GALERIA:
Potop szwedzki we Wrocławiu, czyli koncert SABATON w hali
Orbita.
Tak się składa, że szwedzka machina wojenna najeżdża nasz
kraj z dosyć dużą regularnością. Tym większą od momentu, kiedy dwie konkretne
kompozycje narobiły nieco szumu w polskich mediach. Dziś większość bywalców
sabatonowych koncertów nadal czeka na „40:1” i „Uprising”, nie doceniając
zbytnio tego, że Szwedzi równie przekonywująco potrafią pośpiewać o innych
nacjach, także o sobie, w swoim ojczystym języku.
Po wojażach obejmujących USA, Australię, Kanadę i rodzime
skandynawskie okolice, niemal bez żadnej przerwy regenerującej siły, Szwedzi
ruszają dalej w trasę, promować wydany maju zeszłego roku album „Carolus Rex”.
Europejska część trasy Swedish Empire Tour rozpoczęła się w miniony piątek w
Polsce, a dokładniej we wrocławskiej hali „Orbita”, a jeszcze dokładniej w
galerii handlowej, gdzie tłum fanów cierpliwie oczekiwał spotkania z zespołem w
piątkowe popołudnie.
Po dość potężnym przeredagowaniu składu niemal w
przededniu wydania „Carolusa” i od pamiętnego występu Szwedów na Przystanku
Woodstock w Kostrzynie nad Odrą, nastąpiła jeszcze jedna, póki co tymczasowa
zmiana składu zespołu. Miejsce czasowo zwolnionego w listopadzie z obowiązków służbowych
Robbana Backa – pałkera, obecnie z powodów rodzinnych nie opuszczającego
Szwecji - przejął na zastępstwo Snowy
Shaw, kojarzony dotychczas z takimi składami jak Mercyful Fate, Dimmu Borgir,
King Diamond czy Therion gdzie Snowy udzielał się wokalnie.
Tłum oczekujący na zespół był faktycznie spory, podobnie
jak i cierpliwość fanów, wąskim strumyczkiem dopuszczanych do kapeli. Zbieranie
autografów przebiegało w miarę sprawnie i tu ujawniła się inwencja wielbicieli
szwedzkiego power metalu, bo od podtykanych pod pisaki muzyków tak banalnych
rzeczy jak plakaty, płyty czy zdjęcia, pojawiły się instrumenty muzyczne,
odzież, a także talerze, czy dekolty. Ciekawy prezent dostał się od fanek
Chrisowi Rörlandowi. Otóż posiadający fanpage własnych włosów Chris, otrzymał
szampon do pielęgnacji tej najbardziej docenionej części siebie, co reszta
kapeli skomentowała dość głośnych śmiechem.
Drzwi hali Orbita dla publiki otworzyły się około 18:30,
wpuszczając nieco zziębniętą pierwszą partię koncertowiczów. Rolę rozgrzewacza
Szwedzi powierzyli węgierskiemu Wisdom, które z zadania wywiązało się całkiem
nieźle. Węgrzy nieźle prezentują się na scenie, sama stylizacja i mocny
wokal Gabora Nagy przyciągają uwagę
nieśpiesznie gromadzącej się publiki. Słychać silną inspirację mistrzami
gatunku – Iron Maiden, potwierdzoną wykonaniem covera „Wasted Years” Dickinsona
i spółki. Szybkie tempo, dynamiczna perkusja Balazsa Agota, chwytliwe gitary Kovacsa
i Bodora oraz silny głos wokalisty tworzą dość miłą dla ucha powermetalową
klasykę gatunku. Wisdom w dorobku ma dwie płyty, ostatnia „Judas” wydana
została w 2011 roku i zawiera ciekawe, wpadające w ucho melodyjne kawałki,
które pojawiły się w setliście chłopaków podczas koncertu, w tym zasługujące na
wyróżnienie „Live Forevermore” i tytułowy „Judas” grany na finiszu. Uroku całemu
występowi dodały efektowne światła, podbijając jeszcze dynamikę sceniczną
Węgrów. Publika rozbawiona, pierwsze rzędy nie oszczędzając zbytnio energii
żywiołowo machały piórami, a Wisdom podbił jeszcze entuzjazm publiki zapytując
czy ta jest gotowa na Eluveitie i Sabaton – i dopiero po uzyskaniu ryku
potwierdzającego rzeczoną gotowość, zakończyli występ.
Zmiany dekoracji scenicznej przebiegały na tyle sprawnie,
że szwajcarski folk metal w najlepszym wydaniu, czyli Eluveitie na scenę
wkroczył planowo. „Prologue” z ostatniego wydanego okrągły rok temu albumu
„Helvetios” przeszedł płynnie w tytułowy kawałek, nadając zabawie dość potężne
tempo. Już na wstępie, po przywitaniu się z publiką i zapewnieniu, że „Elu”
cieszą się z ponownej wizyty na polskich scenach, Chrigel
Glanzmann wspomniał o nieobecnej z powodu choroby uroczej Annie
Murphy, zapewniając, że obecna na scenie reszta składu da z siebie wszystko.
Przedłużająca się rekonwalescencja Anny wykluczyła ją z trasy, tak więc występy
szwajcarów w Polsce były pozbawione wokalu Anny i dźwięków jej liry korbowej.
Setlista skomponowana pod „Helvetios” z wetkniętymi dla urozmaicenia starszymi
utworami - mocnym „Thousandfold” i efektownym „Inis Mona”, który pojawił się w połowie seta.
Brak Anny skutecznie wykluczył wykonanie „Slania’s Song” czy „Omnos”. Sam skład
postawił chyba na wzmożoną aktywność sceniczną, chcąc zrekompensować publice
brak Anny.
Wcześniejsze koncerty Eluveitie wspominam jako nieco bardziej
statyczne. Charyzmatyczny wokalista Chrigel, tym razem sam dźwigał ciężar
wokalnych popisów nawiązując świetny kontakt z publiką, jednocześnie bardzo
ekspresyjnie szalejąc po scenie, sporadycznie tylko chowając się za statywem
mikrofonu obwieszonym imponującym instrumentarium. Przy „Luxtos” Patrick
Kistler maszerował po scenie z dudami, których piszczałki ozdobiła pokaźna
biało – czerwona flaga z logo Eluveitie. Meri Tadić, jedyna obecnie w składzie
koncertowym płeć piękna, trzymała się nieco z tyłu, często zamiatając włosami. Reszta kapeli znacznie bardziej była skupiona
na graniu, wyłączając może żywiołowego perkusistę Merlina Suttera, który szalał
za garami ile fabryka dała. Z „Helvetios” zabrzmiały również „Home”,
„Neverland”, „Uxellodunon” oraz „The
Uprising”. Występ krótki, acz treściwy i mocny, co najlepiej potwierdza
niezawodna, szalejąca publika. Występ zakończony „Epilogue” z Helvetiosa i
pozostaje czekać na główną gwiazdę wieczoru.
Kolejna przerwa w trakcie której można było wyskoczyć
przyjąć niezbędne płyny (o co ładnie zadbał organizator) lub oddać nadmiar już
przyjętych, i po około 30 minutach przy dźwiękach „The Final Countdown” Sabaton
przejmuje scenę. Po chóralnym odśpiewaniu przez tłum nieśmiertelnego hitu
Europe, przy dźwiękach „The March To War” na scenę wpada Snowy Shaw i po wymachaniu sobie konkretnego ryku
publiki na powitanie, biegnie za perkusję. Kolejny punkt w scenariuszu to
„Hello Wrocław, we are Sabaton and this is Ghost Division” wyryczane zza kulis
przez Brodena i z dynamiką właściwą szaleńcom wypuszczonym z długotrwałego
zamknięcia, na scenę wpada reszta składu, całkowicie porywając tłum. Tym razem
bez pirotechniki i fajerwerków, za wstępny pobudzacz musi wystarczyć spełniające
wszystkie warunki solidnego pieprznięcia rzeczone „Ghost Division” i dzika
latanina po scenie. Dzień w którym „Dywizjon Duchów” zniknie z sabatonowej setlisty
będzie zdecydowanie smutnym dniem, bo kawałek rozkosznie kopie w części zadnie.
Joakim nie szczędził uprzejmości tłumowi, szczerze ciesząc się z powrotu na
polskie sceny, czego wyraz dał w kolejnym skocznym kawałku „Gott Mit Uns”
zeskakując z dość wysokiej sceny prosto w objęcia publiki. Może gdyby udało mu
się wyrwać z uścisków fanek posurfowałby nieco, co dość często robi, tym razem
po zbiorowych przytulankach okrężną drogą wrócił na scenę. Na tym utworze kilka
wersów na wyłączność mają gitarzyści Chris Rörland i Thobbe Englund, co
skwapliwie wykorzystują, mogąc pośpiewać coś więcej niż chórki. Kolejny kawałek
to rytmiczny, ergo – idealny do klaskania promotor ostatniego krążka „Carolus
Rex” z którym dość dobrze osłuchana publika poza klaskaniem, pokrzyczała
towarzysko, kolejna nieco szybsza „Poltava” wzmaga tylko radosne machanie łbami
i kicanki dobrze bawiącej się publiczności.
Warto tutaj wspomnieć kilka słów o najważniejszym
elemencie każdego sabatonowego występu – a mianowicie o publiczności. Przekrój
wiekowy słuchaczy Sabaton ma bardzo szeroki, od kilkulatków będących pod opieką
rodziców, po naprawdę dojrzałych koneserów, których czas udekorował już nobliwą
siwizną. W oczy najbardziej rzuca się oczywiście młodsze pokolenie metalowej
braci, która wiernie okupuje barierki, jednak spostrzegawczy zauważy, że środek
jak i tyły, a przede wszystkim trybuny okupują nieco bardziej doświadczeni
bywalcy koncertów, dbając przede wszystkim o komfortowe warunki odbioru
widowiska. W końcu nie w kij dmuchał takie kilkugodzinne trzymanie barierek,
młynki, skakanie i glany fruwające nad głową, tu wykazuje się głównie młodzież.
Następny
punkt seta to ulubieniec autora czyli Brodena „Cliffs of Gallipoli” i minimalne
zwolnienie do marszowego tempa. W połowie seta przez ekstremalną żywiołowość
wokalisty ucierpiały jego spodnie, drąc się pokaźnie w dość krępującym miejscu.
Spodniami Joakim specjalnie się nie przejął, tylko po stwierdzeniu, że zyskał
właśnie dodatkową klimatyzację konkretnej, jakże istotnej części ciała, kontynuował
występ. Kolejny utwór miał zostać wybrany przez tłum, a decyzja miała być
obwieszczona w formie głosowania donośniejszym rykiem. Mimo publiki gromko
zawodzącej refren „Swedish Pagans” do wyboru były „Into The Fire” i „Attero
Dominatus”, które ostatecznie wygrało, chociaż moim zdaniem oddane głosy… tfu!
ryki były niejednoznaczne.
Miłą
niespodzianką w set liście był „The Hammer Has Fallen” z
kompilacji „Fist for Fight” z 2000 roku, poprzedzony długą zapowiedzią o
mailach od fanów z prośbami o starsze utwory i odegraniem kilku taktów „Jump” z
repertuaru Van Halen w ramach urozmaicenia. Joakim dał wreszcie sobie, swoim
dziurawym spodniom i publice odpocząć. Rozsiadł się za klawiszami, mając za
towarzystwo głownie akustyczne gitary Englunda i Rorlanda, które niestety przy
głośniejszych dźwiękach brzmiały jak strzały do blaszanych puszek ze starych
westernów. Publika posłusznie poddała się nastrojowi, wyciągając w górę co tam
miała świecącego i bujając się spokojnie.
Po siedzącym występie Joakim chyba nieco wreszcie
zainteresował się stanem swoich łaciatych portek, pytając fankę w pierwszym
rzędzie czy widziała tam coś ciekawego, po czym wyraźnie rozczarowany oznajmił całej
hali „Damn! She said no!”. Na pobudzenie po chwilowym wyciszeniu przy „Hammerze”
poszedł „Uprising” czyli coś do pośpiewania dla mniej obeznanych z sabatonową
dyskografią, oraz co jakiś czas nucone przez tłum „Swedish Pagans”. Po
wspólnych zawodzeniach, śpiewach i wyciach był kolejny plebiscyt co ma zagrać
zespół, i tym razem z „Karolinens Bon”
wygrał „En Livstid I Krig”.
Praktycznie od samego początku koncertu co aktywniejsi
fani dość często lądowali w objęciach ochrony wyniesieni pod scenę na rękach
tłumu, dialogi Joakima z publicznością nie były wymuszone, żarty, podpuszczanie
tłumu na zasadzie „You want me to play Swedish Pagans?” i na dziki entuzjazm
publiki rzucone krótkie „No!” skwitowane śmiechem. Często wygłaszane w stronę
polskiej publiczności podziękowania mogły znudzić, jednakże gwizdów nie było,
jedynie tradycyjne koncertowe hasło „jeszcze jedno piwo” wykrzykiwane niemal w
każdej przerwie pomiędzy utworami, mogło
się nieco przejeść, szczególnie Brodenowi, kiedy kolejny raz po sprowokowaniu
publiki do głośnych „piwnych” wrzasków ryknął „No!”. Pod koniec koncertu
pojawiły się szybki „The Lion
From the North”, stary znany i lubiany „The Art. Of War”, no i obowiązkowy
„40:1” podczas, którego pojawiło się więcej polskich flag nad tłumem. Finisz
zapewniła zapowiedziana tradycyjnie „Will you sing with us? Will you jump with
us?” – „Primo Victoria”, po której sam Joakim stwierdził, że już chyba najwyższy
czas na jeszcze jedno piwo. Kiedy tłum podchwycił hasło i zawzięcie krzyczał
„pij do dna” z krótkim „my friends, na zdrowie” wypowiedzianym idealną
polszczyzną w trzy sekundy rozprawił się z półlitrowym kubkiem piwa,
skomentowawszy całość stwierdzeniem „dobre polskie piwo” i bez ociągania zabrał
się za kolejne słysząc publikę skandującą „jeszcze jedno”.
Tłum żywo reaguje na wszelakie zagajenia Joakima, który
po wyznaniu, że za każdym razem kiedy staje przed polską publiką dostaje „goose bumps" zaraz opanował dzięki skandującemu tłumowi polską wersję określenia: „gęsia skórka”. Za kolejne podziękowania kierowane do Polaków
dostał gromkie oklaski i w tym momencie zabrzmiał ostatni utwór tego wieczoru
„Metal Crue” dedykowany właśnie publiczności. Wspólny ukłon zespołu, souveniry
szczodrze rzucane ze sceny w publiczność: Snowy rozdał pokaźną ilość pałeczek,
poleciały kostki gitarowe i przy rytmicznych oklaskach i dźwiękach „Masters Of
The World” Sabaton opuścił wrocławską scenę, a pierwszy koncert polskiej części
Swedish Empire Tour przeszedł do historii.
Sabaton od ostatniego trasowego pobytu na polskiej scenie, zmodyfikował
będący długo swoistym standardem totalny sceniczny chaos. Cała szalona i
nieprzewidywalna bieganina, będąca powodem wielu zabawnych sytuacji, straciła nieco
na uroku. Widać zaszkodziło chłopakom długie koncertowanie po USA w
towarzystwie niemieckiej choreograficznej precyzji znanej jako Accept i efekcie
Sabaton stracił swoją sympatyczną spontaniczność. Spoważnieli chłopaki, Jocke
„jeszcze jedno piwo” wytrąbił dopiero pod koniec seta, nikt na scenie nie
powodował karamboli, nie było gonienia się po scenie, ani psocenia się
gitarzystom podczas solówek. Za to
Szwedzi podłapali podobnie jak Steelwing, typowo akcceptową manierę sceniczną z
niezbyt skomplikowanymi układami choreograficznymi. Konfiguracje i układy taneczne
sprowadzają się do ładnego ustawieniu gitarzystów w rządku od czasu do czasu,
ewentualnym wychodzeniu na front sceny, muzyka, który ma akurat coś ciekawego
do zagrania, przy jednoczesnym całkowitym skupieniu uwagi publiczności. Sporo
zespołów zachowuje się podobnie na scenie, jak przykładowo Primal Fear – suport
z ostatniej trasy Szwedów.
Wiele jednak na szczęście nie uległo zmianie, ogromna, zmiatająca pierwsze
rzędy, porywająca energia kapeli, umiejętność złapania doskonałego kontaktu z
ludźmi, dobry humor i luz sceniczny, świetne granie, szacunek dla fanów, którym
niezmiennie podczas spotkań poświęcają dużo czasu i całkowicie swobodne
podejście do filmującej czy pstrykającej publiki podczas koncertów. Na szczęście
nie ma gwiazdorzenia, nie ma oschłego dystansu, albo krzywych min kiedy nie
wszystko idzie jak powinno. Czyli nadal mimo zmian personalnych, coraz większej
popularności, zapełniania coraz większych sal koncertowych mamy ten sam
szwedzki sympatyczny Sabaton, który na scenie bawi się jak mało kto, pozytywnym
nastawieniem skutecznie zarażając tłum. Kto miał szczęście zobaczyć wrocławski
koncert, nie powinien żałować, bo Sabaton spisał się znakomicie, serwując
efektowny power metal traktujący o historii, wyśpiewany dość rzadkim w tym
gatunku muzycznym mocnym głosem, szczęśliwie nie przypominającym wycia
kastrowanego kota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz