Accept
– Reaktywacja
Drugi
raz miałam okazję zobaczyć prawdziwą metalową klasę na scenie. Po rewelacyjnym
występie Accept na zeszłorocznym Masters of Rock Czechach, człowiek
teoretycznie wie czego się spodziewać i zbieranie szczęki z podłogi nie powinno
mieć miejsca... a jednak. Ale od początku...
Sobotni
wieczór, warszawska Stodoła, standardowe kolejki do wejścia i nieśpieszne
zbieranie się publiczności wewnątrz klubu. Kilka znanych twarzy – znanych z
polskiej sceny metalowej – no w końcu Polskę po latach odwiedza legenda.
Około
godziny 20 na scenie pojawia się suport - Steelwing.
Podróż w czasie rozpoczęta, stroje a’la lata osiemdziesiąte, sporo energii,
ciekawy wokalnie Riley i zaledwie 5 kawałków zapodanych przez Szwedów tym
szybkie i zasługujące na uwagę „The Illusion”, „Headhunter” oraz „Roadkill (or
be Killed)”. Nie wiem czy zwiększoną żywiołowość muzyków w wygibasach przypisać
większej przestrzeni scenicznej czy może podpatrywaniu dania głównego zza sceny
– ale widać, że europejska trasa służy Rileyowi i ekipie, zarówno rozwojowo jak i promocyjnie – pod
sceną stało kilku już wyraźnie zdeklarowanych fanów oznakowanych steelwingowymi
koszulkami.
Accept na scenę nie
śpieszył się specjalnie, mimo skandowania i tupania. Nawet zawodzenie
popularnego z dawniejszych, niż historia metalu czasów, kawałka marszowego
‘Heidi Heido Heida’ będącego jednocześnie intro kawałka „Fast As a Shark” słabo
skutkowały. Zespół co najwyżej przekonał się, że polska publika ma spory
dystans do wywołującej tyle kontrowersji swego czasu ludowej przyśpiewki i
traktuje to raczej humorystycznie. Jeszcze chwila... ciemna scena i wreszcie!
W
roli „dzień dobry” „Teutonic Terror” – czyli zaczynamy on świeżynek. Ciężki
kawałek z najnowszego wydawnictwa „Blood
Of The Nations” świetnie zagrany zjednał sobie publikę błyskawicznie, podobnie
jak kolejna nówka „Bucket Full Of Hate”. Następnie duży krok wstecz do 1981
roku i „Breakera”, z którego w setliście znalazły się „Starlight”, tytułowy
„Breaker”, „Son Of a Bitch” oraz „Burning”. W czasie koncertu zaledwie 4 nowe
utwory z najnowszego albumu przeplatały się 5 wydawnictwami z przestrzeni lat
81-86. Oprócz tytułowego „Restless and Wild” pojawiły się
„Neon Lights” oraz “Princess O The Dawn”, kolejny przypomniany album to “Balls
To The Wall” z „Love Child” i „Losers And Winners”. Z “Russian Roulette” był
“Monsterman”oraz “Aiming High”. Apogeum szaleństwa publiczności przypadło
oczywiście na “Metal Heart” gdzie niejeden poczuł uścisk w gardle w trakcie
intro utworu. Hoffmann zaledwie połowicznie zagrał solo „Dla Elizy” pozwalając
je wielkodusznie wyśpiewać publice i tak już głośno ryczącej, wyżył się jednak
katując swojego Jacksona Flyinga przy „Neon Nights”. Nie zabrakło pojedynków
gitarowych Hoffamnna i Baltesa prowokujących tego ostatniego do bębnienia po
strunach, a Wolfa do wyjątkowo ekspresyjnej mimiki. Nie obyło się bez bisów:
„Fast As a Shark”, „Pandemic” i Balls To The Wall”. Dwugodzinny set płynnie i dynamicznie
odegrany, 20 kawałków, jeden po drugim całkowicie absorbujących publikę, bez
zbędnej paplaniny, za to z energią podanych prosto do uszu.
Tornillo
- amerykańska cześć zamienna w niemieckiej maszynie metalowej wspaniale
sprawdza się wokalnie. Rozbiegane oczka schowane pod daszkiem nieodłącznej
czapki, świetny kontakt z publiką, powalająca mimika i wsteczna gimnastyka
kręgosłupa, wyginająca niewielkiej postury wokalistę w chińskie „u” przy
wyższych partiach robi sympatyczne wrażenie. Udo... no właśnie, Udo nie ma, za to Mark – dla niektórych zabrzmi to jak
herezja – jest i to równie dobry, jeśli nie lepszy.
Ekipa
czuje się dobrze ze sobą na scenie, są w stałym kontakcie, nikt nie wychodzi
przed orkiestrę. Hoffmann, Baltes, Frank na równi z Tornillo przykuwają uwagę publiczności, jedynie Schwarzmann
schowany z potężnym zestawem perkusyjnym, poza pałkerskimi popisami jest nieco
w cieniu. Widać, że powrót na scenę cieszy nie tylko fanów, szczery wyszczerz
całego zespołu widać przez większość koncertu, świetna zabawa na scenie przekłada
się na publikę. Trzepanie włosami – u niektórych tylko wirtualnymi, chóralne
zdzieranie gardeł, machanie łapami czyli wszystko to co być powinno na
porządnym koncercie. Nikt tu nie chował się w cieniu – i to nie dlatego, że
cienia na scenie specjalnie nie było, po czym najlepiej widać profesjonalizm
oświetleniowca z Teksasu. Widoczność na początku nieco zaburzali fotografowie
kiedy szczelnie przyklejeni do sceny łapali kadry na 4 pierwszych kawałkach.
Accept wie doskonale, że sprzedaje się również wizerunek, a że prezencji panów
muzyków nic nie można zarzucić, widać kompleksów - i słusznie - nie mają -
kapela pozwoliła na fotografowanie wszystkim i wszędzie. Dla niektórych
słuchaczy te kilka fotek sceny ma wartość sentymentalną równie wielką jak
kostki szczodrze rzucane przez gitarzystów.
Patrząc
na wiekowy przekrój publiki – starzy fani nie zawiedli. Broń Boże, żebym miała
komu metrykę wypominać, biorąc pod uwagę to co na scenie pokazali członkowie
Accept – panowie w kwiecie wieku. Czytając gdzieś nagłówki w tonacji „Dinozaury
heavy metalu – Accept” ma się ogromną ochotę niezbyt błyskotliwie ripostować:
„Twoja stara dinozaur”, absolutnie genialny show, energia zmiata pierwsze
rzędy, uczta dla ucha i dla oka, a że staż sceniczny bardziej zaawansowany? I bardzo
dobrze! W końcu młodsi muszą z czegoś czerpać przykłady.
Wspominając słowa klasyków (kwestia autora
cytatu jest niezwykle sporna) „Pisać o muzyce to jak tańczyć o architekturze” –
opisać koncertu Accept nie da się, to trzeba usłyszeć i zobaczyć na żywo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz