GALERIA
Na Gdański koncert Szwedów chętnych było sporo, widać
zadziałały częste wizyty grupy w Trójmieście, w 2008 w Gdańsku i w 2009 w
Gdyni. Koczowanie przed Centrum Stoczni Gdańskiej rozpoczęło się już kilka
godzin przed koncertem, kolejka była na tyle pokaźna, że otworzenie bram o
18:00, zaledwie godzinę przed wyjściem supportu na scenę, skutecznie
uniemożliwiły obejrzenie Skull Fist szerszej publiczności. Do klubu udało mi
się dostać dopiero pod koniec i tak krótkiego występu Kanadyjczyków, więc
ciężko cokolwiek rzetelnie zrelacjonować, Faktem jest, że Skull Fist dopiero co
wydali debiutancki album „Head of the Pack”, w rubryce „lubiani artyści”,
przewrotnie dość wymieniają Conana, Thora i Odyna, wizualnie siedzą mocno w
latach 80-siątych, a muzycznie grają dynamiczny heavy metal. Końcówka koncertu
pozwoliła jednakże docenić sceniczną kreatywność kapeli, która na scenie czuje
się świetnie, a interesującym urozmaiceniem było odegranie części utworu przez
dwóch członków formacji, w kombinacji pionowej „na barana”, gdzie ciężar
solówki i gitarzysty, dźwigał na swoich plecach - w dosłownym słowa znaczeniu –
wokalista.
Rozkład jazdy precyzyjny, przerwy pomiędzy występami
skrócone do minimum, niezbędnego do wymiany kapeli na scenie. Nieco po 20:00 na
scenę wchodzi niemiecka formacja Primal Fear. Miło, że Sabaton zabrał Niemców
na trasę, bo grupa dobra, muzyka przyjemna, mocno kojarzy się z Judas Priest,
nie tylko poprzez styl, ale również przez wokal Ralfa Schepeersa poprzednika
Kaia Hansena w Gamma Ray. Przyjemnie ogląda się koncert „primalów”, luz
sceniczny, kontakt z publiką na równi utrzymują wszyscy, czy to zabawną mimiką
jak Magnus Karlsson, czy wygibasami podczas kolejnych świetnych solówek jak Alexander
Beyrodt, jedynie bębniący swego czasu pod szyldem Annihilatora Kanadyjczyk,
Radny Black skupił się na solidnym waleniu „po garach”. Obejrzeć zespół na żywo
– czysta przyjemność, tym występem potwierdzili tylko dobre wrażenie jakie rok
temu zrobili na mnie podczas Masters of Rock. Setlista przekrojowa, pierwszy
pojawił się „Sign of Fear” z 2007 roku, następnie „Chainbreaker”, „Battalions
of Hate” oraz nieco później „Running In
the Dust” z debiutanckiego albumu grupy, potem tytułowy „Nuclear Fire” oraz
„Angel In Black” z trzeciego w kolejności albumu. Koncówkę zapewniły „Six Times
Dead” z ostatniej produkcji Primal Fear, „Final Embrace” z „Jaws of Death” i
najefektowniejszy, dynamiczny „Metal is Forver”. Stażowo zespół starszy od
headlinera, więc pełen profesjonalizm i klasa wynikająca z dużego doświadczenia
muzyków od razu widoczna, miejmy nadzieję, że te trzy koncerty wpłyną
korzystnie na popularność grupy w naszym kraju, pomimo słabego dość
zainteresowania okazywanego Niemcom przez stricte sabatonową publikę, no cóż,
ich strata.
Po godzinie 21 na scenę, ociągając się nieco, wreszcie
wchodzi Sabaton. Wejście poprzedzone podobnie jak podczas ostatniej wizyty w
Polsce, instrumentalną „przygaszoną” wersją „Finla Countdown”, potem
charakterystyczne intro i wreszcie, po pojawieniu się na scenie klawiszowca i
perkusisty słychać zza sceny „We are Sabaton and this is Ghost Division”…
uff… Mimo historycznej daty koncertu,
nie powtórzył się scenariusz łodzki z „40:1” na dzień dobry, czyli ta spora
część publiki, będąca fanami jednego kawałka, poczeka sobie na chóralne śpiewy
nieco dłużej, wysłuchując mniej lub bardziej uważnie przynajmniej części
repertuaru. Mamy „Ghost Division” z odpowiednim rąbnięciem, dymem, fajerwerkami
i pióropuszami iskier oraz dzikim szaleństwem na scenie, w wykonaniu
gitarzystów: Oskara, Rikarda i Para. Joakim zwyczajowo wpada na scenę dopiero
przy pierwszym wersie tego kawałka, publika szaleje – czyli wszystko po
staremu. Po przywitaniu się z publiką leci „In the Name of God” suto okraszony
efektami pirotechnicznymi – dawno nie grany świetny kawałek z albumu „Attero
Dominatus”, bardzo w marszowej tonacji przypominającej „The Price of a Mile”.
Szybko
dość publiczność przypomniała sobie o rutynowym już haśle „jeszcze jedno piwo”,
po niezbyt przekonującym udawaniu „ja nie rozumieć Polski” Broden wychylił do
dna puszkę browara i koncert toczył się dalej. Kolejne punkty programu to „Aces
In Exile” oraz wariacko szybki „Screaming Eagles”, podczas którego nad tłumem
pojawiła się spora ilość lewitujących glanów, kończąca crowd surfing razem z
właścicielami w fosie pod sceną, gdzie ochrona miała pełne ręce roboty w
dosłownym słowa znaczeniu. Kolejny utwór, nieco wyciszający, poprzedzony krótką
mową Joakima i prośbą o to, by efekty przy tym kawałku zapewniła publika. W
górę poszły komórki, zapalniczki… przy przyciemnionych światłach scenicznych
nad tłumem zamigotały światełka, a ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Final
Solution”. Miło, że Jocke kontakt z publiką ma rewelacyjny, ujmująca jest
przede wszystkim naturalność dialogów ze słuchaczami, nie ma przegadywania
utworów, wymuszania reakcji tłumu i mimo, że konwencja kontaktu jest ustalona i
dość powtarzalna, to jednak nie nudzi. Joakim tłumaczy, że radość z
koncertowania po Polsce i z pisania utworów traktujących o polskiej historii,
daje mu żywe zainteresowanie publiczności, że podziwia Polaków za to, że teksty
sabatonowych utworów nie są dla nich jedynie dodatkiem do muzyki.
Nie zabrakło
podziękowań skierowanych pod adresem polskiego fanklubu zespołu, któremu zespół
zadedykował „Swedish Pagans” idealny kawałek do chóralnego zdzierania gardeł.
Rozśpiewany tłum z dzikim entuzjazmem wyryczał nastepnie „40:1” czyli to na co
najbardziej chyba czekał, po czym na warsztat poszedł doprawiony sporą dawką
scenicznego ognia rytmiczny „Cliffs of Gallipoli” oraz „Into the Fire” również z
płomiennym wspomaganiem, zakończony wykrzyczanym wersem „Attero Dominatus”.
Kolejną niespodzianką liczoną jak najbardziej na korzyść, dość przewidywalnej
zazwyczaj set listy był „Purple Heart” z albumu „Primo Victoria”, chłopaki
zadali sobie trud odkopania paru utworów i chwała im za to. Następny efektowny
popis pirotechniczny towarzyszył kawałkom „Coat of Arms”, oraz zbiorowo
wyskakanemu „Primo Victoria”. O ile zarówno „Coat” jak i „Victoria” były tak
przewidywalne jak deszcz na urlopie, to prawdziwą trzecią już niespodzianką
okazało się wykonanie „Metal Rippera” na żywo, kawałek zacny, z tematyką
wojenną nie mający kompletnie i rozkosznie nic wspólnego, doceniony został
szaloną zabawą sporej grupy pod sceną, a na samą scenę w kierunku Joakima lotem koszącym poszybowała koszulka, na
której coś na kształt tekstu z „rippera” się znalazło. Wokalista też dał się
porwać, dając efektownego nura w publikę. Zasadniczo na scenie podczas koncertu
lądowały różne rzeczy, większość z nich była biało – czerwona i tak, do końca
koncertu, statyw mikrofonu zyskał dekorację w postaci flagi polskiej, a Joakim
finalne utwory wyśpiewywał omotany biało - czerwonym szalikiem.
Kiedy
zabrzmiały pierwsze akordy „Uprising” obficie przyprawionego ogniem i
eksplozjami, wiadomo było, że koncert dobiega końca. Po tym jeszcze tylko
„Metal Medley” i koniec… bez szopki ze schodzeniem ze sceny i czekaniem na
wywołane bisy. Podsumowując: koncert nieco inny, pomijając sympatycznie urozmaiconą
set listę, brakowało typowego umundurowania Brodena, „six pack” w którym
rutynowo pojawia się na scenie, razem z resztą garderoby zawieruszył się gdzieś
na Cyprze i Joakim był zmuszony improwizować. Pierwszy show – słowo właściwe
biorąc pod uwagę rozbudowaną oprawę – udany, mimo, że jako to zwykle w klubach
bywa, dźwięk nie zawsze jest idealny, pozostaje Wrocław i Warszawa, na których
korzyść przemawia otwarta scena.
Wcześniej tego dnia, w Empiku w Galerii Bałtyckiej (jakby
bliżej CSG Empików nie było) odbyło się spotkanie z zespołem. Kto tylko miał
ochotę między godziną 15.00 a 17:00 mógł otrzymać autograf, ‘cyknąć’ fotkę z
zespołem, chętnych nie brakowało, za Szwedzi byli dyspozycyjni do ostatniego
fana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz