2015-06-05

RELACJA: Metalfest Open Air 2015, Pilsen, Czech Republic.





RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno, dzień pierwszy – piątek

Tegoroczna, szósta już edycja Metalfest Open Air odbyła się w nieco zmienionym otoczeniu. Pilźnieński amfiteatr Lochotin przeszedł gruntowną renowację, z jednej strony zyskując na estetyce, a z drugiej ograniczając nieco przestrzeń festiwalowiczom nawykłym do leżakowania podczas koncertów. Plan amfiteatru jak i scena nie uległy zmianie, pojawiły się nowe ławki, schody oraz nowo obsadzone pasy zieleni na które zabroniono wstępu. Wspomniany remont wykonany został ze środków funduszy unijnych, co postawiło pod znakiem zapytania organizację komercyjnej imprezy jaką jest Metalfest. Szczęśliwie włodarzom Pilzna również zależało na tym, żeby festiwal odbył się w amfiteatrze i sam burmistrz miasta Pilzna, Pan Martin Zrzavecky walczył w Brukseli o uzyskanie zgody i zatrzymanie metalowego święta w dotychczasowej lokalizacji. 

Czeski Metalfest zyskał również na popularności – dotychczasowe standardowe 6 tysięcy fanów wszelkich odmian metalu odwiedzających co roku 160 tysięczne Pilzno podniosło liczebność o kolejny tysiąc, co jest frekwencyjnym rekordem w sześcioletniej historii festiwalu. Ilość polskiego języka słyszanego na terenie festiwalu pozwala przypuszczać, że Polacy pogodzili się z brakiem  polskiej edycji festu i tłumnie ruszyli na imprezę do naszych sąsiadów. Zdecydowanie rodaków było więcej niż na poprzednich edycjach, co zaowocowało nieco bardziej dynamiczną zabawą publiczności, ale o tym później…

Czerwcowa aura do muzycznych atrakcji dołożyła plażową pogodę, ciesząc niewątpliwie pamiętających edycję z 2013 roku – kiedy przez trzy dni imprezy uczestnicy walczyli z ciągłym deszczem, błotem, zatopionymi namiotami oraz wilgotnym przygnębieniem. Fakt - słoneczna pogoda szybko przeszła w skrajność, serwując publiczności doznania cokolwiek piekielne, ale zawsze lepsze to niż moknięcie przez bite trzy dni w chłodzie, przy stale przeciekającym i zachmurzonym niebie.
Tuż przed samym festiwalem organizator informował o zmianie dotyczącej planu koncertów. Z piątkowego zestawu atrakcji wypadł Vision of Atlantis, którego perkusista po wypadku miał przejść operację nogi. Miejsce austriackiego składu zajął podobny stylistycznie, również austriacki Serenity.

Tradycyjnie już piątkowe koncerty rozpoczynają się nieco później, w południe. Na koncercie otwierającym festiwal było więcej niż zwykle publiki. Zazwyczaj pierwszy wykonawca grał głównie do ławek w amfiteatrze, tym razem nawet sporo publiczności pojawiło się pod sceną.  Nie wiadomo czy powodem niezłej frekwencji była popularność WARHAWK w Czechach, czy może fakt, że więcej widzów w tym roku postawiło na pełnowymiarową obecność na feście, zamiast dojeżdżać do Pilzna po zakończeniu pracy.

Jak wspomniałam muzyczne przywitanie festiwalowej publiczności w amfiteatrze Lochotin padło na WARHWAK – czeski powermetal z tekstami w języku czeskim i żeńskim wokalem Simony Reindlovej. Drugim po wokalistce estetycznym przykuwającym uwagę atutem kapeli jest żywiołowa gitarzystka Denisa "Denny". Czesi w liczbie sześciu sztuk, scenę przejęli na trzy kwadranse, podając lekkie klimaty i minimalne niedociągnięcia wokalne pani Reindlovej, wybaczone dzięki ciekawej barwie głosu. Lekkie, melodyjne i przyjemne granie prosto z czeskich Budziejowic.

Kolejny punkt piątkowego line-up’u to SERENITY zastępujące Visions of Atlantis. Serenity ostatnią płytkę „War Of Ages” wydało dość dawno, bo w 2013, wtedy też do składu dołączył drugi po Georgu Neuhauserze – wokal, tym razem żeński w wykonaniu Clementine Delauney. Ostatnio zespół deklarował, powrót do korzeni i całkowitą rezygnację z damskiej wokalizy, tym większym zaskoczeniem było pojawienie się pani Delauney na scenie.  Może miała być to swego rodzaju rekompensata dla fanów Vision of Atlantis, bo Delauney od 2013 jest tam etatowym głosem, a że obie kapele to jedna wielka austriacka rodzina – to przerzucanie się członkami kapel nie stanowi widać problemu.  Na samym wstępie Austriacy plusują u fanów seriali wszelakich zapodając motyw z Game of Thrones, potem przez niecałą godzinę pojawiają się znane i lubiane kawałki w tym „Serenade of Flames”, „Velatum”, „Forever”, z różnym entuzjazmem przyjmowane przez publiczność. Publiczności naprawdę sporo jak na porę obiadową, piekące słońce i wysoką temperaturę. Serenity zaserwowało publice dialogi wokalne, początkowo nienajlepiej nagłośnione, nieco melodyjnego i skocznego grania oraz niezwykle łagodną rozgrzewkę przed kompletną zmianą klimatu… muzycznego oczywiście.

Klimat pustynny twardo smażył publiczność, wyciskając z biednych ludzi siódme poty. Parkujący po prawej stronie sceny strażacy litościwie polali publikę wodą, załatwiając sobie tym samym stałą robotę w każdej przerwie miedzy koncertami. Szybko okazało się, że wrzaski publiki twardo domagającej się kolejnego prysznica, są znacznie głośniejsze i bardziej zawzięte niż te towarzyszące występom festiwalowych składów. Słoneczko serwowane w nadmiernych ilościach zmienia widać priorytety .

O INSOMNIUM zrobiło się głośno dzięki piątemu albumowi studyjnemu Finów „Shadows of the Dying Sun” zbierającym entuzjastyczne recenzje. Melodyjny death metal ze Skandynawii występujący w okolicach godziny czternastej, publikę zebrał już solidną, oczekującą niecierpliwie i zasłuchaną uczciwie. Cięższe brzmienia publiczność przyjęła entuzjastycznie, również growle Villeiego i Niilo nieco lepiej wchodziły w uszy po lżejszych wokalach poprzednich składów. Niemal godzinę ze sceny amfiteatru w publikę płynęły świetne solówki, wciągające klimatem dźwięki podane tuż obok solidnej młocki. Zważywszy na skromną długość występu Finowie zapodali dość sporo materiału z ostatniego krążka,: „The Primeval Dark”, „While We Sleep”, „Revelation”, „Black Heart Rebellion”, „Ephemeral”,  „The Promethean Song” i tytułowy „Where The Last Wave Broke”.  Ponadto w setliście  „Every Hour Wounds”,  „The Killjoy”, i „One for Sorrow” na finiszu. Ekipa  Insomnium mimo solidnego ciężaru i brzmienia wyluzowana i uśmiechnięta, publiczność natomiast zachwycona.

Po Skandynawii scenę przejęła… Skandynawia – BATTLE BEAST również z Finlandii.  Fiński power metal spod szyldu „bitewnej bestii” zyskał nieco na popularności podczas ostatniej trasy ze Szwedami z Sabaton. Dzięki uwielbieniu jakim darzy się wykonawców radosnych piosenek o zabijaniu, a co za tym idzie – dobrej frekwencji na sabatonowych koncertach - Battle Beast dało się poznać sporej rzeszy potencjalnych fanów.

W styczniu tego roku Bestie wydały trzeci pełnometrażowy krążek „Unholy Savior”, drugi w kolejności z głosem Noory. Zmiany klimatu muzycznego – normalna w Czechach rzecz – i z cięższych kompozycji w nadal palącym słońcu, publika jak zawsze zadziwiająco płynnie przeszła do skocznych powermetalowych dźwięków, w jednym przypadku zahaczających o typowe disco rodem z lat 80-siątych. Noora Louhimo dodaje całości niewątpliwie uroku swoim charakterystycznym i mocnym głosem. Energii mimo morderczej temperatury fińskiej ekipie nie brakowało. W scenicznym szaleństwie najlepiej wypadali basista Eero Sipila – co jest całkiem logiczne, zważywszy na fakt, że minimalnie mniej uwagi - konkretnie o jedną strunę, basiści poświęcają na grę, oraz „mobilny” klawiszowiec Janne Björkroth. Noora często wybiegała na podest sceny, wyśpiewując refreny przed samą widownią. Stylizacja wokalistki była równie drapieżna jak jej wokal – czarne skóry mimo upału i potężne New Rocki. Mocny wstęp zapewnił pochodzący z najnowszej produkcji studyjnej kawałek „Far, Far Away” oraz „I Want The World... And Everything In It”. Pojawiły się również „Out on the Streets”, „Let it Roar” i „Madness” oraz popularny „Iron Hand” znany z głosu poprzedniczki pani Louhimo, który w aktualnym wykonaniu brzmi równie dobrze. Nie zabrakło „Black Ninja” czy tytułowego „Unholy Savior”. Finisz nastąpił przy koszmarnie dyskotekowym i wkręcającym się w ucho „Touch In the Night” – wyciskającym ostatnie siły z szalejącej publiki oraz „Out of Control” z przedostatniej płyty, faktycznie zamykając koncert.

Fińską dominację na scenie przełamał ostatecznie niemiecki, wyczekiwany GRAVE DIGGER. Wejście jak zawsze urocze. Przy dźwiękach „Return of the Reaper” kapelę wyprzedziła tradycyjnie Śmierć, taszcząca worek, którego zawartość – martwy czerep jakiegoś nieszczęśnika - zaprezentowała z niezwykle szerokim uśmiechem całemu amfiteatrowi. Po takim intro może być już tylko weselej. Śmierć - czyli pan Katzenburg ulokował się w głębi sceny za klawiszami, dając pole do popisu reszcie składu. Uśmiechy,- tylko z racji kompletnej anatomii nieco mniej szerokie od tego prezentowanego przez Ponurego Żniwiarza - prezentowali wszyscy członkowie „grabarzowego” składu, od Chrisa Boltendahla zaczynając, a na schowanym za perkusją, żonglującym pałeczkami Arnoldzie kończąc. Swoboda sceniczna i radosny nastrój udzielił się szalejącej publice, Chris na podest wybiegał wiele razy, przybijając ‘piątki’ pierwszym rzędom, podobnie jak Axel Ritt urozmaicający choreografię występu do spółki z Chrisem symulowanym szczęśliwie dla Ritta waleniem po głowie.

Setlista przekrojowa objęła całe trzydzieści lat dyskografii ‘grabarzy’, od „Heavy Metal Breakdown” z 1984 roku, zaczynając na „Return of the Reaper” z 2014 kończąc. Koncert otworzył „Hell Funeral”, następnie publiką całkiem rześko kręciły kolejno „The Round Table (Forever)”, „The Dark of the Sun”, „Ballad of a Hangman”, „Season of the Witch” oraz „Hammer of the Scots” reprezentujący pospołu z „Highland Farewell” album „The Clans Will Rise Again”. Zabrzmiały „Tattooed Rider” jako kolejna pozycja z „Return of the Reaper” oraz „Excalibur”. Występ zakończyły: jak zawsze podrywający najbardziej rozleniwionych „Rebellion (The Clans Are Marching)” dając publice kolejną okazję do zdzierania gardeł oraz „Heavy Metal Breakdown”. Panowie w sile wieku – o czym najlepiej świadczy nobliwa siwizna - pokazali jak się robi solidny show, jednocześnie świetnie bawiąc się na scenie.

Warto wspomnieć, że nagłośnienie na Czeskich festiwalach zazwyczaj jest dobre. Piszę zazwyczaj, bo to czy nienajlepszy dźwięk będzie dotyczył tylko 2-3 pierwszych kawałków zależy wyłącznie od kapel. Jeżeli dźwiękowcy poszczególnych zespołów wykażą się wystarczającą bystrością i refleksem to skorzystają z pomocy lokalnych fachowców, znających specyfikę amfiteatru – dźwięk zwykle jest szybko poprawiony i pozostaje się delektować muzyką, nie cierpiąc zbytnio z powodu niespójnej kakofonii i bajzlu w uszach. Przerwy techniczne i zmiany dekoracji odbywają się płynnie i bezproblemowo – rano zajmując 15 minut i stopniowo wydłużając się przy wieczornych koncertach gwiazd festiwalu. Headlinerzy dostają zwykle pół godziny na przeprowadzkę. Kolejne zestawy perkusyjne montowane są poza sceną i przed koncertem wjeżdżają na podeście na właściwe miejsce.

O kwestiach nagłośnieniowych nie wspominam przypadkowo. Dźwiękowy chaos stał się dość istotnym wkurzającym cholernie elementem kolejnego występu. Wkurzającym dla publiki i zespołu jednocześnie. Po kolejnym wywrzeszczanym prysznicu strażackim, już w okolicach godziny osiemnastej publika sumiennie skupiła uwagę na scenie, oczekując jednego z najbardziej dynamicznych składów koncertowych – OVERKILL. Najlepszą zapowiedzią thrashmetalowej legendy z New Jersey było znaczne zagęszczenie tradycyjnych dżinsowych katan w tłumie pod sceną. Ellsworth z ekipą scenę przejęli przy dźwiękach „XDM”, albumem „White Devil Armory” z zeszłego roku rozpoczynając godzinne skuteczne miotanie publiką. W ramach ‘otwieracza’ setlisty nieźle sprawdził się szaleńczo szybki „Armorist” oraz równie żywiołowy „Hammerhead” jako kontynuacja zabawy. Zgrzyty techniczne były widoczne również na scenie, bo Blitz w przerwach między kolejną porcją wrzeszczanego wokalu, odchodził na tył sceny, z czegoś najwyraźniej niezadowolony. Nie sposób w godzinnym secie zaprezentować siedemnastopunktową dyskografię, ale panowie przynajmniej się starali przedstawić przekrojowo. Kolejno leciały „Electric Rattlesnake”, „Powersurge”, „In Union We Stand” oraz „Rotten to the Core”. O ile D.D. Verni , Ron Lipnicki i Dave Linsk skupili się na graniu, statecznie zachowując się na scenie, to dynamikę niewątpliwie podbijał niezmordowany Bobby „Blitz” Ellsworth i Derek "The Skull" Tailer oraz szalejąca publika, skutecznie wzbijająca tumany kurzu na wysuszonym słońcem amfiteatrze. Entuzjazm publiki narastał stopniowo z kolejnymi punktami set listy : „Bring Me the Night”, „End of the Line” i „Hello From the Gutter” apogeum osiągając przy „Ironbound”.  Postludiom tego thrashowego nabożeństwa przypadło na „Bitter Pill” oraz oczywisty i specyficznie wyrażający miłość bliźniego cover The Subhumans czyli „Fuck You”.

Kolejna zmiana kapeli przestawiła klimat na nieco bardziej mroczny – a to za sprawą MOONSPELL. Ribeiro z ekipą na scenie pojawili się koło godziny 20:00, gdy słoneczko jeszcze zawzięcie i radośnie opromieniało publikę, dlatego nastrój budowany był głównie dźwiękiem. Już sam wstęp zabrzmiał potężnie i dostojnie. Po muzykach nie było widać najmniejszego zmęczenia upałem. Ribeiro na scenę pofatygował się nawet w płaszczyku – fakt, podzwrotnikowy klimat Portugalii bywa znacznie bardziej forsujący termicznie
Lista utworów oparta o  najnowszą produkcję z marca bieżącego roku – czyli „Extinct”. Dział promocyjny stanowiły: otwierające koncert „Breathe (Until We Are No More)” oraz tytułowy „Extinct”, a dalej „Medusalem”, „The Last of Us”, „The Future Is Dark” i „Malignia”. „Wolheart” reprezentowały „Vampiria”, „Ataegina” oraz  „Alma Mater” pod koniec seta.  Pojawiły się również „Night Eternal”, „Nocturna” z „Darkness and Hope” i „Em nome do medo” z „Alpha Noir”. Występ zakończył „Full Moon Madness” z „Irreligious”, przywołanego również  w „Opium” i „Awake!” nieco wcześniej.

Jak na Moospell przystało koncert świetny, Ribeiro i ekipa w świetnej formie, od klawiszy Paixao poczynając, przez gitary Amorima i Pereiry, na bębnach Gaspara kończąc. Publika dała się zaczarować dźwiękom, ciężkim nastrojowym gitarom i klimatycznym głosem ekspresyjnego Ribeiry.

Wieczorem, w najlepszej klimatycznie porze dnia na scenę wkroczył pierwszy headliner tej edycji festiwalu – ARCH ENEMY. Po rezygnacji pani Gossow ze stanowiska najbardziej uwodzicielskiego, słowiczego wręcz wokalu w całym death metalowym światku – front sceny dzielą pospołu Alissa White – Glutz i Michael Amott. Widać brak jednej, drobnej blond damy o niesamowitej osobowości scenicznej rekompensować muszą aż dwie osoby. W 2014 roku skład opuścił również gitarzysta Nick Cordle, którego miejsce zajął znany z Sanctuary czy Nevermore - Jeff Loomis. Na przywitanie Szwedzi, jedna Kanadyjka i jeden Amerykanin zapodali „Khaos Overture” jako intro przechodzące „Yesterday Is Dead and Gone” oraz „Burning Angel”. Wydany w 2014 roku „War Eternal" całkiem obszernie został podany tego wieczoru w postaci tytułowego kawałka i kolejno rozproszone w dziewiętnastopunktowej setliście „Stolen Life”, „You Will Know My Name”, „As the Pages Burn”, „Avalanche”, „No More Regrets”, „Tempore Nihil Sanat”, „Never Forgive, Never Forget”.

Żywiołowa Alissa stanowi najbardziej przykuwający uwagę element sceny, którego męska część publiczności z przyjemnością słucha również oczami. Na równi z Alissą przysłowiowe „pierwsze skrzypce” gra Amott, kiedyś poza solówkami schowany w cieniu, teraz znacznie bardziej eksponowany. Obecnie na dalszym planie pozostają niezmiennie Shalee D’Angelo, Daniel Erlandsson z racji obsługiwanego instrumentu, a także - co dziwne - wspomniany Loomis. Dość skromną dekorację sceny w postaci bannera w tle uatrakcyjnia szaleńczo migające światło – dając efekt dyskoteki w fabryce lamp stroboskopowych. Wstęp przy minimalnych rozjazdach dźwiękowych, przeszedł w minimalne rozjazdy wokalne, kiedy to Alissa zabrała się za odśpiewywanie kawałków znanych z charakternego głosiku Angeli. Był „Ravenous”, „My Apocalypse” i „Bloodstained Cross” oraz tradycyjny przemarsz z flagą przed samymi barierkami podczas „Under Black Flags We March”. Alissa kiedy nie wyginała się malowniczo w okolicach pana Amotta wykrzykiwała nader często w stronę publiki „Are you still alive?”. Pan Amott z kolei szalał, wywijał wiosłem i strzelał dzióbki wycinając solówki na sygnowanej gitarze Deana – zakrwawionej Tyrant Splt Limited Run 25 Pc. Ba! Czasem te solówki i melodyjne wstawki było nawet nieźle słychać, bo niestety przez sporą część koncertu strunowe dźwięki ginęły gdzieś pomiędzy perkusją, a wokalem. Było „Dead Eyes See No Future”, „No Gods, No Masters” i „We Will Rise”.

Mocy wokalnej Alissie odmówić niepodobna, szkoda tylko, że teksty straciły nieco na przekazie, bez złowieszczego „hejtu” akcentującego każdy wers – tak charakterystycznego dla Angeli. Dynamika sceniczna i rześkie zamiatanie piórami nieco też wpływa na dokładność Alissy. Finisz półtoragodzinnego seta stanowiły „Snow Bound”, „Nemesis” oraz „Fields of Desolation” kończący występ.

RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno, dzień drugi – sobota.

Drugiego dnia okazało się, że słońce nie było jednak tak okrutne jakby się mogło wydawać, bo litościwie smażyło publikę wyłącznie z jednej, prawej strony. Efekt tego był taki, że amfiteatr oglądany od strony ZOO wyglądał jak zlot wkurzonych czerwonoskórych plemion wszelakich na ścieżce wojennej, natomiast widok z lewej prezentował sanatorium dla zmarnowanych nocnym imprezowaniem, bladych anemików. Niejednolitej karnacji zgodnie z zasadą działania rusztu obrotowego uniknęli szalejący zawzięcie w młynkach pod sceną i posiadacze skutecznych mazideł z wysokim filtrem UV.

W godzinach popołudniowych uruchamiano namiot „Meet & Greet” do którego ustawiały się długie kolejki fanów, chcących zdobyć autograf, albo cyknąć sobie wspólną fotkę z ulubionym bandem. Na „autografowaniu” stawiły się wszystkie kapele tego festiwalu, zgodnie z dokładnym planem spotkań podanym przez organizatora.

W sobotę koncertowanie rozpoczęło się już o godzinie dziesiątej występami czeskich składów Stroy i starszego stażem hardrockowego Seven, który jak na barbarzyńskie poranne godziny miał pod barierkami niezłą frekwencję. Publikę jeszcze liczniej koło południa przyciągnął ELVENKING. Włoski skład traktujący o sprawach elfów, driad i innych mitycznych stworzeń dorobił się nawet czeskiego fanklubu. Panowie o elfickich ksywkach podają tematy leśno – bajkowe w klimatach power i folk metalowych, gdzie za folk odpowiadają głównie skrzypce pana o wdzięcznym imieniu Lethien.  Poza skrzypkami mamy całkiem standardowe gitary Aydana i Rafahela, perkusję Symohna oraz wokale ekspresyjnie majtającego imponującym statywem mikrofonu Damnagorasa, zdrobniale Damna. Pozostałe statywy robiących chórki członków kapeli są nieco mniej fikuśne, za to gustownie oplecione bluszczem.

Stylizacja sceniczna sugerowałaby raczej jakieś industrialne klimaty, czarne ciuchy, nieco srebra i ciekawe ‘tribalowate’ makijaże dopełniają całości. Na wstępie intro „The Manifesto” i entuzjastyczny aplauz publiki, potwierdzający popularność Elvenking u naszych sąsiadów. W niemal godzinnym secie Włochów zmieściły się ledwie cztery utwory z najnowszej, ósmej już pełnometrażowej płyty „Pagan Manifessto”: „Pagan Revolution”, „Elvenlegions” i „Moonbeam Stone Circles”. Nieco starszym kawałkom „Throws Kind”, „The Wanderer” czy „Through Wolf’s Eyes” w chórkach dzielnie towarzyszy publiczność.  Końcówkę występu stanowiły również wspólnie z tłumem odśpiewane: stonowany „The Divided Heart” oraz nieco żywszy „The Loser” z „Ery” z 2012 roku. Jako, że słoneczko piekło równie zawzięcie jak dnia poprzedniego, po wspólnych śpiewach, rykach i oklaskach skwiercząca publika w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku poszła gromadnie molestować pana strażaka o prysznic.

Apogeum pustynnej spiekoty przypadało jednak na porę obiadową, nieco po południu. Wtedy scenę przejął niemiecki Manowa… tfu! MAJESTY. Przejęzyczenie usprawiedliwione, bo nie dość, że muzyka i teksty bardzo „manowarowe”, to i stylizacja sceniczna podobna, a na płycie „Sword & Sorcery” pojawił się sam Ross „The Boss” Friedman towarzysząc chłopakom w nagraniach. Godzina na scenie, dziewięciopunktowa setlista, czarne skóry i niezła kondycja w wybieganiu niemal całego składu przed samą publikę. Atmosfera lekka i radosna – co jest raczej przewidywalne przy powermetalowych gustach Czechów. Za naprawdę przyjemny wokal odpowiada Tarek „Metal Son” Maghary, wyśpiewując o wojnach, bitwach, metalu i stali pod klasycznie powermetalowe dźwięki, do tego równie eleganckie wyraziste solówki Rolfa Munkesa, tempo nadawane przez Gratera i nieco epickiego zadęcia typowych metalowych hymnów. Idealna muzyka pod rytmiczne trzepanie łbami i chóralne ryki. W marcu tego roku Majesty wydało ósmy album „Generation Steel”, którego dział promocyjny stanowiły otwierający koncert „Fawkes Will Fly” z melodyjnym refrenem, tytułowy „Generation Steel” i rześki „Circle of Rage”. Setlisty dopełniły „Fields of War”, „Into the Stadium”, „Time for Revolution” i „Thunder Rider”. Koncert zamykał nieco bardziej liryczny „Metal Union”. Ogólnie bardzo sympatyczny koncert, mimo, że nic odkrywczego, ani jakoś znacząco zapadającego w uszy nie było. Majesty wypada całkiem przyjemnie dla ucha tolerancyjnego dla lekkiego powermetalu.

Po Niemcach na scenę wchodzą Szwedzi – dobrze znani Szwedzi, bo poznać dali się występując kilka lat w łaciatych portkach w militarny rzucik urban camo. CIVIL WAR tworzy obecnie trzech ex członków Sabaton: Rikard Sunden na gitarze, pałker Daniel Mullback i klawiszowiec Daniel Myhr, którego nieobecność Sabaton nadal kompensuje sobie komputerowo. Skład w tym roku opuścił gitarzysta Oscar Montelius i basista Stefan „Pizza” Eriksson. Miejsce „Pizzy” zajął Petrus Granar, natomiast wokalnie całości dopełnia Nils Patrik Johansson. Chłopaki mimo, że po odejściu z kapeli Brodena nieco zwolnili tempo pracy, to nie odeszli ani stylistycznie, ani tematycznie klimatów militarnych. Szóstego maja wydali już drugi album studyjny „Gods and Generals” prezentowany na deskach amfiteatru Lochotin za pośrednictwem utworów: tytułowego „Gods and Generals”, „War of the World” „Braveheart”, „Schindler’s Ark” i „Bay of Pigs”. Mimo paskudnego upału skład na scenę wkroczył w pełnym umundurowaniu, każdy w uniformie stylizowanym na okres wojny secesyjnej. Było nieco chóralnego zawodzenia przy starszych, lepiej publice znanych utworach „Saint Patrick’s Day”, „Gettysburg” i finalnego „Rome is Falling”. To czym najbardziej różni się skład Civil War, od poprzedniej formacji jest wokal Johanssona, który przy aranżach, kompozycjach i muzyce ogółem chwilami nie pasuje komuś osłuchanemu z sabatonowymi kawałkami. Najważniejsze, że publika zachwycona, nad tłumem pojawiło się kilka szwedzkich flag, a Szwedzi zebrali naprawdę entuzjastyczne oklaski.

Upał ani na moment nie odpuszczał, a od rana przez scenę przetoczyło się kilka ciężkich wątków. Były elfy i lato leśnych ludzi, były wojny metalowe i bitwy stalowe, potem upadek Rzymu, porażka Napoleona i kilka wojennych akcji, dlatego z całkiem szczerą radość spowodowała tematyka kolejnych metalowych dźwięków.

TANKARD niemieccy piewcy rozkoszy płynących ze spożywania złocistego trunku i jedyni w swoim rodzaju przedstawiciele Beer Metalu tak przekonująco i sugestywnie wywołujący spustoszenie na stoiskach piwnych. Ekipa żywa i pełna energii mimo żaru lejącego się z nieba. Frank Thorwarth i Andreas Gutjahr  stwierdzili, że scena jest zdecydowanie za mała i większość koncertu spędzili grając przed barierkami, ale niekwestionowaną gwiazdą koncertu był Andreas "Gerre" Geremia. Gerre szalał zawzięcie prezentując interesującą choreografię. Na szacunek zasługują kocie ruchy wokalisty, zwinność pantery i szybkość rysia nieprzerwanie demonstrowane mimo niebezpiecznie przesuniętego środka ciężkości. Gerre jest mianowicie czynnym i oddanym wyznawcą kultu piwa, co potwierdza pięknie wyhodowany osobisty przedni amortyzator wagi ciężkiej, którym podczas występu niejednokrotnie straszył publikę. Ktoś mniej uprzejmy stwierdziłby, że gardłowemu pospolicie bęben wywaliło, pomijając poświęcenie wątroby i hektolitry piwa, które na ten bęben musiały wiele lat pracować. Metalfestową publikę trudno wystraszyć, dlatego w odpowiedzi na ekshibicjonistyczne skłonności Gerrego, czescy fani chmielowego trunku z przejęciem prezentowali własne „amortyzatory”, równie przerażające.

Zabawa w amfiteatrze rewelacyjna! Wstęp piwnego repertuaru stanowił „El condor pasa (if I could)” a następnie kolejno „Need Money for Beer”, „The Morning After”, „Zombie Attack” i „Rapid Fire (A Tyrant's Elegy)”. Podlany złocistym trunkiem thrash metal ślicznie kręcił radośnie porykującą publiką.  W 2014 roku nakładem Nuclear Blast ukazał się szesnasty album „kufla” i z tejże płytki poleciał tytułowy mocny „R.I.B. (Rest In Beer)”. Gerre widocznie był złakniony (poza piwem oczywiście) bezpośredniego kontaktu z publiką, dlatego niemal cały czas przybijał piątki fanom, ryczał prosto w tłum, tudzież wprost do obiektywów zaskoczonych fotografów, którzy w porę nie zwiali z fosy. Leciały kolejno „Rectifer” i „Chemical Invasion”, Thorwarth i Gutjahr dzielnie towarzyszyli koledze w pobudzaniu publiki do dzikszej zabawy, wykazując jednak nieco mniej energii. Gdzieś pod koniec seta Gerre rozdał kilka piw,  wyrwał z publiki fankę i odtańcował z nią malowniczego walca. Koncert zamknęły „A Girl Called Cerveza” i „(Empty) Tankard” pozostawiając na placu szalejącą, cholernie spragnioną piwa i ugotowaną na miękko publikę.

Teraz może wrócę na chwilę to tematu poruszonego w pierwszej części relacji: dużej ilości naszych rodaków na feście. Skąd taki wniosek? Publiczność czeska jest skupiona na scenie, wytrwała i żywo reagująca na wszystko co się na wspomnianej scenie wyprawia. Te kilka zaledwie lat obserwacji czeskich fanów – w Pilźnie ze sporym dodatkiem fanów niemieckich – pozwala mi stwierdzić, że Czesi dziko szalejącymi słuchaczami nie są. Młynki, ścianki u naszych sąsiadów są bardzo łagodnymi wersjami zabaw znanych spod polskich scen klubowych. Na tegorocznym Metalfeście ochrona w zbieraniu pływaków lądujących w fosie odpracowała wszystkie poprzednie, spokojniejsze lata. Ilość wielbicieli crowd surfingu była powalająca. Radosne pływanie utrudniał zapewne fakt, że fala bardzo szybko kończyła się w fosie, bo miejsce pod sceną, przed ławeczkami obszerne nie jest. Podczas występu Tankard pływaków uszczęśliwionych faktem krótkiego – ale zawsze, niesienia na rękach było naprawdę sporo.

Przewidywalnie po koncercie „kufelka” publika rozpierzchła się w poszukiwaniu zimnych trunków, część natomiast przeniosła się na prawą stronę sceny molestując strażaków o tradycyjny prysznic z sikawki.

Kolejna atrakcja to HEIDEVOLK, czyli melodyjne wokale, solidne riffy i nieco mniej typowych metalowych instrumentów. Holenderski folk metal, albo viking metal, tudzież nawet viking battle metal (inwencja twórcza krytyków w wymyślaniu nowych podgatunków muzycznych jest nieskończona) fanów ma sporo. Skład, którego najbardziej charakterystyczną cechą są dubeltowe wokale z okazjonalnym lekkim growlingiem w kwietniu przeszedł zmiany personalne. Gitarzystę Reamona Bloema zastąpił Kevin Storm, natomiast wokal Marka Splintervuyschta zmienił Jacco de Wijs. Z przyczyn osobistych na scenie w Pilźnie nie pojawił się gitarzysta Kevin Vruchtbaert, o czym już na wstępie poinformował Jacco.

Heidevolk w tym roku wydał piąty album „Velua” opisujący nieco surowo w brzmieniu mroczny, pogański świat duchów, goblinów i ogólnie traktujący o mitologii germańskiej. Dział promocyjny stanowiły: rozpoczynający koncert „Winter Woede”, „Herboren in Vlammen” i „Urth Drankgelag”. Skład energią i dobrym humorem nadrabiał brak Vruchtbaerta. Jacco chętnie wychodził do publiczności, zamiatając efektownie piórami, publika odwdzięczała wspólnymi rykami i radosnym machaniem łapkami. Kolejno leciały opiewające losy Geldrii, prowincji Świętego Cesarstwa Rzymskiego „Ostara”, „Dondergod” i opowiadający historię Batawów „Einde der zege”. Pod koniec pojawiła się rewelacyjna „Nehalennia” i radosny cover Normalsów „Vulgaris Magistralis”.

Nadal w klimatach folk metalowych scenę przejął niemiecki EQUILIBRIUM. O ile Heidevolk twardo posługuje się językiem holenderskim, skutecznie ograniczając zrozumienie tekstów bez pomocy wujka Google, tak Robert "Robse" Dahn śpiewa głównie po niemiecku, również ograniczając szanse publice na wspólne zawodzenia. Setlista oparta o wydany w 2014 roku album „Erdentempel” z nieco zmienioną jedynie kolejnością utworów. Na dzień dobry „Was lange wart”, „Waldschrein”, „Freiflug” i „Uns'rer Floten Klang”, potem nieco większy entuzjazm publiki wobec dźwięków znanych fanom Skyrim - instrumentalny „Himmelsrand”. Dalej kontynuacja albumu: „Wirtshaus Gaudi” i „Karawane’. Dahn uśmiechnięty, ekipa dynamiczna, a uwaga publiczności skupiona głównie na basistce ostro zamiatającej piórami. Wokalne wspomaganie Berthiaume i Crey’a urozmaicała drapieżnie Jen Majura. W set liście jeszcze szybki „Der ewige Sieg” z „Rekreatur”, „Apokalypse” i finiszujący „Blut im Auge” z „Sagas”. Publika zadowolona.

Przed godziną dwudziestą, kiedy słońce zaczęło okazywać wreszcie litość wobec spieczonej publiki, scenę z subtelnością tornada przejął TESTAMENT. Zaledwie kilka dni wcześniej Chuck Billy z ekipą miotali publiką w Polskich klubach, jak widać dalszą festiwalową trasę zaplanowali dość forsująco. Efektowna scenografia sceny, świetne nagłośnienie i doskonały skład podający najczystszy thrash amerykańskiej produkcji. Na powitanie solidne rąbnięcie bo „Over the Wall”. Setlista podobna to tej serwowanej polskiej publice. Kolejno „Rise Up" z „Dark Roots Of Earth", „More Than Meets The Eye" z płyty „The Formation Of Damnation".  Chuck rozkosznie ryczy, piękny niski wokal dopisuje, Alex Skolnick wycina solówki, szczerząc się do publiki. Nieco schowani DiGiorgio ze swoim bezprogowym i trzystrunowym basem, oraz Eric Petersen mają również swoje pięć minut i pełną uwagę tłumu. Kolejno potężnie brzmią „Native Blood” i „Do or Die”. Chuck szczerzy się do publiki, statecznie spacerując po scenie i bawiąc się swoim bajeranckim podświetlanym mikrofonem, służącym do wygrywania niesłyszalnych solówek. Ekspresyjny Skolnick katuje elegancką sygnowaną gitarę od ESP Guitars, pozując efektownie i zachęcając publikę do żywszych reakcji. 

Dynamika i intensywność muzyki ponad godzinę równie mocna, publika szaleje, bawiąc się zawzięcie w surfowanie i kręcenie mniejszych i większych młynków. Testament nie zwalnia tempa podkręcając szaleństwo "First Strike Is Deadly" ze swojego debiutanckiego albumu, potem charakterystyczny wstęp w wykonaniu DiGiorgio i przeniesienie słuchaczy do płyty "Souls Of Black" - kompozycji tytułowej. Minimalne zwolnienie tempa dla złapania oddechu. Następnie poczwórne akcentowanie „The New Order" z 1988 roku w postaci „Eerie Inhabitants", „The New Order", „Trial By Fire" i „Into The Pit" oraz przejście do tytułowego kawałka z płyty „Practice What You Preach".
Dynamikę wydajnie podbija oświetlenie i efekty w postaci poziomych słupów lodowych wyrzucanych przez złowieszcze, czerwonookie, rogate czachy na tle pentagramów umieszczone po bokach sceny. Tło stylizowane na średniowieczną katedrę dekorowaną upiornymi sylwetkami skrzydlatych postaci, doskonale podkreślało ciężar muzyki. Kolejny  jest „D.N.R. (Do Not Resuscitate)”, DiGiorgio tym razem szaleje na pięciu strunach. Niezwykle udany występ i piętnastopunktową setlistę zamykają „3 Days In Darkness" oraz „Disciples Of The Watch". Kilku szczęśliwców przybiło piątki z muzykami na pożegnanie, bo skład łącznie z unieruchomionym dotychczas za perkusją Hoglanem wyszedł na podest, podziękować za żywiołowy balet. Szczodrze rzucane w publikę souveniry, wspólny ukłon zespołu i nad amfiteatrem zapadła bardziej dotkliwa niż zwykle cisza.

Półgodzinna przerwa poprzedziła przejęcie sceny przez kolejny – czwarty już tego dnia niemiecki skład, niewątpliwie sprzyjała też wymianie publiki pod sceną. Wielbiciele mocniejszych brzmień uzupełniali płyny, natomiast pod barierki tłoczyli się fani lekkich powermetalowych dźwięków.

EDGUY na scenie amfiteatru Lochotin pojawił się po dwudziestej pierwszej, witając się tłumem zgromadzonym w amfiteatrze kawałkiem „Love Tyger” z ostatniej produkcji studyjnej z 2014 roku „Space Police: Defenders of the Crown”. Wstęp niezbyt udany. Przez pierwsze dwa utwory Tobias Sammet walczył z odsłuchami, ucinając wokale i nerwowo kręcąc się po scenie. Tym sposobem pierwsze kawałki były w głównej mierze instrumentalne, a problemy techniczne spowodowały dłuższe przerwy przed kolejnym „Sacrifice”.  Sammet w końcu dostał sygnał, że sprzęt powinien działać, podpiął kabelki gdzie trzeba i przepraszając wszystkich odśpiewał jak należy „Ministry of Saints”. Już do końca koncertu zachowawczo trzymał się sceny, wychodząc przed publikę wyłącznie w przerwach między kawałkami i podczas zapowiedzi kolejnych utworów.

Najważniejsze, że falstart techniczny ani na chwilę nie zepsuł humorów Niemcom, można powiedzieć, że zmobilizował ich nawet. Wreszcie dobrze słyszący i słyszany Tobias przywitał się z czeską publiką, tłumacząc, że ten koncert jest dla nich szczególnie ważny – ponieważ szóstego czerwca dwadzieścia trzy lata wcześniej miejsce miał pierwszy w historii składu koncert Edguy. Jednocześnie Tobias przekazał informację od organizatora, że podczas sobotnich koncertów czeska, szósta edycja Metalfestu pobiła frekwencyjny rekord – Amfiteatr mieścił bowiem 7 000 fanów mniej lub bardziej ciężkiego grania.

Kolejny punkt programu to sympatyczny ukłon w stronę czeskiej publiki, w wykonaniu Edguy pojawiła się dobrze znana również u nas melodia, cover czołówki bajki „Včelka Mája” czyli „Pszczółka Maja” po naszemu. Wykonywaną przez Karela Gotta piosenkę w językach czeskim i niemieckim skomponował Czech Karel Svoboda i ta sama melodia towarzyszyła niegdyś niemieckim dzieciom. Po owadzich przebojach były „Rock of Cashel” i „Superheroes”. Skład dynamiczny na scenie, o ile Sammet głównie ekspresję wyrażał mimiką, to drugi Tobias - Exxel do spółki z gitarzystami Ludwigiem i Sauerem efektownie zamiatali piórami, katując bezlitośnie swoje instrumenty.

Setlista  przekrojowa. Z ostatniego albumu pojawiły się jeszcze „Defenders of the Crown” i „Space Police” w połowie seta, podczas którego to napompowana została sporych rozmiarów znana z okładki postać stworzona przez Dana Fraziera. Po „Vain Glory Opera” swoje przysłowiowe 5 minut miał Bohnke zagarniając na wyłączność uwagę publiczności podczas solówki na bębnach, uwagę tym bardziej skupioną przy dźwiękach Marszu Imperium z Gwiezdnych Wojen. Reszta składu wróciła przy dźwiękach „Fucking with Fire (Hair Force One)”. Nieco liryczniej zrobiło się podczas „Save Me”, gdzie publika wiernie robiła chórki, ewentualnie bujała światełkami – zapalniczki zostały już dawno zamienione na komórki w koncertowych sytuacjach tego typu. Tempo i wspólne porykiwania wróciły z całą mocą przy „Babylon”. Kolejny melodyjny „Tears of a Mandrake” poprzedził krótką przerwę, po której na bis Edguy zaserwował „Lavatory Love Machine” oraz „King of Fools”. Świetny koncert, pomijając początkowe zgrzyty rewelacyjna produkcja, doskonały dźwięk i atrakcja specjalna w postaci kilkumetrowego balonu kosmicznego gliniarza.

Jednak w pamięci z sobotnich koncertów najdłużej pozostały wariackie szaleństwa Tankard.

RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno, dzień trzeci – niedziela.

Niedzielny poranek przyniósł nieco orzeźwienia. Około siódmej – wściekle wczesnej jak na festiwalową rzeczywistość godziny - nad Pilznem przetoczyła się solidna burza i całkiem obfita ulewa. Do końca dnia słońce wychylało się już tylko zza chmur i chociaż nadal było nieco zbyt ciepło, to za piekielną atmosferę odpowiadały już tylko kolejne składy pojawiające się na deskach amfiteatru Lochotin. Koncertowanie rozpoczął o godzinie dziesiątej czeski Embryo, na który niestety nie było mi dane dotrzeć.

Dla mnie składem otwierającym ostatni dzień festu był EVERTALE – niemiecki powemetal inspirowany muzyką Blind Guardian czy Hammerfall.  Sympatyczny kwartet w tym roku wydał pierwszy pełnometrażowy album o wdzięcznym tytule „Of Dragons and Elves” sugerującym jasno tematykę utworów. Godzinny występ obfitował w melodyjne utwory, chóralne śpiewy i najwyraźniej zainteresował nie tak liczną jeszcze publiczność. Setlista co łatwo przewidzieć przy tak skromnej dyskografii zbudowana na ostatniej produkcji.

Kolejny skład to belgijski EVIL INVADERS, zgrabnie i efektownie łączący thrash ze speed metalem. Dodajmy do tego ogromną energię, dynamikę sceniczną, niezły kontakt z publiką i wychodzi całkiem przyjemny koncert kapeli, która ma póki co skromny dorobek studyjny – mianowicie jedyny album, tegoroczny „Pulses of Pleasure”. Skład czteroosobowy, centralna postać na scenie – Joe, obok jednoczesnej gry na gitarze i wokali szaleje równie zawzięcie co reszta chłopaków, czyli: gitarzysta Sam Lemmens, basista Max i Senne Jacobs na perkusji. Chłopaki całkiem ostro przywitali się z publiką kawałkiem „Fast, Loud 'n' Rude”, przy okazji prezentując możliwości wokalne Joego, równie nieźle zapodali „Driving Fast” oraz cover Exodus „Fabulous Disaster”. Ledwie kilka dni później razem z kanadyjskim Skull Fist, Belgowie wpadli na trasę do Polski.

Za sprawą Evil Invaders publika cofnęła się do szalonych i kolorowych lat osiemdziesiątych, a dzięki kolejnemu zespołowi podróż przesunęła się o kolejne dziesięciolecia wstecz.

Islandzkie trio THE VINTAGE CARAVAN serwuje klimaty popularne w latach 60-siątych, inspirowane muzyką Deep Purple, Black Sabbath, Led Zeppelin i zespołami z tamtego okresu, tworzących dźwięki w okolicach klasycznego rocka, bluesa czy prog rocka. Ciekawostką jest, że skład został założony w 2006 roku, przez dwóch 12-latków Agustssona odpowiedzialnego za wokal i gitarę oraz perkusistę Reynissona. Po dość długim czasie do składu dołączył basista Numason, jak się okazało - najbardziej żywiołowy muzyk w kapeli. W 2014 roku The Vintage Caravan wydali album „Voyage” zbierający entuzjastyczne recenzje, natomiast w maju tego roku pojawił się kolejny pełnometrażowy krążek „Arrival” -  i na tych produkcjach oparta była set lista.

Znany z płyt Islandczyków przyjemny heavy-groove towarzyszący klasycznym rockowym zespołom lat 60-tych z domieszką psychodelii i bluesa ładnie wyróżnia skład w festiwalowym lineupie.  Z muzyki wyziera siła rock’n’rolla i moc surowego hard rocka. W set liście między innymi „Craving”, „Babylon” i kończący występ „Expand Your Mind”.

Ostre riffy, stylowe solówki, ciężkie rytmy i bardzo interesujący wokal dość statycznego Agustssona, który bardzo skupiał się na graniu, dały publiczności klimatyczny relaks, mimo upału trzymając przy barierkach całkiem sporą rzeszę słuchaczy.
Po godzinie czternastej, wracamy nieco bliżej teraźniejszości, bo znowu do lat 80’siątych, a dokładniej do heavy metalu inspirowanego mocno tamtym okresem. Scenę przejmują Kanadyjczycy ze SKULL FIST. Skład stażowo jest w wieku poprzednika, bo kapela powstała również w 2006 roku, natomiast stylistycznie bliżej im do kolegów z Evil Invaders. Skład zespołu jest w miarę stały od 2011 roku, kiedy do Zacha Slaughtera dołączyli basista Casey Slade i gitarzysta Jonny Nesta. W zeszłym roku perkusję przejął JJ Tartaglia, zdrowo gimnastykując się przy instrumencie z wyjątkowo wysoko podwieszonymi talerzami.

Ostatni raz Skull Fist gościł na deskach sceny amfiteatru Lochotin w 2012 roku. Od tego czasu chłopaki dorobili się drugiego pełnometrażowego albumu w dyskografii „Chasing Dreams” z 2014 roku. Energia na scenie nadal niespożyta, tak jak 3 lata wcześniej, szalone solówki i karkołomne popisy akrobatyczne gitarzystów – solo odegrane „na barana” przy „No False Metal” zwyczajnie musiało być. Zaskoczyło natomiast skrócenie koncertu o niemal 15 minut. Nieładnie powtarzać plotki, więc nie powtórzę absolutnie, że na skrócenie seta wpływ mieć mogło zmęczenie składu spowodowane spożytymi procentami. W sumie Skull Fist na wymęczenie publiki radosną zabawą przy barierkach miał niespełna czterdzieści minut. Za to na rozdawaniu autografów stawili się w komplecie, uszczęśliwiając pokaźną kolejkę fanów. W set liście „Sign of the Warrior”, „Ride the Beast” i „Get Fisted” na wstępie. Nie zabrakło na finiszu „You’re Gonna Pay” i „Head of the Pack”. Energicznie, szybko, dynamicznie i na scenicznym luzie – tak można podsumować występ Kanadyjczyków.

Nieco po piętnastej UNLEASHED całkowicie zmienił klimat muzyczny w amfiteatrze. Szwedzki skład z konkretną dyskografią (dwanaście albumów) i dużym doświadczeniem scenicznym do dyspozycji miał zaledwie niecałą godzinę czasu, żeby miotać rozochoconą publiką w tonacji death metalowej potężnej młócki. Uśmiechnięty Johnny Hedlund zachęcał tłum do żywszych wrzasków, Andreas Schultz zawzięcie znęcał się nad bębnami, Masgard i Folkare natomiast żywo zamiatali włosami. Na otwarcie „Legal Rapes”, później „Winterland”. W set liście nie zabrakło również rewelacyjnych „To Asgard We Fly” i „Hammer Battalion”. Teksty Szwedów traktują o bitwach, wojnach, głównie z mitologii wikingów, dlatego Hedlund mobilizując publikę do żywszych reakcji ochrzcił żywą zawartość amfiteatru „warriors”. Wojownicy wziąwszy sobie komplementy dotyczące ich waleczności do serca, walczyli i to srogo, w młynkach, ściankach, chociaż głównie walka polegała na pokonaniu zmęczenia spowodowanego upałem i trunkami. Szwedzki death metal zapewnił zdecydowanie cięższy akcent ostatniego dnia festiwalu.
Kolejny zespół, to niejako powrót metalowej legendy. Znany doskonale fanom powermetalowych dźwięków produkcji niemieckiej, legendarny Rage, wrócił na scenę jako REFUGE w składzie Peter ‘Peavy’ Wagner, Manni Schmidt (ex-Grave Digger) i Christos Efthimiadis (Tri State Corner) - składzie który w latach 1988 – 1993 nagrał pięć najbardziej znanych chyba albumów: „Perfect Man”, „Secrets In a Weird World”, „Reflections of a Shadow”, „Trapped!” i „The Missing Link”. Pomysł reaktywacji scenicznej działalności tej konkretnej kombinacji muzyków powstał w 2014 roku, kiedy to starzy kumple spotkali się zagrać jeden, nieoficjalny koncert w ich rodzinnym mieście.
“Tres Hombres” – bo tak nazwali się na potrzeby tego jedynego w założeniu występu - na scenie pojawili się w radosnych promieniach słońca, po godzinie szesnastej, mając godzinę na usatysfakcjonowanie fanów spragnionych starych dobrych utworów z repertuaru Rage. Koncert rozpoczęły „Firestorm”, „Solitary Man” i „Nevermore”. Świetne brzmienie i sporo zdeklarowanych fanów skromnego tria okrzykami potwierdzało swój entuzjazm. Wagner jak zawsze w dobrym humorze, szeroko uśmiechnięty, bardzo serdecznie witał się z publiką, niejako „przedstawiając” skład na scenie, po czym ekipa oddała się wyłącznie produkcji dźwięków, które u niejednego słuchacza wywoływały wzruszenie i sentymentalną podróż o te dwadzieścia kilka lat wstecz. Nie zbrakło „Enough is Enough”, „Shame on You” oraz zamykających set listę „Don’t Fear the Winter” oraz oczywiście „Refuge”.

Około osiemnastej po klasycznych metalowych dźwiękach, czas na ekstremalną zmianę stylistyki na wybitnie lekkie metalowe tonacje. Szwedzko – duński AMARANTHE tym się wyróżnia wśród podobnych składów, że etat wokalisty jest tam potrójny: od czystego wokalu Jake’a E, przez właściwsze cięższym klimatom growle Englunda, po żeński, czysty głos Elize Ryd. Dialogi wokalne uzupełniają instrumentalnie klawiszowiec i gitarzysta Morck, basista Andreassen oraz wytrwale walący w bębny Sorensen. Nieco ponad godzinny występ zawierał utwory trzech studyjnych produkcji składu, w tym ostatniej płyty „Massive Addictive” z 2014 roku reprezentowanej przez cztery kawałki: „Drop Dead Clinical”, „Trinity”, tytułowy „Massive Addictive” i „Over and Done”.

Koncert otworzył dynamiczny „Digital World” w sam raz na pobudzenie publiki, po półgodzinnej przerwie technicznej. Początkowo Jake E miał wyraźne problemy z odsłuchami, dociskał słuchawkę, odchodził na bok sceny, milkł podczas gdy Elize i Henrika było słychać doskonale. Oczywiście główną wizualną atrakcją sceny była niezmordowana Elize, cały czas uśmiechnięta, szalejąca po scenie i zamiatająca fryzurą równie efektownie co Henrik. Elize zmieniła również garderobę dość szybko pozbywając się białej sukienki na rzecz czarnego gorsetu i lateksowych szortów. Publika zachwycona. Frekwencja w amfiteatrze faktycznie potężna. Widać Czesi pokochali Amaranthe z pełnym przekonaniem. Żywa zabawa i chóralne śpiewy trwały nieprzerwanie przez szesnaście utworów. Podczas „Call Out My Name” Jake na podest sceny zaprosił fankę z rozkosznie różową dmuchaną gitarą, której w odgrywaniu „solówki” towarzyszył Andreassen i Morck. W tym czasie na scenie Elize i Englund prezentowali nieco bardziej skomplikowaną choreografię. Nie zabrakło doskonale znanych i lubianych „Hunger”, „Amaranthine” oraz kończącego seta „The Nexus”, podczas którego cały skład grał i śpiewał tuż przed barierkami.

Kolejna metalfestwa atrakcja to najliczniejszy personalnie zespół – nie tylko tej edycji, ale i pewnie większości festiwali. ELUVEITIE liczy ośmiu członków i dysponuje przy okazji bardzo zróżnicowanym instrumentarium – co jest prawdziwym wyzwaniem dla dźwiękowców. Skład ostatnio pożegnał obsługującego dudy Matteo Sisti, którego w zeszłym roku zastąpił Patrick "Päde" Kistler. Na powitanie leci „King” z ostatniego albumu „Origins” oraz później z tej płyty również „From Darkness”, „Sucellos”, „The Silver Sister” oraz popowy i strasznie wkręcający się w uszy „The Call Of The Mountains”. Skład żywiołowy, chociaż przy takim tłoku na scenie dodatkowo obłożonej wszelakimi instrumentami - niezbyt mobilny. Na podest najpierw wychodzi skrzypaczka Nicole Ansperger, odrywając przed publiką partie skrzypiec, później również Glanzmann. Anna Murphy oprócz obsługi liry korbowej udzielała się wokalnie podczas „Omnos”, „A Rose for Epona”, „Alesia” z lirycznym wstępem oraz wspomnianym wcześniej „A Call of the Mountains”. Folkowe żywiołowe klimaty w połączeniu z mocnym wokalem Chrigela pobudziły publikę do naprawdę szalonej zabawy. Przy całkowicie zapełnionym amfiteatrze tłum szalał, śpiewał, kręcił młynki pod sceną, cały czas wynosząc na rękach do fosy kolejnych pływaków. Chyba tak zmasowanego ataku na ochronę festiwalową w postaci spadających ludzi do fosy na tym festiwalu wcześniej nie było. Od pierwszego – po ostatni – szesnasty kawałek dzika zabawa nie osłabła ani na chwilę. Jeszcze większy entuzjazm wywoływały „Thounsdfold”, „Brictom”, rewelacyjna „Inis Mona” oraz finałowy „Havoc”. Rewelacyjny koncert, solidnie skomponowany set, mimo wysokiego stopnia trudności dobre nagłośnienie i wreszcie genialna, profesjonalnie podana muzyka.

Gwiazdą zamykającą festiwal była niekwestionowana perfekcyjna maszyna metalowa czyli ACCEPT. Od powrotu na scenę w 2010 roku zespół sierpniu 2014 roku wydał trzeci album „Blind Rage”, w sumie czternasty wydany pod szyldem ACCEPT. W tym roku nastąpiły też dość istotne zmiany personalne w składzie. Z członkowstwa w kapeli zrezygnował perkusista Stefan Schwarzmann, jego miejsce zajął Christopher Williams, natomiast Herman Frank ustąpił miejsca gitarzyście niegdyś przez trzynaście lat związanemu z Grave Digger – Uwe Lulisowi. Szczęśliwie reszta muzyków pozostała bez zmian.

Accept na scenie pojawili się o 21:30 przez półtorej godziny prezentując show na najwyższym poziomie. Scena skromnie udekorowana, zostawia sporo przestrzeni muzykom. Za tło robiły podświetlane ścianki ze wzmacniaczy z logo Accept, rozbudowany podest perkusji z gongiem umieszczonym za Wiliamsem na wysokim łuku oraz banner z wkurzonym bykiem zdobiącym okładkę ostatniej płyty.

Accept z tłumem festiwalowiczów przywitał się zapodając „Stampede” z ostatniej płyty. Idealnie na pobudzenie zmęczonej całym dniem festiwalowych zmagań przysypiającej publiki. Kolejny kawałek to „Stalingrad” i płynny przeskok do starszych kawałków, jeszcze za czasów Udo – „London Leatherboys”. Setlista przekrojowo skomponowana, równomiernie rozłożone dawki starszych i nowszych kompozycji znakomicie skupiały uwagę publiczności. Na podest spacerował głównie Mark, po swojemu wyginając się w tył przy bardziej wymagających tonacjach, uśmiechnięty, wyluzowany. Hoffmann i Baltes po staremu prezentowali eleganckie układy choreograficzne, ładnie pozując na froncie sceny, jednak trzymając się zdecydowanie miejsc, skąd mogli kontrolować dźwięk. Lulis nieco z boku, na równi z resztą udziela się w chórkach, ale gimnastyki frontowe z Wolfem i Peterm stosuje rzadko. Hoffman nadal poza katowaniem swojego sygnowanego Jacksona Flyinga, ekspresję wyraża nieco komicznie mimiką. Radość grania, widoczna po interakcjach muzyków na scenie, ładnie przenosi się na publikę, nie wymagającą dodatkowej zachęty do chóralnych ryków podczas refrenów, klaskania czy radosnej zabawy pod sceną.

Po starym i lubianym „Restless and Wild” z wyśpiewanym wspólnie wstępem „Heidi, Heido, Heida” znowu kawałki z „Blind Rage”: „Dying Breed” z idealnymi do zawodzenia chórkami, „Final Journey” oraz nieco później „Dark Side of My Heart”. Kolejny utwór „Shadow Soldiers” z lirycznym wstępem dał nieco odetchnąć publice i Markowi w wyginaniu kręgosłupa, przechodząc w „Loosers and Winners” z 1983 roku. Kolejny starszy hicior to „Midnight Mover” z „Metal Heart”. Album „Blood of the Nations” reprezentowały „No Shelter” i rytmiczny „Pandemic”. Publika chętnie zawodziła i machała kończynami przy kawałkach z „Restless and Wild”: „Princes of the Dawn” oraz „Fast as a Shark”.

Podbijanie dynamiki występu doskonałym oświetleniem było raczej dodatkiem. Ekipa Accept ma imponujące doświadczenie sceniczne, doskonale wie do czego służy scena, świetnie się na niej czuje i mimo cokolwiek zaawansowanego wieku muzyków, szaleństwami i żywiołowością przebija znacznie młodsze składy, a publiczność zachwycona. Wiliams podobnie jak zazwyczaj Schwarzmann miał swój solowy występ znęcając się nad perkusją, w tym czasie reszta zespołu grzecznie zniknęła ze sceny, zostawiając soliście publiczność na wyłączność.
Koncert zakończył spodziewany raczej bis w postaci bardzo energetyczne tria utworów: nieśmiertelnego „Metal Heart” gdzie to Hoffman miał najwięcej do powiedzenia. Na podeście w blasku świateł odegrał solo „Dla Elizy”, przy zawziętym ryku słuchaczy, szczerząc się szeroko. Kawałek zabrzmiał ciężko, potężnie i majestatycznie, nabierając tempa i wywołując dziki entuzjazm tłumu.W tym czasie Tornillo jedynie dyrygował w głębi sceny. Kolejny „Teutonic Terror” reakcje wywoływał równie mocne. Finalny „Balls to the Wall” wyryczał pospołu z Markiem cały amfiteatr. Wspólny ukłon, kilka pamiątek rzuconych w oklaskującą Accept publikę. I koniec. Cisza, która zapadła po zejściu tego metalowego tornada była wyjątkowo dotkliwa. Ostatni koncert ósmej edycji  festiwalu Metalfest Open Air w Pilźnie był jednocześnie najlepszym występem podczas trzech dni metalowego święta.

Trzy dni genialnej i bardzo zróżnicowanej metalowej muzyki, świetna organizacja solidnej firmy jaką jest czeski Pragokoncert, doskonała lokalizacja i warunki do delektowania się wszelakimi festiwalowymi atrakcjami, piekielna pogoda i absolutnie genialna atmosfera – wszystko to sprawia, że szczęściarzom, którzy zdecydowali się odwiedzić pilźnieński amfiteatr – pozostaje czekać na kolejną – dziewiątą już edycję.

Podsumowując: dwadzieścia osiem zespołów z różnych stron świata, z piętnastu różnych krajów – z przewagą jednak niemieckich składów, równie międzynarodowa publika licząca po raz pierwszy rekordową liczbę ponad 7 000 ludzi, jak mniemam bardzo zadowolonych.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz