenę przejął inny uwielbiany przez naszych sąsiadów skład – niemiecki GAMMA RAY. Ekipa Kaia Hansena wróciła na festiwal po 5 latach i z nowym jedenastym już albumem studyjnym wydanym rok temu „Empire of the Undead”. Nowością od ostatniego vizovickiego występu w 2010 roku był też perkusista Michael Ehre, który dołączył do składu w 2012. Scena przystrojona jedynie bannerem z okładką z najnowszej płyty i zadymiana dość srogo. W siedemdziesięciominutowym secie zmieściło się jedenaście utworów, w tym kilka z ostatniego krążka – robiący za wstęp niemal dziesięciominutowy majestatyczny „Avalon” ze świetnymi wokalami Hansena, ociekający energią „Hellbent” z zapieprzającymi gitarami, przebojowy „Master of Confusion”. Metalowe trio Kai Hansen, Henjo Richter i Dirk Schlächter serwuje dźwięki zdominowane gitarami, ostre riffy, dynamiczny heavy i nieco melodyjności. Tłumi zgromadzony na placu miał okazję usłyszeć również „Heaven Can Wait” z debiutanckiego albumu, rewelacyjny „Fight” z „Majestic” z refrenem pobudzającym chóralne ryki. Nie zabrakło „I Want Out” z dość zabawnym akcentem w stylu… reggae, budzącym dość mieszane uczucia, ale przede wszystkim śmiech publiki i zawodzone śpiewy powtarzane za Hansenem. Oppa Gamma Reggae ‘stajl’ autentycznie pobujało publiką, niektórzy pobujali się nawet poza plac nie wytrzymując wędzonych maryśką dźwięków. Kai ściskający Gibsona Korina Flying V jak zawsze w dobrym humorze, uśmiechnięty, biegał po całej szerokości sceny jeżeli tylko partie wokalne nie przytrzymywały go przy mikrofonie. Taki nastrój szybko udziela się publice skutkując świetną atmosferą, Dirk Schlächter nieco poważniejszy, większość czasu jest w swoim własnym świecie, natomiast uśmiechnięty Richter skupia się jednak na solówkach, nadaktywność ruchową zostawiając Kaiowi. Później wpadł  balladowy i klimatyczny „Rebellion in Dreamland” z „Land of the Free” oraz tytułowy utwór z tejże płyty. Na finiszu przeciągnięty „Somewhere Out of Space” i „Sent me a Sign”.

Gamma Ray obchodzi swoje dwudziestopięciolecie działalności, a doświadczenie sceniczne robi swoje, dlatego bez specjalnych wysiłków publiczność ze szczętem. Tegoroczny - czwarty występ Gamma Ray na Masters of Rock bardzo udany.

Zamknięcie trzynastej edycji festiwalu przypadło w udziale Finom z NIGHTWISH. Od ostatniej wizyty Finów w 2012 roku, zaszło kilka zmian. W Nightwish w ciągu ostatnich lat zaszły spore zmiany personalne. Chronologicznie: pełnoprawnym członkiem składy został Troy Donockley obsługujący dudy, irlandzki bęben obręczowy, bouzuki i flety dotychczas wyłącznie w studiu, również w 2013 roku wokale przejęła Holenderka  znana chociażby ze wszechstronnego głosu, występów w Ayreon i After Forever Floor Jansen, która w latach wcześniejszych gościnnie pojawiała się w formacją. W 2014 roku przerwę we współpracy z Nightwish zrobił sobie Jukka Nevalainen – nadal stały członek składu, jego miejsce tymczasowo zajął Kai Hahto. Kolejna nowość to ósmy już studyjny album „Endless Forms Most Beautiful” wydany w marcu tego roku. I od tego albumu ekipa Holopainena zaczęła koncert.

Jako intro przy wygaszonej jeszcze scenie leci motyw z „Crimson Tide” Hansa Zimmera. Światło pojawia się wraz z dźwiękami „Shudder Before the Beautiful”. Scenografia sceny dość skromna, banner grafiką nawiązujący do ostatniego albumu, podesty dla Holopainena, Vuorinena i Hietali – których to panowie dość mocno się trzymali. Przy okazji Floor nie jest olbrzymem, ma trochę ponad metr osiemdziesiąt, to reszta składu jest delikatnie mówiąc nieco krótka. Najbardziej chyba Emppu, który naprawdę cenił sobie podest i niezbyt chętnie go opuszczał.  Za faktyczny efekt wizualny robiła głównie poziomo skierowane fontanny lodowe, rozbudowana pirotechnika z pióropuszami iskier, dymiącymi na czerwono racami i widowiskowe oświetlenie. Donockley i Vuorinen trzymają się prawej strony sceny, lewą zajmuje w większości Tuomas z Marco.

Cały wstęp stanowiły najnowsze utwory: jęczące klawisze na „Shudder Before the Beautiful”, „Yours Is an Empty Hope”, wesolutki „My Walden” w którym słychać wyraźnie flet Troya, „Weak Fantasy”, „Elan”. Dźwięk nie był idealny niestety, szczególnie na początku koncertu. Pomiędzy nie wpadły starsze kompozycje „Amaranth”, „She is my Sin”. W połowie koncertu pojawiły się dobrze znane i lubiane kawałki „Storytime”, „I Want My Tears Back”, bardzo ognisty pirotechnicznie „Stargazers”. „Sleeping Sun” niezmiennie kojarzony z trzyoktawowym sopranem lirycznym Tarji był dla Floor nie lada wyzwaniem. Jansen która potrafi śpiewać wysokie, operowe partie posługując się sopranem dramatycznym równie sprawnie jak death growlem, nie jest niestety w stanie sprostać nadal żywemu w pamięci fanów głosowi Tarji. Na korzyść przemawia i tak dużo lepsza kondycja wokalna niż u pani Olzon, kondycja bardziej pasująca do klimatu Nightwish przede wszystkim. Jedyne zażalenie można mieć do stylisty sympatycznej Floor. Kreacje sceniczne są szczerze mówiąc niezbyt trafione, gorseciki ze skaju jakoś na wokalistce nie najlepiej leżą, nadrabia zdecydowanie natomiast ekspresją, dynamiką, malowniczym zamiataniem włosami i ujmującym uśmiechem. Pozostaje mieć nadzieję, ze będzie odporna na autokratyczne rządy Tuomasa i na dłużej pozostanie głosem Nightwish. Sam Toumas obstawiony klawiszami na topornych statywach miota ekspresyjnie fryzurą, przyjmując klawiszową dominację nad koncertem. Gitara Emppu pojawia się czasami, a sam gitarzysta schodzi czasem na parter poszczerzyć się do publiki. Hietala w kilcie statyczniej prezentuje się na scenie, emocjom dając wyraz głównie  w wokalach.
W czasie kiedy Finlandia finiszowała na głównej scenie, na scenie drugiej Alfedus Music Stage miał miejsce koncert jedynego polskiego składu podczas tej edycji festiwalu. Polską reprezentacją był poznański skład ELEANOR GRAY serwujący rockowe klimaty. O dziwo i na szczęście chłopaki nie grali do łysego betonu, jednak sądząc po reakcjach wspierać rodaków na scenie przyszła głównie polska publika.

Przydługi „The Greatest Show on Earth” zakończył podstawową część seta, przechodząc w planowane „bisy” czyli „Ghost Love Score” i „Last Ride of The Day”. I tak koncert Królewny Śnieżki i pięciu fińskich krasnoludków dobiegł końca, a z nim zakończyła się również trzynasta edycja Masters of Rock – największego czeskiego festiwalu. Szczęśliwa trzynastka, bo tegoroczna pogoda była łagodna wybitnie. Szacuje się, że na festiwal do sennych na co dzień Vizovic zjechało około trzydziestu tysięcy fanów mniej lub bardziej metalowego grania.

Chuck Norris pewnie obejrzałby wszystkie koncerty nawet na Wacken, licząc każdą scenę oczywiście. Jedyne co mam z  Norrisa to wg różnych źródeł zbliżony wzrost i całkiem niezłą jak na śmiertelnika średnią zaliczonych koncertów podczas dość męczącego czterodniowego maratonu muzycznego 31 na 42 i jeden Eleanor Gray na małej scenie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz