Na dwa wrześniowe dni niewielka
miejscowość pod Łodzią staje się stolicą ambitniejszego grania
dzięki festiwalowi Summer Dying Loud. Mieszkańcy Aleksandrowa,
macie u siebie profesjonalnie zorganizowany festiwal na europejskim
poziomie, doskonale promujący Aleksandrów w kraju i za granicą,
unikatową imprezę wyróżniającą miasto spośród setek podobnych
miasteczek. Nie znam innego – poza wspomnianym festiwalem - powodu
dla którego do Aleksandrowa Łódzkiego zjeżdżaliby ludzie z
Krakowa i Szczecina, Katowic i Gdańska, a także spoza kraju.
Dziesięć lat budowania marki festiwalu, wytrwałej promocji,
stabilizowania wydarzenia w świadomości fanów i zyskiwania
bezcennego doświadczenia procentuje trzytysięczną frekwencją.
Drodzy Aleksandrowianie od Was też zależy jak
potoczą się dalsze losy festiwalu – unikatu, tym bardziej teraz
kiedy kolejne festiwale znikają z mapy Polski.
Obecny kształt festiwal zawdzięcza
Tomaszowi Barszczowi, nieocenionej ekipie Wydziału Promocji i
Współpracy z Zagranicą oraz burmistrzowi Jackowi Lipińskiemu
niezmiennie sprzyjającemu imprezie. Dziesięć lat trwającej cały
rok ciężkiej pracy, dziesiątki zespołów Polskich i ostatnio
również zagranicznych koncertujących na scenie MOSIRu im.
Włodzimierza Smolarka, tysiące fanów, godziny muzyki – za to
wszystko dzięki wielkie.
Ogromną przyjemnością dla mnie było
widzieć jak zmieniał się i rozrastał festiwal przez ostatnie pięć
lat – bo w tylu edycjach dane mi było uczestniczyć, pokonując
regularnie dwieście kilometrów, żeby na ten jeden konkretny
weekend września być w Aleksandrowie gdzie muzycznie dużo i dobrze
się dzieje.
Tegoroczny festiwal od pozostałych
edycji wyróżniał znacząco importowany lineup oraz frekwencja.
Pozostałe kwestie – zaplecze sanitarne, pole namiotowe, strefa
gastronomiczna są stałym już na dobrym poziomie. Podobnie jak
oprawa sceniczna, dźwięk oraz podziwiany przeze mnie niesamowity
talent SDL-owych ekip do czarowania światłem na scenie.
Niezmiennie od lat uwagę publiki na scenę kierował naczelny głos
Summer Dying Loud - Remigiusz 'Remo' Mielczarek zapowiadający
profesjonalnie i wyczerpująco kolejne muzyczne atrakcje, głos bez
którego osobiście nie wyobrażam sobie festiwalu. Był festiwalowy
sklepik – w którym koszulki rozeszły się bardzo szybko, można
było również zakupić festiwalowe piwo.
O ile do Fundacji DKMS na wszelkich imprezach już się przyzwyczaiłam, to miłą niespodzianką był namiot w którym miłe panie zachęcały do testów na obecność wirusa HCV. Badania były realizowane w ramach Ogólnopolskiego Programu Badań Przesiewowych „Test na HCV – prosty krok do zdrowia” – inicjatywy, która ma na celu podniesienie wiedzy w zakresie HCV i wirusowego zapalenia wątroby typu C. Każdego, który zaproszenie na badanie kwitował „ale ja już nie mam wątroby hyhyhy” informuję, że bardzo mi wszystko jedno z powodu czyjejkolwiek wątroby, ale fakty są takie: 70% zakażonych nie ma o tym pojęcia i w tej słodkiej nieświadomości stanowią regularne zagrożenie dla bliskich, oraz tych którzy po nich usiądą na fotelu flejowatego stomatologa czy tatuażysty. Wieczorem w sobotę panie miały przebadane dwa i pół tysiąca uczestników festiwalu – jak dla mnie rewelacja.
W piątkowe popołudnie festiwal
otworzył łódzki DOOMSTER REICH w klimatach doommetalowych, po
godzinie scenę przejął death‘n’rollowy MENTOR, a kolejny
stonerowo grający WEEDPECKER zmienił klimat na nieco
przygnębiający.
Tym radośniej zabrzmiał kolejny zespół –
czeski skład z Ostrawy o rozkosznie brzmiącej nazwie MALIGNANT TUMOUR – Nowotwór złośliwy. Panowie mają sporo doświadczenia
scenicznego, bo występują już od 1991 roku. Na festiwalu czeskie
wersje: Lemmiego, Zaka Wylde'a z brodą klejoną na wikol i Julesa
Winnfielda na basie - wywołały radosne kicanki, bezkolizyjny
młyneczek i sporo ożywienia. Znacznie więcej publiczności pod
scenę ściągnął holenderski DOOL z żywiołową Ryanne van Dorst
na froncie.
Kolejne atrakcje wieczoru to death
metal w wykonaniu dwóch piątkowych headlinerów: amerykańskiego
INCANTATION - dość konkretnie miotającego publiką, której dziki
entuzjazm podsycił jeszcze szwedzki ENTOMBED A.D. Rola wygaszacza
pierwszego dnia festiwalu przypadła na Sunnatę – ekipa stonowała
łagodnie emocje publiczności i światło na scenie.
Sobotniego otwieracza – The Lowest -
nie dane mi było zobaczyć, więc sobotnie festiwalowanie rozpoczęło
się dla mnie w doomowych klimatach za sprawą składu Black Tundra.
SYMBOLICAL mimo problemów sprzętowych dał świetny koncert, mając
sporo zdeklarowanych fanów w publice. Należąca do Cymera biała
strzałka Washburna ostatnio miała nieszczególne przygody, na
aleksandrowskiej scenie biedulkę oklejoną taśmą izolacyjną, a
finalnie wylądowała w łapkach Daniela Bryntse – Ragnara znaczy,
razem z resztą sprzętu grającego, którym dobre duszyczki z
Symbolical poratowały kolegów ze Szwecji.
Po koncertach Saule i Spaceslug zaczęło
się robić nieco monotonnie i zdecydowanie zbyt nastrojowo o tak
wczesnej godzinie, dlatego tym milej było przestawić się na
dźwięki EREB ALTOR. Nastrojowo i zawodząco było nadal, ale jednak
żywiej. Jeszcze żywiej pograł Frontside, który nie raz dane mi
było słyszeć, a tu dodatkowo była okazja na solidne światło i
ciekawe foty. I dupa. Dosłownie. Akurat na SDL wymiana magika na swojego świetlika jest profanacją i totalnym
niewykorzystaniem potencjału oprawy świetlnej festiwalowej –
mając do dyspozycji cuda-wianki, skończyło się na świeceniu z
dupy strony i mimo zajebistej dynamiki zespołu najwięcej zdjęć ma
publiczność.
Kolejno publika szalała na ORANGE GOBLIN. Brytyjczycy radośnie miotali sporym tłumem, niezgorzej
bawiąc się na scenie. Dzika energia, wesolutki Ben Ward i
zachwycona publika – znaczy było dobrze. Nieco spokojniej wypadł
koncert kolegów Goblinów z Londynu - Angel Witch.
Mocny i efektowny
wybitnie finał festiwalu zapewnił BEHEMOTH. Pirotechnika, światło,
dźwięk i granie ekipy Nergala to gwarancja niesamowitego show.
Gorąco było nie tylko za sprawą entuzjazmu tłumu. Scena
naprzemiennie ziała ogniem i chłodziła pierwsze rzędy fontannami
lodowymi, kiedy to dwutlenek węgla malowniczo wytrąca parę z
powietrza. Na finał była „szarańcza” czyli cięte taśmy VHS
wydmuchnięte nad publikę, była też behemothowa rogacizna.
Koncertów nie tylko się słucha, koncerty się również ogląda i
miło, że są polskie zespoły ogarniające tą prawidłowość.
Przynajmniej jeden zespół na pewno, tym bardziej, że wszelkie
„openery” i możliwie duże sceny wybitnie służą Behemothowi.
Był to mój piąty Summer Dying Loud,
piąty raz w aleksandrowskiej fosie, co zawsze dla mnie zaszczytem i
przyjemnością jest ogromną. Cieszę się bardzo, że udało mi się
50% SDL zaliczyć, widzieć jak przez te 5 ostatnich lat festiwal z
roku na rok coraz większą zajebistością się wybija. Po cichu
liczę już na przyszłoroczną edycję, mając do autora festiwalu –
Tomasza Barszcza - pełne zaufanie w doborze lineupu. Nigdy w życiu
nie odważę się sugerować jakiejkolwiek kapeli, takiego
Insomnium przykładowo, czy może nieco więcej radosnego
rock'n'rolla żeby ciężar grania nie przygniótł i nieco
różnorodności było. No nigdy w życiu z taką sugestią nie
wyjadę.
Dziękuję wszystkim fotografującym
doceniając wszelkie uprzejmości fosiarskie mimo że jeden drugiemu
siłą rzeczy nie raz w kadr się ładował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz