2016-02-22

RELACJA: POWERWOLF, BATTLE BEAST- BLESSED & POSSESED 2016 - Gdańsk B90

„Kto boi się wilków, nie powinien chodzić do lasu.” - przysłowie polskie
POWERWOLF - galeria
BATTLE BEAST - galeria
Niemiecko – rumuńska formacja produkująca radosny power metal pod szyldem Powerwolf działa już ponad dziesięć lat, ma na koncie sześć pełnometrażowych krążków, w Polsce są doskonale znani, mimo, że tylko raz zdarzyło się chłopakom na polskiej ziemi pograć, w 2012 podczas pierwszej edycji Metalfest w Jaworznie.

„For the strength of the Pack is the Wolf, and the strength of the Wolf is the Pack.” Rudyard Kipling

Na zeszłorocznej edycji największego czeskiego festiwalu Masters of  Rock w Vizovicach Powerwolf dał świetny koncert, w całości rejestrowany na DVD, przy okazji niekompletnie, ale jednak, stawił się na konferencji prasowej. Padło pytanie o koncert w Polsce, na które wtedy bardzo ogólnie odpowiedział Falk – że owszem, planują zajrzeć, mają po dziurki w wilczych uszyskach maili i wiadomości z prośbami o przyjazd, dlatego wiosną możemy spodziewać się najazdu wilczej watahy i koncertu klubowego. Widać na tyle skuteczne okazało się molestowanie wilkowatych przez fanów i fanklub (bo mimo, tego jedyne koncertu w Polsce ekipa pana Dorna dorobiła się polskiego fanklubu Polish Wolf Brigade), że znacznie wcześniej niż obiecaną wiosną i to z potrójnym przyłożeniem wilki wybrały się podbijać koncertowo Rzeczpospolitą Polską.

Koncert nieco opóźniony, równo z otwarciem klubu Battle Beast zaczęli się stroić, a publika poczekała trochę wpatrując się w mroczną i nieprzeniknioną jak zadek szatana kurtynę zasłaniającą salę koncertową, przy okazji wprawiając się w nastrój. Jak ktoś odstawia logistyczne połamańce przy planowaniu trasy, szybko nadrabia braki w wiedzy na temat geografii naszego kraju.
Fiński power metal spod szyldu "bitewnej bestii" zyskał nieco na popularności podczas supportowania ostatniej trasy Szwedów znanych z radosnych piosenek o zabijaniu. Dzięki frekwencji jaką rutynowo mają panowie z czołgiem na scenie, Battle Beast zyskało niewątpliwie kilku fanów. W styczniu zeszłego roku Bestie wydały trzeci pełnometrażowy krążek "Unholy Savior", drugi w kolejności z charakterystycznym i mocnym głosem Noory. Ostatnio kolega gitarzysta Anton Kabanen zrejterował im do węgierskiego Wisdom i na jego miejsce Finowie przygarnęli do skladu drugiego Bjorkrotha - Joona z lekką obsesją na punkcie dekorowania kwiatkami Ibanezów.

Zaczęli solidnie, z rąbnięciem na pobudzenie publiki „Let it Roar” gdzie to ‘roar’ w wykonaniu Noory jest naprawdę przekonywujące. Z nowej płytki „I Want the World... and Everything in It” i wywołujący ciężkie skonfundowanie na buźkach słuchaczy „Touch in the Night” – radosną klasykę dyskoteki z lat 80’siątych koszmarnie wkręcająca się w uszy. Jusso i Janne odstawiają pojedynki na piskliwe dźwięki struny kontra klawisze. Malowniczo za perkusją żongluje pałeczkami i gimnastykuje się Vikki pilnie obserwowany rozmaślonym wzrokiem żeńskiej części publiczności. Noora drapieżny wokal uzupełnia nie mniej drapieżną stylizacją, ócz błękit chowając pod imponującą rzęs firanką, tfu! roletą i to zbrojoną. Jakoś od trzeciego kawałka licząc, z zacięciem godnym lepszej sprawy publiczność domagała się „Black Ninja” i wreszcie gdzieś w połowie seta po „Fight, Kill and Die” dostała „nindżą” prosto w uszy, radośnie kręcąc delikatny młyneczek. Znacznie więcej entuzjazmu w brykaniu grupowym  wywołał rewelacyjny „Iron Hand”. Pani Louhimo szaleje na scenie z przejęciem, headbangingiem rozpirzając tapirowaną fryzurę i skutecznie zachęcając kicający tłumek do żywszych reakcji. Jako urozmaicenie alkoholowo - kinematograficzne wpadł jeszcze klawiszowy „Imperial March” podczas którego Eero poił Janne piwem, któremu najwyraźniej zatkanie flaszką nie przeszkadza torturować klawiszy. Zacny finisz zapewniły rytmiczny „Enter the Metal World” i coverowany przez jednych takich Szwedów „Out of Control”. Występ dobry, energetyczny i sprzyjający radosnym baletom. Zabrakło może „Far, Far Away” i „Madness” ale nie można mieć wszystkiego, może za kilka lat staż sceniczny pozwoli Finom zająć scenę na pełnometrażowe półtorej godziny.
Przerwa na przyjęcie lub oddanie płynów, dymka w wygodnej palarni i już po sprawnym demontażu skromnych bannerów bocznych „bestii”, pozostaje oczekiwanie na gwiazdy wieczoru wilczej proweniencji.

Już na wstępie przykra wiadomość. Na scenę jeszcze przed intro wyszedł pan Brill, Attila Dorn znaczy i oświadczył, że Roel van Helden niestety nie zagra, zamiast odwoływać koncert, zespół zdecydował się na puszczenie perkusji „z taśmy” i odegranie pełnego seta. Zaatakowany jakimś podłym choróbskiem perkusista wylądował w szpitalu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Roel szybko wydobrzeje, a na pozostałych koncertach trasy fani nie będą pozbawieni solowych popisów, które są jedną z ciekawszych ‘powerwolfowych’ interakcji z publiką oraz oczywiście subtelnej urody pałkera przypominającego von Schreck’a z niemej wersji „Nosfertu”. Może zaszkodził bębniarzowi krakowski smog, czy też smok, z natury wilcza rasa ceni sobie nieskażone środowisko i nie przepada za przerośniętymi gadami.

„Lupus in fabula!” – Terencjusz

Wreszcie przy przygaszonym smutną informacją entuzjazmie publiki Powerwolf przejmuje scenę, po wilczemu, z konkretnym walnięciem. Po intro w tłumek pod sceną uderza patetyczny „Blessed & Possessed”. Ciekawa scenografia, dla obu braci Greywolf, co to braćmi wcale nie są, podświetlanie podesty na froncie oraz podest centralny dla Dorna oczywiście. W tle ‘backdrop’ z grafiką ostatniego albumu, boczne bannery stylizowane na sakralne witraże, zyskujące na efektowności przy podświetleniu. Są dubeltowe podesty pod skrzydlate klawisze głównego wilkowatego organisty - Falka, który w występowaniu ceni sobie również zdrowy ruch i z gracją gazeli gania pomiędzy klawiaturami Hammonda i Rolanda, co sugerować może pewne niedostatki w stanowczości kompozycyjnej. Pewnie gdyby do klubu ściągnąć kościelne organy piszczałkowe albo inny równie imponujący aerofon Schlegel zachwycony kurczowo uczepiłby się instrumentu. Kolejno w setliście nawiązujący do właściwej katolikom obsesji prokreacyjnej „Coleus Sanctus” oraz „Amen and Attack”. Pojawiają się nieśmiałe jeszcze młynki, cherlawe dość z wytrzymałością na dystansie refrenu. Następnie odkopany z „Preachers of the Night” i grany wyłącznie w trasie promującej „Blessed & Possessed” utwór „Cardinal Sin”, następnie „Army of The Night”.

Kolejna kompozycja kupiła sobie moje zainteresowanie koncertem w 2011 roku, kiedy to banda przebierańców w szatach stylizowanych na liturgiczne, o blado zapastowanych obliczach szalała w palącym słońcu na scenie największego czeskiego festiwalu, mimo upału cierpiąc na ciężką postać ADHD. Ociekający specyficznym romantyzmem w kwestiach seksualnych „Ressurection by Erection” niezmiennie wywołuje moje rozczarowanie. Przy „Raise Your Fist Evangelist” rozochocona publika na każdym koncercie, bez żadnej zachęty, zawsze zawzięcie wygrażała niewinnemu niebu pięściami, ale kiedy przychodziło do „Raise you phallus to the sky…” całe zaangażowanie publiki brało w łeb. Zero reakcji na warstwę tekstową. No trudno, alleluja i do przodu.

„Kto przebywa z wilkami, nauczy się wyć.” - przysłowie rosyjskie

Pierwsza lekcja wycia przypadła przed opiewaniem armii nieumarłych z lingwistycznym akcentem rumuńskim. Mistrz ceremonii - Attila pełen najlepszych chęci, dłuższą chwile trenował wokalną amatorkę, otwarcie wyrażając swoje niezadowolenie z cienkich jak piski pinczerka skowytów publiki.
Określenie ‘głos jak dzwon’, szczególnie parafialny budzący skoro świt całe dzielnice, idealnie obrazuje to czym dysponuje pan Dorn. Szczęśliwie dla metalu, świat opery stracił nieodwołalnie solidny baryton, statystycznie ratując gatunek powermetalowy celujący w paskudnym namnożeniu głosów oscylujących w rejestrach alarmów przeciwpożarowych, wspomagających skalę przyciasnymi portkami i chronicznym uciskiem „coleusów”. Metal widać nie gorszy od klasyki i też ma swojego Pavarottiego, który od niechcenia może demonstrować również pisk styropianu na szkle. Obok imponującego głosy, pan Dorn ma również imponującą posturę, opakowaną szczelnie w kreację przywodząca na myśl sfatygowaną sutannę.

Po przeciągających się ćwiczeniach w końcu zabrzmiały wściekłe gitarki Greywolfów zgrabnie dekorujące „Armata Strigoi”. Niedostatki wokalne publika nadrobiła żywym młynkiem i niefrasobliwym kicaniem w ślad za człekokształtnym białym króliczkiem z pomponem na zadku. Bo przecież nie chodzi o to żeby złapać króliczka, ale żeby go gonić, czego na szczęście dla fana z zajęczą inwencją kostiumologiczną nie podłapały wilkowate na scenie.

„Gdy znajdziesz się z wilkiem w jednej jamie, nie okazuj mu swego lekceważenia.” - Winston Churchill

Zabrakło fanów z różnym skutkiem malujących facjaty w ‘powerwolfowy’ rzucik, dlatego króliczek musiał wystarczyć. Chociaż truś mimo całej urokliwej puchatości, nie był aż tak zabawny jak efekty pacykowania w wykonaniu panów, którzy po kilku piwach usiłują trafić eyelinerem w twarz, nie wydłubując sobie przy okazji oczu. W kolejnej przerwie Attila poprosił publiczność zebraną w B90 o ładne zapozowanie do zdjęcia, które wyślą chorującemu Roelowi do szpitala. Pozostaje mieć nadzieję, że się chłopakowi nie pogorszy jak zobaczy nieszczególnie imponującą frekwencję. Przed „Dead Boys Don’t Cry” obyło się bez kolejnych treningów wokalnych, chociaż zwyczajowo w tym momencie Dorn dzieli radosne ryki na damskie i męskie. Tłumek zgromadzony w gdańskim klubie rozochocił się na tyle, że nieproszony zdzierał gardła skandując naprzemiennie ‘Attila’ i ‘Powerwolf’. Możliwe, że zaangażowaniem uczestnicy koncertu nadrobili lichą liczebność.

Za szaloną dynamikę sceniczną odpowiadają bracia Greywolf. Niesamowita energia i ekspresja dwóch nadaktywnych ministrantów tej metalowej mszy: Benjamina czyli Matthew i Davida vel Charlesa przenosi się płynnie na publikę. Fruwają wilcze kudły, solówki Bussa tną uszy, a jego niekontrolowana mimika straszy pierwsze rzędy, efekt wzmacnia jeszcze oddolne podświetlenie gitarzystów i przerażające zezy i dzióbki Matthew, sugerujące lekkie przetrącenie wilczej natury. Dźwięk świetny, nikt nie wybija przed szereg, wokale jak zawsze doskonałe, w natężeniu idealnie wlewającym się w uszy. Żeby zapowiedzieć „Let There Be The Night” Dorn uciszał publiczność, a chwilę potem przeprowadził konkurs na wrzaski stereo, gdzie funkcję dyrygenta lewej strony podjął Falk, Attila zaś wyciskał skowyty z prawej ożywionej zawartości klubu. Było standardowe szkolenie w rykach „hu” i „ha”, wykorzystane praktycznie w „Werewolves of Armenia”, prowokującym kolejne spontaniczne balety kręcone – młynki znaczy.  Przeleciał dynamiczny i szybki „In the Name of God”, następnie „We Drink Your Blood” idealny do chóralnego zawodzenia, również dla tych nieznających tekstów. Attila ze sceny docenił polski fanklub zespołu, Polish Wolf Brigade, którego członkowie zamiast dekorować barierkę personalnie sobą  i flagą fanklubową, nieśmiało zerkali zza słupa, do spółki z reprezentantami niemieckich fanów z Cultus Luporum. Nieśmiałe te fankluby jakieś.

Podstawową część seta zakończył rewelacyjny, mroczny i podniosły „Lupus Dei”, przed którym Dorn na scenę pofatygował się z kadzidłem w dłoni i niezbyt przekonywująco okadzał pierwsze rzędy. Owszem, było gorąco i aromaty jakieś zapewne się pojawiły, ale żeby tak majtać kadzidłem w niewinną publikę? Główny kapłan metalowego nabożeństwa śpiewnie zapytał czy aby wierni metalowej religii spędzili dobrze czas, po czym żeby mieć stuprocentową pewność wywrzeszczał kilka razy „Are you possessed?!”, przechodząc w rejestry cokolwiek kastrowane, tak żeby z właściwą sobie nonszalancją pokazać, że potrafi i uzyskać jako potwierdzenie właściwe natężenie jazgotu zebranego audytorium. Chwila przerwy, skandowanie „Powerwolf” niosło się zapewne po stoczni, chłopaki wpadli na zakrystię, tfu! backstage przypudrować nosy, bo precyzja makijażu zatarła się w ciągu godziny dzikiego hasania po scenie.

Podczas lecącego z taśmy „Agnus Dei” Attila statecznym krokiem wychodzi na scenę zalaną czerwonym światłem dzierżąc imponujących rozmiarów drewniany różaniec. Leci „Sanctified With Dynamite” podrywając tłumek do tańców zespołowych w zawrotnym tempie.  Następnie w słuchaczy wilki walą językiem niemieckim, konkretnie ognistym „Kreuzfeuer”, przy którym wilkowate odpalają grilla – płomyki malowniczo pełzają po podestach gitarzystów.
„Wilk pacierza nie mówi ani się nie myje, a też żyje.” - przysłowie polskie

Niemiecko – rumuńska kombinacja powermetalowa rewelacyjnie sprawdza się na żywo, zarówno na dużych festiwalach jak i w dużych klubach. Kościelne zaśpiewy, chóry, chwytliwe melodie, dzika fantazja w tekstach inspirowanych jedną z najbardziej przereklamowanych ksiąg fantasy, nieco wampirycznego rumuńskiego folkloru, wszystko to podlane dźwiękiem organów kościelnych. Widać wpływy klasyków mocniejszego grania, klawisze Hammonda sugerują Deep Purple, mrok i ciężar przywodzący na myśl Black Sabbath oraz klimat i rozmach wagnerowskich dramatów muzycznych. Dodajmy do tego ciekawą stylizację świetnych muzyków, imponujący głos Brilla, który na złość wszystkim innym metalowym krzykaczom nie uronił ani jednej nutki, rewelacyjny i bezpretensjonalny kontakt z publiką, spore poczucie humoru i wreszcie luz sceniczny połączony z perfekcją charakterystyczną dla niemieckich maszyn metalowych. Do tego rewelacyjny dźwięk i teatralny show z rekwizytami na wypasie. Owszem jest skocznie, melodyjnie, teksty wywołują heheszki, ale na tym właśnie polega fenomen wilków. Jasno i wyraźnie deklarują, że najważniejsza jest zabawa, nie czepiając się kurczowo wybujałej wirtuozerii i mrocznego wizerunku. Słowo klucz pozwalające lubić ten skład to dystans. Nie sądzę, żeby główny kapłan metalowej celebracji, do spółki z organistą, kudłatymi i dzikimi ministrantami Greywolf, czy też nieobecnym dziś kościelnym Heldenem żłopali namiętnie krew, czy też wzorem niejakiego Vlada, ziomka Attili, w ramach rozrywek preferowali wbijanie na pal niewiernych metalowym bogom. Jeżeli nawet zdarza im się poszaleć, to rozsądnie nie zostawiają świadków.

Na samo zakończenie „All We Need is Blood”, który Dorn wyśpiewuje ze złotym kielichem w dłoni. Przy dźwiękach „Wolves Against The World” jako outro następuje pożegnanie z publiką, Falk, Attila i Charles schodzą do fosy pożegnać fanów osobiście, a potem zapada nieprzyjemna cisza.

„There are nights when the wolves are silent and only the moon howls.” George Carlin

Ze sceny padło jeszcze słowo „do zobaczenia na letnich festiwalach” – i nie wiem czy to tylko zdawkowy tekst, czy może chłopaki mają rzeczywisty zamiar znowu miotać jak szatan polską publicznością.  Zabrakło może „Saturday Satan”, czy ironicznego i trafnego zarazem w odniesieniu do wielu ‘tru’ metalowców „Catholic in the Morning... Satanist at Night”.
Po udziale w takim energetycznym i szalonym metalowym nabożeństwie wypada powiedzieć 'Amen'. O baranach bożych, tudzież zdrobniale - owieczkach słyszał każdy, do gdańskiego B90 radosną metalową nowinę przyniosły „Lupus Dei” czyli wilki boże,  jeżeli jeszcze dochodzi do tego hasło "Metal is Religion" to już bóg jeden raczy wiedzieć o jakiego im boga chodzi. Przecież „Hey, hey, wolves don't pray!”

P.S.   Króliczek roboczo przeze mnie ochrzczony ‘mosh pit bunny’ okazał się stworzeniem krwiożerczym, lubującym się wybitnie w kabanosach. Załączam również pozdrowienia dla trzech fanklubów, które spotkały się tego dnia pod sceną klubu B90. Jako, ze tego dnia PKP w gratisie uraczyło mnie 120 minutami opóźnienia pociągu, na poślizg rozpoczęcia imprezy nie zamierzam narzekać. Jest to moja szósta relacja z koncertu wilczej watahy, ciężko uniknąć powtórzeń, dlatego chętnie przyjmę wszelkie uwagi. Pozostale pięć relacji znaleźć można na tym portalu, jednak z braku działu „relacje” polecam szukanie ich przy pomocy wujka google.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz