2015-12-19
RELACJA: ARKONA, - "Pagan Rebellion Tour" Gdańsk, B90, 2016
Grudzień w gdańskim B90 wybitnie dopieścił wielbicieli folk metalowych dźwięków. Ledwo tydzień wcześniej publika szalała przy dźwiękach dud i piszczałek spod szyldu Eluveitie, radośnie bawiła się w młynkach przy cięższych dźwiękach Skalmold, a już trasa Pagan Rebellion skupiła całkiem pokaźną publikę w stoczniowej koncertowni.
ARKONA - galeria
HEIDEVOLK - galeria
METSATOLL - galeria
JAR - galeria
Tym razem publika bawiła się przy dźwiękach rosyjskiej Arkony, holenderskiego Heidevolk, estońskiego Metsatoll oraz… no właśnie. Przykra informacja o odwołaniu gdańskiego koncertu przez Dalriadę dotarła do fanów już po warszawskim koncercie w Progresji. Węgrzy, którzy rzadko odwiedzają Polskę, musieli w trybie pilnym wracać do domu. Sprawy rodzinne nie pozwoliły Laurze Binder z ekipą dokończyć trasy po naszym kraju, a wielu wielbicieli przaśnych ludowych klimatów, dla których to właśnie Dalriada była główną atrakcją jesiennej trasy Pagan Rebellion spotkało ciężkie rozczarowanie.
Koncertowy rozkład jazdy nie uległ drastycznym zmianom, Węgrzy mieli zaplanowany dość krótki set, typowy dla kapeli supportującej. Fani tekstów podawanych w języku madziarskim musieli się zadowolić jedynie zakupem tegorocznego wydawnictwa grupy „Aldas”, którego dziesięć zaledwie sztuk Węgrzy zostawili na stoisku z merchem.
Ciekawostką był fakt, że dla sporej grupy uczestników sobotniego koncertu, to wcale nie Arkona była najważniejszą gwiazdą. Sporo słuchaczy na Pagan Rebellion przyciągnął Heidevolk z dubeltowymi wokalami po raz drugi koncertujący w Polsce.
Sam wieczór przy dźwiękach folkowych łagodnie i sympatycznie rozpoczęła istniejąca od niemal dziesięciu lat polska ekipa Jar. W uszy zasłuchanej publiki wlewał się czysty i łagodny folk, bez metalowego zacięcia, za to ładnie ukazujący naszą rodzimą słowiańską obrzędowość ludową i tradycje. Od masek mających odstraszać złe duchy podczas Dziadów Zimowych – karaboszek, przez instrumentarium, po tematykę klub B90 wraz zawartością przeniósł się do tajemniczego wczesnego średniowiecza. Jar zabrał zaczarowaną, choć nieliczną jeszcze publikę do świata praojców, gdzie natura była bogiem, w świat Utopców, Strzygoni i Południc. Jedynym współczesnym akcentem pozostały mikrofony. Folkowe trio właśnie wydało szósty już album „Nad brzegami Białej Przemszy” opowiadający tym razem historie pochodzące w okolic Sławkowa, z którego muzycy pochodzą. W set liście między innymi „Jaryło”, żywy i porywający do tańca „Przyszedł Kupała”, półgodzinny występ zakończył „Dzisiaj wieczór krótki”. Trio skromnie podziękowało publiczności, zebrało swoje instrumenty i pozostawiło klub w dotkliwszej niż zwykle ciszy. Świetnym i bardzo docenionym przez publikę akcentem była puszczana pomiędzy kolejnymi koncertami muzyka Wardruny.
Muzyka Jar tworzona jest przez trzech muzyków – tworzona od podstaw, bo sami też wykonują część swoich instrumentów. Bęben ze stoickim spokojem obsługiwał Aleksander Majchrzak, szarpaniem strun wszelakich oraz śpiewem słuchaczy czarował Adam Michniewski, podobnie jak brat Aleksander zajmujący centrum sceny i skupiony głównie na instrumentach dętych. Mamy też niesamowity przegląd grających urządzeń: gęśle, guli, mandola, dwojnice, flety, drumla, piszczałki, lira korbowa, lutnia, mandola, piszczałki, bęben i dzwonki na kostce. Praktyczny opis każdego instrumentu można znaleźć na stronie składu – są też dudy, dla których Jar znalazł kolejne zastosowanie. Ponoć rewelacyjnie przepędzają komary, bo jeżeli dźwięk nie wystarczy – pozostaje opcja „hard” czyli opary z worka, natomiast granie w lesie może ściągnąć kopytne zdeterminowane na prokreację. Wspomnę jeszcze gusli – instrument zwany przez muzyków złupcokiem – instrument, którego pierwsze historyczne wzmianki sięgają VI wieku. Szczerze polecam zasłuchanie się muzykę Jar wszystkim, którzy lekkomyślnie olali support, idealny podkład muzyczny pod Szczodre Gody które już niebawem.
Jak sami deklarują "W pieśni przechowuje się to, co zasnęło w mogiłach, na których stare już porosły dęby.”, nie można nie docenić tak pięknie podanej pod sam nos historii.
Przeskok między łagodną muzyką Jar, a folk metalem firmowanym przez „leśne bestie” z Estonii był niemal karkołomny. Estoński Metsatoll serwuje konkretny riff, thrashowe łojenie doprawione dźwiękami instrumentów dawnych. Czterech muzyków sceną i sporym już tłumem rządziło niemal przez godzinę. Skład obok typowych metalowych instrumentów: perkusji Marko Atso, gitary basowej Raivo "KuriRaivo" Piirsalu oraz odpowiedzialnych za gitarę i rozkosznie surowe wokale Markusa "Rabapagan" Teeäära ma mianowicie ukrytą broń, odpowiedzialną za folkową przynależność gatunkową. Jedna osoba w tym składzie skrzypi, trzeszczy, gwiżdże, piszczy, wyje i zawodzi używając wszelkich archaicznych i tradycyjnych dźwiękotwórczych ustrojstw, dodatkowo mając jako kolejny instrument bardzo nisko strojony Głos – mowa tu o Lauri "Varulven" Õunapuu . Prezentację ostatniego ósmego już albumu Estończyków „Karjajuht” (przewodnik stada)zapewniły pierwsze trzy kompozycje: szybkie „Lööme mesti” i „Must hunt” oraz nieco wolniejszy marszowy z wydatnym „hej-owaniem” „Metsalase veri”. Wejście dynamiczne i chaotyczne jak solidna młócka w knajpie trafiło publikę z subtelnością walca drogowego. Kto żyw kicał jak szalony. Folkowe instrumenty Lauriego ledwo doprawiały dźwięki, główny temat ciągnęły thrashowe gitary w wariackim tempie oraz idealnie pasujący wokal Marcusa stylizowany na „litry mocnych alkoholi”. Nieco później z najnowszej płytki do set listy wpadły „Külmking” i balladowy „See on see maa”. Z debiutanckiej płyty „Hiiekoda” z 2004 roku „Sõjahunt”, „Saaremaa vägimees”, „Sajatus”. Ponadto pojawiły się szybki „Küü” i cięższy „Kivine maa” z płytki „Ulg”. Produkcje „Iivakivi” i „Aio” w trzynastopunktowej set liście zostały całkowicie pominięte. Finisz to „Tõrrede kõhtudes” hymn o warzeniu piwa i bardzo pierwotnie brzmiący „Metsaviha 2” z „Terast Mis Hangund Me Hinge 10218”. Występ szybki, mocny i pełen energii.
Następnie lekkie odciążenie klimatu, bo na scenie pojawia się folkowy Heidevolk z Holandii. Heidevolk od "Heathen Folk" co tłumaczyć można na pogan, albo „ludzi z wrzosowisk” jak kto się uprze. Do Polski Holendrzy wpadli już wcześniej w 2009 roku razem z Tyr i Alestorm. Sześciu członków w składzie, w tym duet wokalistów, żywa muzyka, sporo energii scenicznej i melodyjne sprzyjające grupowemu zawodzeniu kawałki. W przypadku Holendrów sceniczny zestaw muzyków różni się nieco od studyjnego, dodatkowo chłopaki wykazali się dużą fantazją przy wymyślaniu sobie ksywek i to w niezbyt łatwym rodzimym języku . W Gdańsku obok stałego gardłowego – imponującej postury Larsa Vogela, czy jak kto woli Larsa Nachtbraekera „nocołamacza” pojawił się Jacco de Wijs nieco dynamiczniejszy od kolegi. Basem zaopiekował się Rowan Roodbaert czyli „rudobrody” alias Rowan Middelwijk, srogo szalejący na scenie i nieco tej aktywności przekazujący publice. Najstarszym stażowo muzykiem jest Joost Westdijk czyli Joost den Vellenknotscher „tłukący skóry” z porażającym zacięciem znęcający się nad bębnami. Gitarzyści Kevin Vruchtbaert czy też opcjonalnie Reamon Bloem czyli Bomenbreker, na scenie się nie pojawili, oddając struny w ręce Kevina Storma i Koena Romeijna. Trzeba przyznać, że to dość skomplikowane.
Heidevolk utwory zapodaje w języku rodzimym, co nieco może przeszkadzać w odbiorze tekstów, jednak do samej muzyki nieco twardy holenderski pasuje świetnie. Do dyskografii Heidevolk dołączył w marcu bieżącego piąty studyjny album „Velua”, którego dział promocyjny otworzył na wstępie „Winter Woede”. Po drugim w kolejności starszym kawałku „Ostara” ku czci bogini wiosny, wpadł jeszcze „Herboren in vlammen” z uroczą solówką oraz nieco później „Drankenglag” i „Urth”. Setlista potraktowana przekrojowo. Poza czterema świeżynkami, publika wysłuchała skromnej reprezentacji płytki „Batavi” z 2012 roku – nieco spokojniejszego kawałka „Einde Der Zege”, następnie wpadł prowokujący mordercze młynki i opiewający Thora „Dondergod” z 2010. Kontynuację radosnego brykania publiczności zapewnił szeroko chwalący uroki Saxsonii „Saksenland” z idealnym do chóralnego wycia refrenem. Chłopaki lubują się w Germańskiej mitologii, są bitwy, bohaterowie, bogowie – taki Ziu bez ręki przykładowo, oraz co w folk metalu jest raczej obligatoryjne hymny pochwalne na temat spożywania napojów procentowych. Najwięcej entuzjazmu zyskał jednak finisz trzynastopunktowej set listy. Począwszy od „Het bier zal weer vloeien” czyli „znów popłynie piwo” tak bardzo przypominającej szanty, szczególnie dzięki wokalom. Bywalcy folkowych koncertów mimo barbarzyńskiego w brzmieniu języka holenderskiego i nieuważnego słuchania zapowiedzi ze sceny, są w stanie instynktownie wyczuć kawałki opiewające wszelkie akcje alkoholowe i jakby żywiej i radośnie się przy tym bawić. Szantowy klimacik pogłębiła „Nehalennia” jasno do bogini żeglarzy i morskich podróży się odnoszący oraz „Een Met De Storm”. Pod samą sceną zabawa była przednia, zbiorowe kicanie i skakanie trwało w najlepsze od niemal godziny. Apogeum szaleństw przypadło na ostatni numer rytmiczny jak mamuci galop „Vulgaris Magistralis” o prawdziwym twardzielu który zwykł rzeźbić koronki w kamieniu natomiast jako kuchenki używa wulkanu. Nader często najlepszym kawałkiem w set liście okazuje się cover – tu ostatnie słowo mieli Normaalsi, przy czym polecam czytającym wersję oryginalną „mistrza prymitywizmu”z 1990 roku – muzycy mają znacznie ciekawszą stylizację.
Kolejna przerwa na uzupełnienie płynów w organizmie, spacerem na dymka do wygodnej palarni i po niedługiej przerwie scenę przejmuje na zaledwie ponad godzinkę gwiazda wieczoru – Arkona. Rosjanie w 2014 wydali płytę „Jaw”, a że w dyskografii pozycji jest osiem, mają z czym nadal dzielnie objeżdżać Europę. Tu zestaw koncertowy muzyków pokrywa się ze studyjnym i skład jest dość stały. W zeszłym roku Sokołowa za perkusją zastąpił Andriej Iszczenko. Jedyna zmiana i to pozytywna dotyczy image składu, a konkretnie najbardziej eksponowanego jego elementu czyli Maszy. Znikło wilcze truchło. Wreszcie. Majtający się żałośnie na pani Archipowej (nawet przy plus trzydziestu stopniach w cieniu na festach) wilczy zezwłok przedstawiał smętny widok niemal całe dziesięciolecie koncertowania i prawdopodobnie mole wreszcie wygrały. Filozofia składu w umiłowaniu natury ma tyle subtelności co miała inkwizycja w umiłowaniu literatury – szczególnie tej nieprawomyślnej. Dość, że Masza ma nowe wdzianko, które przez frędzle, rzemyki i inne sznurki malowniczo dodaje dynamiki bardzo ekspresyjnej wokalistce. Wejście przy dźwiękach „Yav” idealne, od szeptanego wstępu budującego nastrój, po żywe i jednocześnie ciężkie rozwinięcie. Dalej skoczny „Ot Serdtsa K Nebu”, którego refren porwał całkowicie publikę. Dalej było tylko ciekawiej, kolejno „Goi, Rode, Goi!” ostra zabawa pod sceną miota publiką solidnie. Lista atrakcji na sobotni wieczór chociaż złożona ledwo z trzynastu kawałków, to skomponowana przekrojowo. energicznie Drobnej postury Maria „Scream” Archipowa poza niesamowitym głosem to prawdziwe tornado sceniczne, z niesamowitą energią szaleje na scenie, na czym czasami cierpią jej czyste partie wokalne. Co jakiś czas wykrzykuję „sława bracia”, mając gromki ryk zachwyconej publiki za zgodną odpowiedź.
Ishchenko ostro wali w bębny, już na trzecim kawałku chłop mokry był niemożliwie, "Kniaź" Rosomaherov ze stoickim spokojem w tyle sceny sporadycznie zamiata niezbyt bujną fryzurą. Wszechstronny głos Maszy okazyjnie wspomaga głębokim jak ryk niedźwiedzia w puszczy growlem małżonek "Lazar" Atrashkevich. Czasem przez ścianę dźwięku przebija przenikliwy ton fletu "Volka" Rieszetnikowa. Oddech można złapać dopiero na niemal hipnotycznym „Zakliatie”, tu entuzjazm publiki przenosi się na wspólne zawodzenia. Kolejno niepokojący i niesamowicie nastrojowy „Na strazhe novyh let” z nowego albumu, w którym wokale Maszy zyskują nieco histeryczny ton. Potem znane i lubiane utwory z albumu „Ot Serdtsa k Nebu”: hymn pochwalny Rusi, „Katitsia Kolo” i „Sva”. Arkona sięgnęła do 2004 roku z „Vozrozhdeniye”, szansę na żywe i radosne skakanie dał „Pamiat”. Występ Maszy z ekipą zakończyły „piosenka o ustawkach” czyli „Stenka na stenku” dająca szansę na ostatnią ściankę ledwo zipiącym już uczestnikom zabawy, oraz nie mniej żywy i dynamiczny „Yarilo” radośnie wyskakany również na scenie.
Reakcje koncertowiczów są najlepszym krytykiem występów, tu były wyjątkowo entuzjastyczne, jeżeli oceniać po radosnych buźkach publiki opuszczającej klub, również koncert udany – kilku nie dość uśmiechniętych mogło przecież wpaść na znacznie większego od siebie gościa w młynie, albo źle znoszą pokoncertowy powrót do szarej rzeczywistości...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz