2016-09-19

VIII Summer Dying Loud 2016, Aleksandrów Łódzki, Poland - słów kilka

Słów kilka...


Aleksandrów Łódzki dwudziestotysięczna miejscowość należąca do aglomeracji łódzkiej, o dość długiej historii. Sama osada założona ok 1816 roku, prawa miejskie zyskała już w 1822 roku, a jej plan urbanistyczny opracował gość o swojsko dla metalowych uszu brzmiącym nazwisku Schuttebach (Bernard, nie Percival). W dziewiętnastym wieku Aleksandrów rządził na rynku pończoszniczym zyskując odzieżowy przydomek „Skarpetkowa”, lub też zdecydowanie lepiej brzmiące określenie „Miasto Tkaczy”. Aleksandrów Łódzki był miastem trójnarodowym i trójwyznaniowym, co drastycznie zmieniło się w okresie wojennym, kiedy to ludność żydowska, a później niemiecka zostały usunięte z miasta. 

Dziś niegdysiejsze niepozorne „Skarpetkowo” za sprawą jednego pozytywnie szalonego człowieka robi się powolutku bardziej światowe i międzynarodowe, niż przez ostatnie siedemdziesiąt lat bywało. Otóż, ani zabytkowe Domy Tkaczy, ani kościoły nie są w stanie przebić zainteresowania miastem jakie daje jedna dwudniowa impreza muzyczna.
Jeden gość, twórca imprezy – Tomasz Barszcz przy udziale Urzędu Miasta i burmistrza Jacka Lipińskiego mają szansę przestawić Aleksandrów Łódzki z przemysłu pończoszniczego na ciężką metalurgię dźwiękową.


Pogrubienia w tekście otwierają galerie zdjęć.


Obawiam się dość mocno, że bez festiwalu Summer Dying Loud niewielu miałoby pojęcie o istnieniu Aleksandrowa, miasta do którego na dwa dni w roku zjeżdżają obecnie ludzie ze Szczecina, Katowic, Krakowa, Stolicy, Gdańska, Rzeszowa i całej reszty kraju. Podejrzewam, że kiedyś równie nikłe pojęcia ludzie mieli o Kostrzynie, Jarocinie czy Węgorzewie.


Nijak obrażać się nie zamierzam na powalającą znajomość geografii sympatycznej ekipy z Łodzi, od której dowiedziałam się, że moja Bydgoszcz nad morzem leży… bo gdyby jeszcze cztery lata temu, ktokolwiek zapytał mnie o Aleksandrów, położenie dedukowałam po „Łódzki” nijak nie mając pojęcia gdzie toto się znajduje. Już w samym województwie łódzkim nazwa Aleksandrów dotyczy ośmiu różnych miejsc! Póki co jestem za tym, żeby Bydgoszcz zyskała dostęp do morza, ba! Do gór nawet, ale skupię się na tym co dostępne jest dla całej Polski dzięki jednemu niedużemu miastu.


Dwa lata temu, w 2014 pierwszy raz wylądowałam w Aleksandrowie na szóstej już wówczas edycji festiwalu. To co najbardziej zapadło mi w pamięć to świetna miejscówka, rewelacyjne oświetlenie sceny i pioruńsko rąbiące decybelami nagłośnienie, które wydmuchiwało z gleby zdezorientowane mrówki na wysokość metra, w promieniu kilometra ogołacało drzewa z liści i wymiatało strwożoną publikę pod parasolki. Założę się, że w całym łódzkim szklanki dzwoniły w kredensach, a szczęki w szklankach. Sam Thor hobbystycznie budując karmnik dla ptaków nie mógłby zrobić większego łomotu Mjolnirem. Ptactwo w panice rozpoczęło przyśpieszoną migrację za morze, włącznie z tymi zazwyczaj zimującymi w naszym pięknym kraju. Tak efektownie w 2014 roku konało lato w Aleksandrowie Łódzkim właśnie.


W myśl zasady „If it's too loud, you're too old!” nikt z publiki słóweczkiem nie pisnął o ciśnieniu akustycznym wydmuchującym mózg nosem, trzymając fason twardych jak kopytka Lucyfera „tru” metali, którym decybele niestraszne. Większość dyskusji była krótka i lakoniczna, bazując na „Głośno co nie?”, „Co? Nie słyszę! Za głośno jest”. Niewątpliwą zaletą utrudnień w komunikacji werbalnej, było to, że nie dowiedziałam się wtedy, jakoby Bydgoszcz wody Bałtyku omywały.


Genialne oświetlenie sceny potwierdziło obecność facjat u muzyków, którzy zwyczajowo skrupulatnie w mrokach najmroczniejszych się chowają. Dodatkową atrakcją były stoiska z żarełkiem, które wystawił organizator w trosce o liczebność lokalnej populacji miałczących sierściuchów. Wybór był spory, ceny przystępne, więc  kotowate czuły się bezpiecznie wobec patologicznych gustów kulinarnych przypisywanych fanom ciężkich brzmień. Browar był, w obliczu bardzo nieprzekonywująco konającej letniej aury miał dwie najważniejsze zalety – mianowicie był mokry i zimny.


Na VI edycji dźwiękami rąbali Decapitated załączywszy strobo podpieprzone z największej dyskoteki w Mielnie, Dezerter, Blindead, który niewątpliwie dał najjaśniejszy widziany przeze mnie swój koncert. Zenek z Kabanosa wycałował się trochę nieświadomie z fanem. Klimatyczny występy dali Rust i Spirit, Lostbone i NoNe zmusili ludzi do żywszych reakcji, Corruption miotało publiką, potem skrzypiała rogacizna, czyli Jelonek z Hunterem, oraz klimatyczny Riverside zamykający festiwal bardzo ładnie ululał publikę do snu.


Fest zrobił na mnie na tyle przyjemne wrażenie, że decyzja o przyszłorocznej wizycie zapadła niemal automatycznie, bez czekania na ogłoszenie menu kolejnej imprezy. Organizacja, zaplecze kulinarne „dla ciała” i line-up „dla ducha” zdecydowanie miały wpływ na tą decyzję.


Rok później muzyka brzmiała rewelacyjnie, ale też minimalnie ciszej, za co wszelka okoliczna zwierzyna, jak i sami festiwalowicze wdzięczność winni okazać wylewną. Cud prawdziwy, że hordy wściekłych decybeli galopujące po bębenkach słuchowych nie zniechęciły okolicznych mieszkańców do tolerowania imprezy. Lepiej! Edycja VII przeciągnęła koncertowanie dalej w godziny nocne.


Mieszkańcy Aleksandrowa wyjątkowi być muszą najzwyczajniej. Udało mi się wtedy zamienić kilka słów przy piwie z sympatycznym gościem, temat był niezbyt muzyczny bo tyczył się bezdomnych zwierzaków, później się okazało, że sympatyczny gość to sam burmistrz tego niezwykłego miasta.

Zestaw gwiazd nadal był świetny. Nastrojowo brzmiał Tides From Nebula, Vader dał efektowny pokaz pirotechniki przywodzący na myśl smoka z poważnymi problemami gastrycznymi. Były radosne piosenki w stylu „Nie Kur…czę Nie” Proletayatu, Ania Brachaczek tłumaczyła nazwę kapeli, przenosząc mimowolnie uwagę słuchaczy w okolice imponującej „szajs alei”, Titusowej publice wszystko rutynowo „pasowało”, a piątkowe koncertowanie zamknęło Pandemonium. W sobotę w bębny zawzięcie waliła Aleksandra z Minetaura. Ekspresji słuchaczom dodał Terrordome, na scenie miała miejsce eksplozja energii made by Wera i Totem, punk rockowo grała Moskwa, a w zastępstwie Frontside Alastor walił namiętnie „Głową w mur”. Działo się dużo i dynamicznie. W piątkowy wieczór zapodano dobranockę pod tytułem „Lemmy”, a cały festiwal tradycyjnie finiszujący w klimatycznych bardzo brzmieniach zamykał Obscure Sphinx.


Aura tegorocznej – VIII już edycji Summer Dying Loud dobitnie pokazała, że plotki o rzekomym zejściu śmiertelnym lata są mocno przesadzone. Ze swojej strony lato żadnych agonii nie przewidziało, za to logo festu wyglądało nieco bardziej złowieszczo. Zdychali i to dosłownie uczestnicy podsmażani konsekwentnie przez słoneczko. Istniało ryzyko, ze temperatura ściągnie dwugarbnych uchodźców z Egiptu.
Jako osoba całkowicie nie związana z okolicami łodzi, a tym cierpiąca na całkowity deficyt lokalnego patriotyzmu nad festiwalem mogę się znęcać obiektywnie.


Do niewątpliwych zalet festiwalu należy eklektyzm w doborze atrakcji muzycznych. Innej opcji nie przewiduję, bo pójście w którąkolwiek stronę, ograniczyć może grupę odbiorców. Grupę, niezbyt liczną niestety, która gust muzyczny ma bardziej wysublimowany niż przeciętna pralka Frania. Wspomniane urozmaicenia gatunkowe są akurat na tyle zróżnicowane, żeby ściągnąć sporo ludzi i to w szerokim dość przedziale wiekowym oraz na tyle ukierunkowane żeby nie wywoływać stylistycznej obstrukcji. Skrajnych patologii muzycznych brak, a i człowiek posłucha innych niż ulubione brzmienia, poszerzając nieco spektrum zainteresowań.

W tym roku ze sceny do uszu podano się hard rock, industrial, gotyk, progressive, grind, klasyczny death, heavy i wreszcie rock’n’roll serwowany przez gościa zwykle parającego się blackmetalem.

 Fajne jest to, że od trzech lat obserwuję szeroką rozpiętość wiekową festiwalowiczów, prawdziwa rzadkość w Polsce. Dzieciarnia zagląda na fest w towarzystwie rodziców, nabierając mimowolnie ambitniejszego gustu muzycznego, rodzice miło spędzają czas wyrywając się z kieratu codzienności do rozrywek towarzyskich. Przy okazji uczestnictwo najmłodszych przełożyło się na dużą popularność lodów w strefie gastronomicznej.

W Aleksandrowie licznie pojawia się najtrudniejsza do ściągnięcia na festiwale - szeroko pojęta geriatria metalowa, czyli siwiejąca nieco ekipa preferująca sporadyczne koncertowanie na dużych halach, wykupująca za ciężki hajs Golden Circle albo trybuny, tylko po to żeby latami wspominać akrobacje dźwięku nijak nie trafiającego w uszy zainteresowanych. W Aleksandrowie dźwięk mamy podany doskonale, nie musi się biedak tułać zagubiony po ogromnych przestrzeniach basenów… tfu! stadionów narodowych czy innych obiektów wywołujących agorafobię.

Prawda jest taka, że niezależnie od godziny rozpoczęcia koncertowania, otwieracze będą grały do trawy, tfu! Polbruku w tym konkretnym przypadku. Taka niewdzięczna rola pierwszych kapel niestety i albo w muzykach wyrobi żelazny upór, albo nastąpi odsiew tych nie dość zawziętych, którzy znajda sobie inny sposób na spędzanie czasu i kasy. Żal mi tylko tegorocznego najpierwszego składu na festiwalu, bo Rockasta zacne dźwięki podaje i to przy pomocy mało metalowego sprzętu jakim jest kaloryfer - akordeon znaczy.


Spory ekran na scenie został niewątpliwie doceniony przez zespoły. Coś ciekawszego niż smętnie zwisające rozmaitych proporcji bannery kapel, robiące z różnym estetycznym skutkiem za tło sceny. Obok rewelacyjnego oświetlenia całość pokazuje, że nie tylko festy na 20 koła luda mogą mieć zajebistą oprawę.


Konfenansjer Remo, głos znany z poprzednich edycji, a także z pobliskiego Zgierza, oprócz entuzjastycznego i fachowego zapowiadania kolejnych atrakcji, niespotykaną wyrozumiałością graniczącą z osiągnięciem zen ignorował krzykaczy. Tu kłania się spore doświadczenie sceniczne pana Mielczarka, nabyte w Sacriversum, Artrosis a obecnie Triagonal. Skoro publika może pokrzyczeć tylko na zapowiadającego, znaczy jest dobrze, bo nie wynalazła innych powodów do marudzenia.


Teren MOSiR czyli festiwalu nie uległ większym zmianom, scena jest stała, publika może szarpać solidnymi barierkami do woli, dość ekspresyjnie reagując na podane dźwięki. O łagodne doświadczanie praw grawitacji przez pływaków dba fachowa ochrona, tuląca troskliwie do piersi entuzjastów crowd surfingu. Nikt sobie kuku nie zrobił, dlatego warto doceniać panów, którzy w upale kilka ton radośnie fruwających człowieków często przerzucają. Ochrona rozstawiona na wejściach wykazała się za to cierpliwością mnichów buddyjskich tłumacząc non stop, że z piwem pod scenę się nie włazi. 


Zielona trawka zachęcała do oglądania występów w pozycjach leniwie horyzontalnych, rozkładając publikę na materacach i kocykach. Prawdziwy relaks w uroczych okolicznością przyrody.






Pole namiotowe na festiwalu jest, ba! Nawet dwa obok siebie, w cenie karnetu dodatkowo, więc komu artretyzm nie wykręca członków czy innej anatomii, może sobie przez cały weekend festiwalowanie uczciwie odstawiać po taniości. Zadbano też o prysznice, umywalki oraz ręczniki papierowe przy umywalkach (mam dowody). Minimalnego wydłużenia wymagałaby jedynie „szajs aleja”, bo z roku na rok zainteresowanych festiwalem więcej, a mam wrażenie, że rok temu kapliczek bogini Kloacyny było więcej. Wieczorem ostatniego dnia na przyciśniętych fizjologią, zadziornie znad krawędzi spoglądała zawartość niektórych ‘toiów’, badając poziom desperacji delikwentów, szczęśliwie o tej porze nie robiąc na nikim większego wrażenia.



Zaskoczenie było minimalne okrojenie strefy gastronomicznej, w stosunku do ubiegłorocznej edycji. Kiełbaski, gofry, zapychanki, czyli paszowy standard oraz niezbyt procentowy napój festiwalowy z rozpędu nazywany piwem – wymagana odgórnie norma polskich imprez masowych. Nikt z głodu się nie słaniał na nogach
, na pewno nie z głodu, natomiast fajnie byłoby mieć nieco większą różnorodność spożywczą.


Kto cierpiał na uciążliwy nadmiar gotówki mógł się pozbyć balastu buszując w płytach, stoiskach ze wszystkim co prawdziwemu metalowcowi do życia niezbędna – weźmy takie różowe stringi przykładowo. No nijak nie jest się ‘tru’ bez nich. Stoiska miały spore powodzenie i niejeden kolekcjoner dumny jak sam Aleksander Wielki po zdobyciu Tyru w blasku chwały wynosił szczególnie cenny dla siebie krążek, niczym odnalezionego Graala. Zachwyt nad stoiskami z bajerami rósł tym bardziej, że płatności można było dokonać plastikowym portfelem, czego w strefie kulinarnej już niestety nie zapewniono. Dodatkowe klasyczne trofea festiwalowe zapewnił organizator podsuwając publice gustowne koszulki festiwalowe oraz estetyczne opaski – coś wartego zachowania na pamiątkę.(koszulkę planuję zakupić co roku i ni cholery mi nie wychodzi).




Aleksandrów Łódzki ma jedną, ale bardzo istotną zaletę (poza organizacją i samym festiwalem oczywiście). Lokalizację mianowicie. Miasto jest w centrum polski, dokładnie 30 km od geometrycznego środka kraju i miejscowości Piątek. Zaletę tę doceniam wylewnie, jako osoba która w tym roku odwiedziła Goleniów oraz Straszęcin pod Dębicą, a także imprezy u naszych sąsiadów. Summer Dying Loud ma idealną miejscówkę, coś, czego brak położył opłakiwany przeze mnie niemal we wszystkich relacjach polski Metalfest, niefrasobliwie ulokowany w rejonach skąd festiwalowicze namiętnie emigrują festiwalowo do Czech.


Sam festiwal o godzinie piętnastej otworzył ROCKASTA ze Szczecina i tu polecam nadrobić zaległości tym, którzy jak ja mieli poślizg w dotarciu na czas (objazdy – zło w najczystszej postaci głoszone na wrednie żółtych tablicach). Sporo energii w zaciszne jeszcze okolice MOSiR-u dorzucił TESTER GIER, grając do nielicznej publiki przy barierkach i nieco liczniejszej trzymającej się zawzięcie zacienionych stolików. Słoneczko grzało solidnie. TUFF ENUFF żywo pobujał publiką, dekorując scenę wieprzową głowizną.


Pierwszy import na festiwalu – ukraiński JINJER z uroczą Tatianą ściągnął spory już i żywo reagujący tłumek. Pani Shmailyuk obok rewelacyjnego wokalu, była powodem nieco nieprzytomnego wzroku u męskiej części publiki, wlewając nieco ciepła w metalowe serca i inne części ciała. Występ zdecydowanie za krótki, tym bardziej że wiadomo już było o problemach transportowych KSU. Szans wielkich na przedłużenie koncertu ukraińskiej ekipy nie było, bo zwyczajnie skład ograł dość krótkiego seta z nowym pałkerem Vladislavem Ulasevichem, który w sierpniu tego roku dołączył do Jinjer w zastępstwie Kima.


KSU – tyranozaury punkowego grania nieobecnością zaserwowały festiwalowej publice najprawdziwszy powrót do przeszłości w bonusie. Cofnięcie się do czasów radosnego PRL-u, kiedy powstawało KSU, a telewizory nie miały ani pilotów, ani kolorów objawiło się długimi kolejkami po browar. Skonsternowana publika w czasie dziury dźwiękowej tłumnie zaatakowała źródełko chmielowe, ustawiając się w schludne ogonki, tak charakterystyczne niegdyś dla sklepów, w których rzucili dywany chociażby. Szczęśliwie akcja zbiorowego, niekontrolowanego napadu pragnienia została rozładowana zanim pierwszy komitet kolejkowy został zawiązany, chociaż już po rytualnym zawołaniu charakterystycznym dla demoludów „pan tu nie stał!”. Nie jeden otarł łezkę z rozrzewnieniem.


Reaktywowany SWEET NOISE dostarczył publice dzikiej radochy. Tłum kicał namiętnie, rozpoczynając typowe zabawy grupowe i atakując barierki z zaciętością godną lepszej sprawy. Pan Glaca podsycał entuzjazm często fatygując się do publiczności – widać nawiązanie kontaktu z publiką traktuje wybitnie dosłownie. Jako, że charyzma Glacy w godzinnym secie zmieścić się nie ma prawa, fani zyskali dodatkowe pół godzinki, a ‘nie fani’ poślizg w rozpisce godzinowej.


Nieco karkołomny przeskok stylistyczny zafundował publice CLOSTERKELLER. Po popisach Glacy z ekipą Closterkeller wypadł bardzo… wyciszająco, aczkolwiek jak zawsze perfekcyjnie. W składzie nowy gitarowy Jarominek, za garami Adam Najman – młodsza kopia taty, no i oczywiście Anja, która równo rok temu wokalami rozjechała występ Kryśki z Lacuny Coil w Płocku. Dźwięk świetny, kontakt z publiką rewelacja, i duża tolerancja na jednego zawziętego i monotematycznego fana „Agnieszki”. Musiał chłop porykując desperacko przeczekać cały set, z Władzią włącznie („Władzą” znaczy) żeby dostać wreszcie „Agnieszką” po uszach.


Kolejno scenę przejął VIDIAN – i gdyby nie logistyczne akrobacje KSU nastrojowo zamykałby pierwszy dzień koncertowania. Klimat i ciężar trzymały zahipnotyzowaną publikę pod sceną do ostatniego dźwięku. Przedefiniowania wymaga jedynie określenie „frontman” w stosunku do Szy, który ewakuował się aż za perkusję, będąc słyszalnym, choć niewidzialnym jednocześnie.


Następnie scenę miało przejąć wyczekiwane przez fanów KSU, ale uczciwie przyznaję mnie przejęło łóżko. Tu szacunek wielki dla pana Barszcza, że udało mu się załatwić przedłużenie imprezy na rzecz spóźnialskich i ich fanów oczywiście. Szacunek BARDZO wielki, bo zajmowaniem się biurokracją grubo po północy nawet w Chinach nie torturują. W skróconej wersji KSU udowodniło jednak, że ‘punks not dead”, przynamniej jeszcze nie całkiem, chociaż testament już spisany na wszelki wypadek.


Drugi dzień koncertowania w Aleksandrowie Łódzkim to rześka pobudka biwakujących przy dźwiękach Stygmath, oraz stonerowych klimatów SUN DANCE, którzy dodatkowo docenieni zostali zawziętym trzepaniem łbów nad barierką. Kolejny NONAMEN z trzecim i ostatnim żeńskim wokalem na tej edycji, wymagał nieco większego skupienia, bo scenografia w postaci beztrosko świecącego słoneczka nieco psuła klimat.


Tego dnia wszystkie występujące składy miały przed nosem na barierkach flagi fanów, obwieszczające jednoznacznie największe gwiazdy festiwalu. Zdeklarowanych fanów doceniać należy, bo to jedyna tak zawzięta ekipa, która za ulubionym składem na wrotkach na biegun północny ruszy, w Arktyce podbijać frekwencję wśród pingwinów i misiów polarnych jeżeli będzie trzeba.


Kolejno publiką pobujała SUNNATA oraz THERMITcenie prosto z Poznania, luz sceniczny, energia i ciasne portki dla podbicia wokalnych tonacji. ANTIGAMA zmieniła nieco klimat dźwięków, przyciągając po sceną coraz większy tłum.


BOMBERS kupiło mnie zdecydowanie. Sama historyjka o tym jak to ABBATH z gatunku srogich pand z mimiką sugerującą permanentne zatwardzenie, bujających się zwykle po mrocznych jak zad szatana lasach Norwegii, bierze się z niemniej uroczymi kolegami za coverowanie kawałków Lemmiego wystarczy, żeby pod sceną było tłoczno. Co prawda Lemmy w życiu nie kicałby tak pociesznie jak to pan Eikemo potrafi, ale niewątpliwie parsknąłby parę razy do szklaneczki z whiskey radośnie. Chłopaki bawili się na scenie równie dobrze jak publika pod sceną, co tylko potwierdzał szeroki uśmiech Tore, któremu widać szczerzenie uzębienia wychodzi równie dobrze, co miny srogie jak karambol na autostradzie.


Muzycy SINISTER – jednej z aleksandrowskich wisienek na muzycznym torcie kręcili się po terenie festu, chętnie pozując do fotek, rozdając autografy i za nic mając gwiazdorzenie. Do składu dołączył niedawno gitarzysta Ricardo Falcon – elegancko przedstawiony przez Adriego, jednak i tak najwięcej uwagi publiki ściągała na siebie Alesa szarpiąca struny basu. Holenderski death metal pozamiatał publiką, fundując dźwięki idealne młynki i bardziej kontaktowe zabawy zbiorowe.



Nie gorzej sponiewierał zachwyconą publikę GRAVE. Solidne łojenie na pełnej kur… damie, której cnota zawiera pewien element komercji, wywołało nerwową nadpobudliwość ruchową przeszczęśliwej gawiedzi. Szwecja rześko polerowała publicznością podsceniczny Polbruk przez półtorej godziny.


Nikt też nie miał w takich warunkach szans zanotować wieczornego chłodku, który pogłębiły surowe jak wczesne przymrozki dźwięki serwowane Mord’a’Stigmata. Miło było wreszcie ekipę zobaczyć na żywo, bo słyszeć na żywo już wcześniej była okazja, i to nie raz, tyle, że w zakapturzonej wersji.


Miasto i organizatorzy ze swojej strony zrobili już bardzo dużo podając na tacy fanom ciężkich dźwięków solidną imprezę. Czas najwyższy, żeby wspomniani fani przejęli inicjatywę, ruszyli tyłki i popracowali nad frekwencją. Najlepszą reklamą imprezy nie jest „fejsbuczek”, plakaty czy ulotki (do Straszęcina trafiły nawet), ale Ci, którzy na festiwalu się dobrze bawili i za rok mogą ściągnąć znajomych samym tylko opowiadaniem jak było sympatycznie.


Głęboki ukłon dla organizatora za ogrom wieloletniej roboty włożonej w festiwal. Mimo, że dopiero co zakończyła się ósma edycja, odpoczynku nie ma, bo nad taką imprezą pracuje się ciężko cały rak. Jak ciężko?


Wszelkim hejterom, zanim malutkim paluszkiem tkną klawiaturę polecam zapoznanie się z literaturą fachową. Konkretnie chodzi mi o „Ustawę z dnia 20 marca 2009 r. o bezpieczeństwie imprez masowych.” Dz.U. 2009 nr 62 poz. 504.


Jedyne 47 stron radosnej twórczości literackiej dokładnie opisującej jak bardzo organizator w naszym kraju ma prze…chlapane. Jak kto się ma za twardziela polecam wszystkie 7 nowelizacji również, w tym ostatnią „Ustawę z dnia 11 września 2015 r. o zmianie ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych oraz niektórych innych ustaw”.


Dwa dni pełne muzyki, fajna miejscówka, 18 zespołów, w tym po raz pierwszy 4 importowane, powinny dobrze i pozytywnie zapaść w pamięć festiwalowiczom, jako doskonały sposób na efektowne zamknięcie sezonu festiwalowego.


Wszystkich, którzy bawili się na tegorocznej edycji „donośnego zgonu lata” życzę powrotu do Aleksandrowa za rok, w powiększonych ekipach i pozdrawiam serdecznie z Bydgoszczy… znad morza znaczy. Ekhm…


Zapraszam jednoczesnie do Zgierza, na City of Power - fest powermetalowy jak nazwa wskazuje, bo niewielu Łodzian ma blade pojęcie o tym sympatycznym festiwalu.

WIĘCEJ RELACJI DO CZYTANIA TU!

Pozdrowienia dla fotografujących, z którymi przyszło mi dzielić fosę, oraz dla publiki tolerującej fotografów. Staram się spadać po przepisowych "pierwszych 3", a scenę zostawiam wyłącznie muzykom.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz