Wilcze
improwizacje - Ulver w Gdańsku.
Zimowa
aura najwidoczniej pobudza wilki do opuszczenia rodzinnej Norwegii . Gdański
koncert był drugim z trzynastu przystanków Ulvera na właśnie rozpoczętej trasie
europejskiej promującej „Messe I.X-VI.X”.
W
środowy wieczór wielbiciele niesamowitych kompozycji zgromadzili się licznie w
B90, żeby wziąć udział w jedynej w swoim rodzaju dźwiękowej mszy. Zimowy
wystrój klubu wzbogacił się o kurtynę zatrzymującą ciepło w sali koncertowej,
za kurtyną z kolei w uczestnika koncertu uderzała ściana dymu, wywołująca już
na wstępie poczucie nierealności. Za substytut rozgrzewacza, czyli brakującego
suportu wystarczyć musiały dmuchawy ogrzewające powietrze w klubie.
Około
21 na scenie wreszcie pojawił się Kristoffer Rygg z ekipą. Muzycy Ulver nie ukrywają, że niechętnie
koncertują. Siedmioosobowy skład na scenie chowa się raczej za wszelkiego
rodzaju klawiszami, guziczkami
rozstawionymi na statywach, zachowując się bardzo powściągliwie. Nieco
więcej energii i zaangażowania wykazują Lars Pedersen za perkusją i Daniel
O’Sullivan na gitarze. Garm kurczowo niemal trzyma słuchawki, Tore Ylwizaker
nieco z boku sceny jest ledwo widoczny zza klawiszy, natomiast Halstensgarda
najczęściej zasłania bardzo znane logo
jabłuszka. Za podbicie efektów wzrokowych norweskie wilki mają wyświetlane po
bokach sceny wizualizacje oraz światła jako integralny element przedstawienia podbijający
dynamikę i dramaturgię koncertu.
Koncert
Ulver to raczej show, jednorazowy niepowtarzalny performance. Kto przeszedł z
takim nastawieniem do B90 wyszedł raczej zadowolony, rozczarowanie natomiast
stało się niestety udziałem tych, którzy liczyli na wierną prezentację znanych
z dyskografii utworów. Muzyka podawana na żywo zyskuje na przekazie, dynamice,
interakcji z odbiorcą, w przypadku Ulver jednakże, nacisk położony jest na
twórczą reinterpretację, improwizację i bardzo swobodne traktowanie kompozycji
– służących jedynie za swego rodzaju bazę, na której budowane jest całe
przedstawienie. Z tego też względu
śledzenie setlisty przypominało podążanie zatartym wilczym tropem, poszczególne
utwory ginęły pod natłokiem wariacji dźwiękowych, zatopione w improwizacjach.
W
ciągu półtoragodzinnego przedstawienia zabrzmiały: z ostatniej zeszłorocznej
produkcji „Glamour Box”, „Dressed In Black” z „Blood Inside”, „England” z „Wars
of the Roses” oraz „Doom Sticks”. Pod
sam koniec występu pojawił się jeszcze „Nowhere/ Catastrophe” z „Perdition
City”. Całość brzmiała nieźle, mimo, że dźwiękowcy
mieli niełatwą robotę, reagując na bieżąco na to co w danym momencie było
podawane do uszu publiki – cały urok improwizacji. Wyraźnie nad muzykę wybijały
się okresowo gitara, perkusja czy wokale. Co do nielicznych wokalnych popisów
Rygga można mieć jednak spore zastrzeżenia, pomijając już fakt śpiewania z
kartki. Interakcja z publicznością nieco ascetyczna, Garm co jakiś czas
dziękował za obecność i uwagę słuchaczom, pod koniec koncertu stwierdzając, że
zdaje sobie sprawę z tego, że sporo dźwięków było niedoskonałych i tym bardziej
docenia wytrwałość słuchaczy. Publiczność w rewanżu, skrupulatnie wypełniała
oklaskami przerwy między utworami, podczas grania pogrążając się w transie.
Całość występu urozmaicona, od mocnych energetycznych momentów z narastającym mocnym rytmem, po liryczną
lekką klawiszową tonację, od uwydatnionej gitary i niesamowite bębny po czysto elektroniczne ambientowe dźwięki.
Nie
sposób nie wspomnieć o wizualizacjach, w których Jorn Svaeren zahaczył o
„Odyseję kosmiczną” Kubricka, absolutnie surrealistyczne wizje hippiczno –
łazienkowe. Niezwykle ciągająca okazała się kompletna historia Calineczki.
Rzeczywisty finisz koncertu zapewniły
dwa ostatnie utwory już w ramach bisów, skutecznie wywołanych przez tą część
publiczności, która nie pobiegła sprintem do szatni po kurtki.
Najwięcej jednak krytyki zebrała
temperatura w klubie. Część publiczności twardo cały koncert stałą w kurtkach,
część skupiała się w pobliżu grzejących dmuchaw… sorry, taki mamy klimat. Nie
jest łatwo ogrzać klub o takiej kubaturze, publiczność w tym względzie też
okazała się kompletnie bezużyteczna, bo przy rodzaju muzyki, który serwuje
Ulver trudno o jakieś zespołowe zabawy biegane. Jeżeli natomiast ktoś ceni
sobie odbiór dźwięków w przestrzeni nie tłumiącej wszystkiego jak puszka po
sardynkach, to sorry – było się cieplej ubrać. Założę się, że gdyby w środowy wieczór klub opanował Amon Amarth i
fani Szwedów - temperatura szybko osiągnęłaby wartości tropikalne, a tak do
występu Wikingów w klubie B90 trzeba jeszcze czekać do kwietnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz