2013-03-01

RELACJA: SABATON, ELUVEITIE, WISDOM - Swedish Empire Tour 2013, Hala Orbita, Wrocław, Poland


GALERIA:



Potop szwedzki we Wrocławiu, czyli koncert SABATON w hali Orbita.
Tak się składa, że szwedzka machina wojenna najeżdża nasz kraj z dosyć dużą regularnością. Tym większą od momentu, kiedy dwie konkretne kompozycje narobiły nieco szumu w polskich mediach. Dziś większość bywalców sabatonowych koncertów nadal czeka na „40:1” i „Uprising”, nie doceniając zbytnio tego, że Szwedzi równie przekonywująco potrafią pośpiewać o innych nacjach, także o sobie, w swoim ojczystym języku.

Po wojażach obejmujących USA, Australię, Kanadę i rodzime skandynawskie okolice, niemal bez żadnej przerwy regenerującej siły, Szwedzi ruszają dalej w trasę, promować wydany maju zeszłego roku album „Carolus Rex”. Europejska część trasy Swedish Empire Tour rozpoczęła się w miniony piątek w Polsce, a dokładniej we wrocławskiej hali „Orbita”, a jeszcze dokładniej w galerii handlowej, gdzie tłum fanów cierpliwie oczekiwał spotkania z zespołem w piątkowe popołudnie. 

Po dość potężnym przeredagowaniu składu niemal w przededniu wydania „Carolusa” i od pamiętnego występu Szwedów na Przystanku Woodstock w Kostrzynie nad Odrą, nastąpiła jeszcze jedna, póki co tymczasowa zmiana składu zespołu. Miejsce czasowo zwolnionego w listopadzie z obowiązków służbowych Robbana Backa – pałkera, obecnie z powodów rodzinnych nie opuszczającego Szwecji -  przejął na zastępstwo Snowy Shaw, kojarzony dotychczas z takimi składami jak Mercyful Fate, Dimmu Borgir, King Diamond czy Therion gdzie Snowy udzielał się wokalnie.

Tłum oczekujący na zespół był faktycznie spory, podobnie jak i cierpliwość fanów, wąskim strumyczkiem dopuszczanych do kapeli. Zbieranie autografów przebiegało w miarę sprawnie i tu ujawniła się inwencja wielbicieli szwedzkiego power metalu, bo od podtykanych pod pisaki muzyków tak banalnych rzeczy jak plakaty, płyty czy zdjęcia, pojawiły się instrumenty muzyczne, odzież, a także talerze, czy dekolty. Ciekawy prezent dostał się od fanek Chrisowi Rörlandowi. Otóż posiadający fanpage własnych włosów Chris, otrzymał szampon do pielęgnacji tej najbardziej docenionej części siebie, co reszta kapeli skomentowała dość głośnych śmiechem.

Drzwi hali Orbita dla publiki otworzyły się około 18:30, wpuszczając nieco zziębniętą pierwszą partię koncertowiczów. Rolę rozgrzewacza Szwedzi powierzyli węgierskiemu Wisdom, które z zadania wywiązało się całkiem nieźle. Węgrzy nieźle prezentują się na scenie, sama stylizacja i mocny wokal  Gabora Nagy przyciągają uwagę nieśpiesznie gromadzącej się publiki. Słychać silną inspirację mistrzami gatunku – Iron Maiden, potwierdzoną wykonaniem covera „Wasted Years” Dickinsona i spółki. Szybkie tempo, dynamiczna perkusja Balazsa Agota, chwytliwe gitary Kovacsa i Bodora oraz silny głos wokalisty tworzą dość miłą dla ucha powermetalową klasykę gatunku. Wisdom w dorobku ma dwie płyty, ostatnia „Judas” wydana została w 2011 roku i zawiera ciekawe, wpadające w ucho melodyjne kawałki, które pojawiły się w setliście chłopaków podczas koncertu, w tym zasługujące na wyróżnienie „Live Forevermore” i  tytułowy „Judas” grany na finiszu. Uroku całemu występowi dodały efektowne światła, podbijając jeszcze dynamikę sceniczną Węgrów. Publika rozbawiona, pierwsze rzędy nie oszczędzając zbytnio energii żywiołowo machały piórami, a Wisdom podbił jeszcze entuzjazm publiki zapytując czy ta jest gotowa na Eluveitie i Sabaton – i dopiero po uzyskaniu ryku potwierdzającego rzeczoną gotowość, zakończyli występ.

Zmiany dekoracji scenicznej przebiegały na tyle sprawnie, że szwajcarski folk metal w najlepszym wydaniu, czyli Eluveitie na scenę wkroczył planowo. „Prologue” z ostatniego wydanego okrągły rok temu albumu „Helvetios” przeszedł płynnie w tytułowy kawałek, nadając zabawie dość potężne tempo. Już na wstępie, po przywitaniu się z publiką i zapewnieniu, że „Elu” cieszą się z ponownej wizyty na polskich scenach, Chrigel Glanzmann wspomniał o nieobecnej z powodu choroby uroczej Annie Murphy, zapewniając, że obecna na scenie reszta składu da z siebie wszystko. Przedłużająca się rekonwalescencja Anny wykluczyła ją z trasy, tak więc występy szwajcarów w Polsce były pozbawione wokalu Anny i dźwięków jej liry korbowej. Setlista skomponowana pod „Helvetios” z wetkniętymi dla urozmaicenia starszymi utworami - mocnym „Thousandfold” i efektownym  „Inis Mona”, który pojawił się w połowie seta. Brak Anny skutecznie wykluczył wykonanie „Slania’s Song” czy „Omnos”. Sam skład postawił chyba na wzmożoną aktywność sceniczną, chcąc zrekompensować publice brak Anny. 

Wcześniejsze koncerty Eluveitie wspominam jako nieco bardziej statyczne. Charyzmatyczny wokalista Chrigel, tym razem sam dźwigał ciężar wokalnych popisów nawiązując świetny kontakt z publiką, jednocześnie bardzo ekspresyjnie szalejąc po scenie, sporadycznie tylko chowając się za statywem mikrofonu obwieszonym imponującym instrumentarium. Przy „Luxtos” Patrick Kistler maszerował po scenie z dudami, których piszczałki ozdobiła pokaźna biało – czerwona flaga z logo Eluveitie. Meri Tadić, jedyna obecnie w składzie koncertowym płeć piękna, trzymała się nieco z tyłu, często zamiatając włosami.  Reszta kapeli znacznie bardziej była skupiona na graniu, wyłączając może żywiołowego perkusistę Merlina Suttera, który szalał za garami ile fabryka dała. Z „Helvetios” zabrzmiały również „Home”, „Neverland”, „Uxellodunon”  oraz „The Uprising”. Występ krótki, acz treściwy i mocny, co najlepiej potwierdza niezawodna, szalejąca publika. Występ zakończony „Epilogue” z Helvetiosa i pozostaje czekać na główną gwiazdę wieczoru.

Kolejna przerwa w trakcie której można było wyskoczyć przyjąć niezbędne płyny (o co ładnie zadbał organizator) lub oddać nadmiar już przyjętych, i po około 30 minutach przy dźwiękach „The Final Countdown” Sabaton przejmuje scenę. Po chóralnym odśpiewaniu przez tłum nieśmiertelnego hitu Europe, przy dźwiękach „The March To War” na scenę wpada Snowy  Shaw i po wymachaniu sobie konkretnego ryku publiki na powitanie, biegnie za perkusję. Kolejny punkt w scenariuszu to „Hello Wrocław, we are Sabaton and this is Ghost Division” wyryczane zza kulis przez Brodena i z dynamiką właściwą szaleńcom wypuszczonym z długotrwałego zamknięcia, na scenę wpada reszta składu, całkowicie porywając tłum. Tym razem bez pirotechniki i fajerwerków, za wstępny pobudzacz musi wystarczyć spełniające wszystkie warunki solidnego pieprznięcia rzeczone „Ghost Division” i dzika latanina po scenie. Dzień w którym „Dywizjon Duchów” zniknie z sabatonowej setlisty będzie zdecydowanie smutnym dniem, bo kawałek rozkosznie kopie w części zadnie. Joakim nie szczędził uprzejmości tłumowi, szczerze ciesząc się z powrotu na polskie sceny, czego wyraz dał w kolejnym skocznym kawałku „Gott Mit Uns” zeskakując z dość wysokiej sceny prosto w objęcia publiki. Może gdyby udało mu się wyrwać z uścisków fanek posurfowałby nieco, co dość często robi, tym razem po zbiorowych przytulankach okrężną drogą wrócił na scenę. Na tym utworze kilka wersów na wyłączność mają gitarzyści Chris Rörland i Thobbe Englund, co skwapliwie wykorzystują, mogąc pośpiewać coś więcej niż chórki. Kolejny kawałek to rytmiczny, ergo – idealny do klaskania promotor ostatniego krążka „Carolus Rex” z którym dość dobrze osłuchana publika poza klaskaniem, pokrzyczała towarzysko, kolejna nieco szybsza „Poltava” wzmaga tylko radosne machanie łbami i kicanki dobrze bawiącej się publiczności. 

Warto tutaj wspomnieć kilka słów o najważniejszym elemencie każdego sabatonowego występu – a mianowicie o publiczności. Przekrój wiekowy słuchaczy Sabaton ma bardzo szeroki, od kilkulatków będących pod opieką rodziców, po naprawdę dojrzałych koneserów, których czas udekorował już nobliwą siwizną. W oczy najbardziej rzuca się oczywiście młodsze pokolenie metalowej braci, która wiernie okupuje barierki, jednak spostrzegawczy zauważy, że środek jak i tyły, a przede wszystkim trybuny okupują nieco bardziej doświadczeni bywalcy koncertów, dbając przede wszystkim o komfortowe warunki odbioru widowiska. W końcu nie w kij dmuchał takie kilkugodzinne trzymanie barierek, młynki, skakanie i glany fruwające nad głową, tu wykazuje się głównie młodzież.
Następny punkt seta to ulubieniec autora czyli Brodena „Cliffs of Gallipoli” i minimalne zwolnienie do marszowego tempa. W połowie seta przez ekstremalną żywiołowość wokalisty ucierpiały jego spodnie, drąc się pokaźnie w dość krępującym miejscu. Spodniami Joakim specjalnie się nie przejął, tylko po stwierdzeniu, że zyskał właśnie dodatkową klimatyzację konkretnej, jakże istotnej części ciała, kontynuował występ. Kolejny utwór miał zostać wybrany przez tłum, a decyzja miała być obwieszczona w formie głosowania donośniejszym rykiem. Mimo publiki gromko zawodzącej refren „Swedish Pagans” do wyboru były „Into The Fire” i „Attero Dominatus”, które ostatecznie wygrało, chociaż moim zdaniem oddane głosy… tfu! ryki były niejednoznaczne. 


Miłą niespodzianką w set liście był „The Hammer Has Fallen” z kompilacji „Fist for Fight” z 2000 roku, poprzedzony długą zapowiedzią o mailach od fanów z prośbami o starsze utwory i odegraniem kilku taktów „Jump” z repertuaru Van Halen w ramach urozmaicenia. Joakim dał wreszcie sobie, swoim dziurawym spodniom i publice odpocząć. Rozsiadł się za klawiszami, mając za towarzystwo głownie akustyczne gitary Englunda i Rorlanda, które niestety przy głośniejszych dźwiękach brzmiały jak strzały do blaszanych puszek ze starych westernów. Publika posłusznie poddała się nastrojowi, wyciągając w górę co tam miała świecącego i bujając się spokojnie. 

Po siedzącym występie Joakim chyba nieco wreszcie zainteresował się stanem swoich łaciatych portek, pytając fankę w pierwszym rzędzie czy widziała tam coś ciekawego, po czym wyraźnie rozczarowany oznajmił całej hali „Damn! She said no!”. Na pobudzenie po chwilowym wyciszeniu przy „Hammerze” poszedł „Uprising” czyli coś do pośpiewania dla mniej obeznanych z sabatonową dyskografią, oraz co jakiś czas nucone przez tłum „Swedish Pagans”. Po wspólnych zawodzeniach, śpiewach i wyciach był kolejny plebiscyt co ma zagrać zespół, i tym razem z „Karolinens Bon” wygrał  „En Livstid I Krig”.
Praktycznie od samego początku koncertu co aktywniejsi fani dość często lądowali w objęciach ochrony wyniesieni pod scenę na rękach tłumu, dialogi Joakima z publicznością nie były wymuszone, żarty, podpuszczanie tłumu na zasadzie „You want me to play Swedish Pagans?” i na dziki entuzjazm publiki rzucone krótkie „No!” skwitowane śmiechem. Często wygłaszane w stronę polskiej publiczności podziękowania mogły znudzić, jednakże gwizdów nie było, jedynie tradycyjne koncertowe hasło „jeszcze jedno piwo” wykrzykiwane niemal w każdej przerwie pomiędzy utworami,  mogło się nieco przejeść, szczególnie Brodenowi, kiedy kolejny raz po sprowokowaniu publiki do głośnych „piwnych” wrzasków ryknął „No!”. Pod koniec koncertu pojawiły się szybki  The Lion From the North”, stary znany i lubiany „The Art. Of War”, no i obowiązkowy „40:1” podczas, którego pojawiło się więcej polskich flag nad tłumem. Finisz zapewniła zapowiedziana tradycyjnie „Will you sing with us? Will you jump with us?” – „Primo Victoria”, po której sam Joakim stwierdził, że już chyba najwyższy czas na jeszcze jedno piwo. Kiedy tłum podchwycił hasło i zawzięcie krzyczał „pij do dna” z krótkim „my friends, na zdrowie” wypowiedzianym idealną polszczyzną w trzy sekundy rozprawił się z półlitrowym kubkiem piwa, skomentowawszy całość stwierdzeniem „dobre polskie piwo” i bez ociągania zabrał się za kolejne słysząc publikę skandującą „jeszcze jedno”.
Tłum żywo reaguje na wszelakie zagajenia Joakima, który po wyznaniu, że za każdym razem kiedy staje przed polską publiką dostaje „goose bumps" zaraz opanował dzięki skandującemu tłumowi  polską wersję określenia: „gęsia skórka”.  Za kolejne podziękowania kierowane do Polaków dostał gromkie oklaski i w tym momencie zabrzmiał ostatni utwór tego wieczoru „Metal Crue” dedykowany właśnie publiczności. Wspólny ukłon zespołu, souveniry szczodrze rzucane ze sceny w publiczność: Snowy rozdał pokaźną ilość pałeczek, poleciały kostki gitarowe i przy rytmicznych oklaskach i dźwiękach „Masters Of The World” Sabaton opuścił wrocławską scenę, a pierwszy koncert polskiej części Swedish Empire Tour przeszedł do historii.

Sabaton od ostatniego trasowego pobytu na polskiej scenie, zmodyfikował będący długo swoistym standardem totalny sceniczny chaos. Cała szalona i nieprzewidywalna bieganina, będąca powodem wielu zabawnych sytuacji, straciła nieco na uroku. Widać zaszkodziło chłopakom długie koncertowanie po USA w towarzystwie niemieckiej choreograficznej precyzji znanej jako Accept i efekcie Sabaton stracił swoją sympatyczną spontaniczność. Spoważnieli chłopaki, Jocke „jeszcze jedno piwo” wytrąbił dopiero pod koniec seta, nikt na scenie nie powodował karamboli, nie było gonienia się po scenie, ani psocenia się gitarzystom podczas solówek.  Za to Szwedzi podłapali podobnie jak Steelwing, typowo akcceptową manierę sceniczną z niezbyt skomplikowanymi układami choreograficznymi. Konfiguracje i układy taneczne sprowadzają się do ładnego ustawieniu gitarzystów w rządku od czasu do czasu, ewentualnym wychodzeniu na front sceny, muzyka, który ma akurat coś ciekawego do zagrania, przy jednoczesnym całkowitym skupieniu uwagi publiczności. Sporo zespołów zachowuje się podobnie na scenie, jak przykładowo Primal Fear – suport z ostatniej trasy Szwedów. 

Wiele jednak na szczęście nie uległo zmianie, ogromna, zmiatająca pierwsze rzędy, porywająca energia kapeli, umiejętność złapania doskonałego kontaktu z ludźmi, dobry humor i luz sceniczny, świetne granie, szacunek dla fanów, którym niezmiennie podczas spotkań poświęcają dużo czasu i całkowicie swobodne podejście do filmującej czy pstrykającej publiki podczas koncertów. Na szczęście nie ma gwiazdorzenia, nie ma oschłego dystansu, albo krzywych min kiedy nie wszystko idzie jak powinno. Czyli nadal mimo zmian personalnych, coraz większej popularności, zapełniania coraz większych sal koncertowych mamy ten sam szwedzki sympatyczny Sabaton, który na scenie bawi się jak mało kto, pozytywnym nastawieniem skutecznie zarażając tłum. Kto miał szczęście zobaczyć wrocławski koncert, nie powinien żałować, bo Sabaton spisał się znakomicie, serwując efektowny power metal traktujący o historii, wyśpiewany dość rzadkim w tym gatunku muzycznym mocnym głosem, szczęśliwie nie przypominającym wycia kastrowanego kota.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz