2016-09-29

IV CZAD FESTIVAL 2016 - Straszęcin, Poland - słów kilka...

Tlenek węgla - potocznie: czad – nieorganiczny związek chemiczny z grupy tlenków węgla, mający silne własności toksyczne. O ile przy większych stężeniach objawy zatrucia przypominają potężnego kaca mordercę, to mniejsze stężenia powodują przy względnie krótkim wdychaniu jedynie słaby ból głowy i zapadanie w śpiączkę, finalnie powodując nieodwołalny zgon delikwenta. No tak, to wiele wyjaśnia…




Straszęcin  wieś powstała około XI wieku, nazwa pochodzi od słowa „straszyć”. Z przekazów ustnych wiadomo, że na tych terenach lubiły włóczyć się różne zjawy i stwory, przed którymi ludzie opędzali się stawiając z dużym zacięciem krzyże. Bardzo dużo. W kolorowych latach 80’siątych Straszęcin słynął w Polsce istnieniem Kombinatu Rolno-Przemysłowego „IGLOOPOL”, od czterech lat, coraz szerzej  kojarzy się z Czad Festiwalem i może niech tak zostanie.

Pogrubienia otwierają opisywane galerie. Więcej tekstów tu
Na dole kilka zdjęć, które nie załapały się nigdzie indziej.

Ale od początku. Wpis publikuję teraz, kiedy już pierwszy dzień jesieni minął, z dystansu, na chłodno – dosłownie i przenośni, bo pogoda nijak festiwalowej aury już nie przypomina.
Najpierw zalety festiwalu odbywającego się po raz czwarty w malowniczych okolicznościach przyrody. 

1. Inicjatywa DKMS – bardzo słuszna, rok temu do rejestru dawców szpiku dopisało się ponad 400 osób, w tym roku była nadzieja na przebicie tej cyfry.
2. Czystość – teren festiwalowy faktycznie był sprzątany na bieżąco, trawka wykazała zadziwiającą odporność na młynki i inne deptane zabawy grupowe, co istotne jest też z tego względu, że polegiwały na niej setki zombiaków, wykorzystując skrupulatnie najmniejszą plamkę cienia.
3. Strefa węglowodanowa czyli żarłodajnia na wypasie, duża różnorodność, fast foody i te wolniejsze foody wszelakie, intrygującą tajemnicą pozostał smażony baton.
4. Pojenie – nieźle, doceniam sikacze z kija o niskim procencie, które w upale bardziej gasiły pragnienie, aniżeli wywoływały szum w czerepie podobnie jak raddlery zresztą, doceniam kawę mrożoną, ale i Książęce, chociaż nie zawsze dolewane do mitycznego 0,4l. Wszelkie płyny kosztowały zwykle 6 zeta… przypadek?
5. Avantasia – organizator szarpnął się na spory wydatek, ściągając liczny band i to jako pierwszy w Polsce.
6. Biedronka w Straszęcinie i wszelkie obiekty handlowe – duży plus za przedłużenie czasu handlu we wspomnianych przybytkach, pozdrowienia dla pań z „owadziego sklepu” za niegasnący uśmiech, mimo widocznego zmęczenia.
7. Scena z wypasionym wybiegiem – dzięki takiemu właśnie ustawieniu dużo więcej ludków mogło śledzić akcję na scenie bezpośrednio.
8. Niebanalna pobudka kiedy to wschód słońca barwił niebo na uroczy odcień różu właściwy preparatom histologicznym … „kiedy ranne wstają zorze…” (nic żulowi nie pomoże).
9. Festiwal uznaje brzmienia metalowe, nawet jeżeli jest to lekki dość metal, aluminium niemal.
10. Polska myśl techniczna! Rozwinięcie będzie dalej… obiecuję.

Wszystko ma swoje „zady i walety” jak mawiała nieodżałowana Joanna Chmielewska i o tychże będzie teraz mowa. 
Co do menu muzycznego, to najcelniej komentuje fakt podania totalnego pierdolnika stylistycznego kawałek obecnego polityka z przypadku:
„A mówili mi przyjaciele, Nie mieszaj ogórków z dżemem,
Musztardy z kisielem, I śliwek z likierem,
Żołądek to nie San Francisco”.

Jako że anatomia przeciętnego ludzkiego narządu słuchu womitowania nie przewidziała, to wszystko co weszło, zostało w głowie, wywołując co najwyżej desperackie odruchy ucieczki. Człowiek uszu nie zamknie. Mieszanka serwowanych brzmień przejawiała nieco sadystyczne tendencje. Reggae, pluszowy metal, punk i Mela Koteluk. Melanż rodem z festynu w Kostrzynie, tyle, że tam muzyka robi zaledwie za tło do nader nieskomplikowanych zabaw towarzyskich, a niekwestionowanym headlinerem jest… błocko.

 Jestem jednak w stanie pojąć motywacje organizatora w tworzeniu muzycznego koktajlu mołotowa. Dzielenie gatunków muzycznych na poszczególne dni nie zapewniłoby najpewniej połowy tej frekwencji, którą mieliśmy na festiwalu. Nikt na jeden tylko dzień nie śmigałby chętnie w rejony Polski gdzie komary mają pętlę, a krety rondo. Imponująco wyglądała lista trzydziestu trzech zespołów, w tym aż 19 importowanych, tylko randomowo dobrane gatunki nieco studziły entuzjazm.

Pierwszego dnia gwiazdorzyli NOFX, wtedy też okazało się, że imponujący catwalk prowadzący ze sceny nie ma żadnego doświetlenia. No trudno i szkoda wielka, bo Fat Mike kocią zwinność i grację ukrył przemyślnie dla niepoznaki pod warstwą solidnych obiadów i litrów piwa, a ganiał do publiki niosąc punkową radosną nowinę zwinnie jak wiewiórka na kofeinie. Energia i żywiołowość zmiatała pierwsze rzędy niczym huragan Katrina, bujając pobudzoną publiką. Już stabilniej sceny trzymał się PENNYWISE, obserwowany uważnie przez popijającego piwo Fat Mike’a, który miał już fajrant. W międzyczasie na małej scenie niemiecki FIDDLER’S GREEN dał publice kopa i irlandzkie skoczne dźwięki, idealne pod radosne balety. Wesolutkie pląsy pozwoliły nie zauważyć chłodku utulającego Straszęcin do snu.

Granie na dużej scenie w piątek rozpoczynał ENSIFERUM – jedyny faktyczny cięższy akcent festiwalu. No i ni cholery w radosnym słoneczku nie szło się wczuć w srogość brzmień podanych przez „dzierżących żelazo”.  Ensi to jedyny band mający w składzie najprawdziwszego diabła tasmańskiego wymiatającego na basie. Biorąc pod uwagę wszędobylskie podróżnicze zacięcie wikińskich przodków Samiego, realnego powinowactwa z tym niedużym stworzeniem wykluczyć nie sposób. Drapieżność wizerunku australijskiego torbacza równoważy efektownie Netta Skog rześko pompująca kaloryferem, akordeonem znaczy. Możliwe, że Netta dołączywszy do Ensi wbiła w srogie kompleksy rodaków z Korpiklaani i ci dołożyli sobie do składu kolejnego akordeonistę, nie mającego jednak ćwierci tego uroku co sympatyczna pani Skog.

Po nich totalna zmiana klimatu – HOLLYWOOD UNDEAD, rapcore z LA, sporo zdeklarowanych fanów w tłumie i instrumenty pełniące funkcje raczej dekoracyjne. Jedynie pałker nie zakrywał oblicza maseczką, widać najprzystojniejszy z ekipy być musi i faktycznie instrumentu używał, torturując zawzięcie perkusję.

W międzyczasie na małej scenie żywiołowo świętowane były dwie trzydziestki. Jedna SEXBOMBY w rytmie rock’n’rolla i radosnych porykiwań publiki, druga FARBEN LEHRE z gośćmi z Tabu w punkowym klimacie. Miło wiedzieć, że i nasz przemysł muzyczny ma swoich powiedzmy kiedyś Rolling Stonesów, którym metryka nie szkodzi, a którzy doświadczeniem scenicznym i uwielbieniem wiernych fanów rozjeżdżają konkurencję z importu.

NIGHTWISH czyli bajka o Królewnie Śnieżce i pięciu krasnoludkach zgromadziła najwięcej zwolenników jednodniowych biletów. Wyjaśniam, Floor wcale nie jest jakiejś nadzwyczajnie imponującej holenderskiej konstrukcji, to raczej reszta składu ma wzrost siedzącego psa. Widać na wyprawy ruszali co lepiej zbudowani przodkowie Finów, którzy paląc gwałcąc i rabując przenosili się gwałtownie w ferworze bitew do Walhalli, a reszta mniej rosłych egzemplarzy o muskulaturze kabanosa, spokojnej starości i wnucząt dożywała w ojczyźnie. 

Nijak nie można oczekiwać, że Floor wokalnie doścignie sopran liryczny Tarji, to wbrew naturze niestety, ma jednak swobodę wykonania kawałków obu poprzedniczek, głosowo plasując się pomiędzy Turunen, a Olzon dysponującą mezzosopranem lirycznym. Co gorsza Jansen marnuje się wokalnie w fińskiej supergrupie, która po okresie z Anette niezbyt ambitnie dobiła do stylistyki metalo-disco. Nie ma dziewczyna okazji zaprezentować wyjątkowości swojego wokalu, bo ile jej sopran dramatyczny da się jeszcze usłyszeć, to efektownego death growlu już nie. Takie spektrum wokalne przerosło nawet kompozytorskie zdolności Holopainena. Dziś już przynajmniej wiadomo, dlaczego zwykle efektownie podsycane ogniem spektakle koncertowe Nightwish ominęły Straszęcin. Brak fajerwerków nie był spowodowany opłaceniem wersji demo występu przez organizatora, ale zdublowanym stanem Floor, za który odpowiedzialność ponosi niejaki Szwed, który dwa dni później nieprzytomnie walił po garach siedząc w czołgu. Wszystkim fotografującym się mordy cieszyły, na hasło „wchodzimy na czwarty kawałek” – co sugerowało iście piekielną pirotechnikę, a tu zonk… Na domiar złego, niezależnie od tego jak fajny wokal ma Floor – panu od suwaczków było z tego powodu bardzo wszystko jedno.

Koncertu Myslovitz z Rojkiem czy bez Rojka szeroko komentować nie będę. Zablokowałam się na nich słysząc dawno temu „kiedy przyleciał ptak, jadłem kanapkę”, i ni cholery odblokować się nie mogę. Fani byli zachwyceni, parki romantycznie bujały się w rytm muzyki i tyle…

Kabanos – mistrzowie debilcore'a dostali do dyspozycji dużą scenę. I słusznie, bo miała się gdzie pomieścić cała porąbana radośnie pozytywna energia jaką zwykł produkować hurtowo ten wędliniarski skład. Zespół taki sam jak żaden, przez publikę jest wielbiony i tyle. Baloniki, Zenek z ekipą i mnóstwo uchachanych ludzi pod sceną. Jeden kabanosowy kawałek byłby idealnym hymnem festiwalowym dla mnie, konkretnie „Buraki” i „mam na to wszystko wyje…chane…”

Sobotnie granie bardzo żywo jak na sprzęt budowlany otworzyły Rozbujane Betoniary. Później Pull the Wire trzy razy startowało z pierwszym kawałkiem, przedłużając znacznie czas dostępny fotografom w fosie. Skład po całości na srogą odmianę ADHD zapadł, energia ze sceny ślicznie przenosi się na słuchaczy i majta nimi radośnie. Przy okazji zaprezentować się miał okazję nowy gardłowy formacji Pyza, który zastąpić ma Wookiego.

NEONFLY do Straszęcina tłukli się dwa dni, wybitnie dzika zaciętość jeżeli chodzi o wystąpienie w Polsce. Żeby za miło nie było, Willy Norton struł się konkretnie i nockę spędził wywracając się na lewą stronę i dając z siebie wszystko – w dosłownym słowa znaczeniu. Koledzy z zespołu troskę wykazali bardzo oszczędnie, bo kiedy chłopaka drastycznie skręcało w chińskie „u”, reszta śmigała po terenie, chętnie integrując się z festiwalowiczami w przytulnej bliskości źródełek chmielowych. Skoro po nocce spędzonej na dialogach z toaletą Willy dał radę na scenie w temperaturze, którą inkwizycja zwykła traktować czarownice, to teraz proszę sobie go wyobrazić w lepszej kondycji i bardziej sprzyjających okolicznościach. Ja widziałam, niczego wyobrażać sobie nie muszę. Dodatkową atrakcją był pierzaście dekorowany pan Thunder, jedyny w swoim rodzaju aztecki kogucik o tak piekielnym oddechu. Była namiastka pirotechniki. Kij, że w dzień, ale dosłownie i przenośni był ogień.

THE DREADNOUGHTS kupili mnie całkowicie. Poczucie humoru niewybredne ale skuteczne. Konkurs był, wyzwania nie pamiętam, ale nagrodę owszem: owocki dekorujące wybieg i hand job od… basisty. Przesympatyczny skład, umiejący równie dobrze utrzymać uwagę publiki między utworami, co podczas grania. „Pancerniki” z rodzaju tych pływających - radosną nowinę „Polka’s Not Dead” wywieźli z Kanady i głoszą na całym świecie siejąc spustoszenie na deskach klubów i w zapasach cydru. Szanty, street punk, folk i cygańskie tańce podają The Dread Pirate Druzil robiący hałas przy pomocy mandoliny, banjo i fifujek, flecików znaczy, odpowiedzialny za wokalizy i niewybredne poczucie humoru Kieł, Głupi Szwedzki Drań walący w bębny i Złośliwa Kałamarnica na basie. Skrzypaczka zastępuje Seamusa O’ Flanahana i póki co ksywy nie ma.

AVANTASIA litościwie dla mnie hałasowała na scenie jedynie dwie godziny. Pamiętam mój pierwszy kontakt z tworem Sammeta – przez bite trzy godziny grania, ględzenia, przekomarzanek zluzowały mi niebezpiecznie zawiasy w szczęce od zieeeeewania. Avantasię trzeba kochać, w przeciwnym razie… no nie da się tyle wypić, żeby cały set wytrzymać w jako takiej przytomności, bez przysypiania. Ja wiem, że Sammet, że Kiske, że Ronnie (sorry wolę go w Pretty Maids) i cała reszta muzyków, chwilowo bez innej roboty. Widać metal opera nie na każde uszy. Zdeklarowanych i zachwyconych fanów na koncercie sporo – i niech to wystarczy za recenzję. Avantasia zapewniła poślizg w rozkładzie jazdy i opóźnienie koncertu KONFLIKTu na malej scenie.

THE EXPLOITED - żywa legenda na scenie. O tyle istotne, że żywa, bo Buchan gardłowy (Buchan garowy lepiej dba o zdrowie) bardzo dobitnie udowodnił, że „Punk’s Not Dead” wywijając się kilka razy Ponuremu Żniwiarzowi spod kosy. Wattie z właściwym sobie urokiem szarżującego bardzo statecznie nosorożca rąbnął energią po uszach, wprawiając publikę w radosny chaos. Set dynamiczny ale krótki jak trailer filmu, bo zakończony odcięciem prądu. Zapraszając The Exploited na festiwal, nikt nie wpadł na to, że Wattie lubi pohasać na scenie z fanami. No i próby wejścia publiki na scenę skończyły się tej publiki skotłowaniem przez ochronę, a potem pozostał zamiast muzyki gwar bardzo nerwowy i niespokojny.

Elegancko prezentujące się na scenie ROYAL REPUBLIC stroiło się dłużej niż uczestnicy love parade w wersji exclusive, dłużej nawet niż faktycznie grali, udupiając publikę przed wejściem na teren scen. Ochrona dostała prikaz nie wpuszczania gawiedzi podczas prób i z ponurą zaciętością się instrukcji trzymała. Efekt tego był taki, że przesympatyczna międzynarodowa ekipa WORDLY SAVAGES pełne trzy kawałki zdążyła zagrać do trawy i pustych barierek, bo publika zwyczajnie słuchała zza ogrodzenia. Słabo bardzo. 

Tego dnia wszystkie kolejne zespoły dokazujące na dużej scenie, grały do fanów Sabaton. Podziwiam szczerze zawzięte trzymanie miejsca przy barierce przez cały dzień… w upale, w palącym słońcu i wreszcie w atmosferze jak spod pachy kowala. Na poranną próbę Szwedów, gdy słoneczko usiłowało stopić scenę z przyległościami wpadł ksiądz ze straszęcińskiej parafii. Głośne dźwięki przeszkadzały w odprawieniu mszy w pobliskim kościele mającym znacznie skromniejsze niż festiwal nagłośnienie. Sabaton to nie Royal Republic, uwinęli się raz dwa i jeszcze dostali zaoczne podziękowania z ambony.

PERFECT posłużył za podbicie dynamiki Sabatonom na zasadzie kontrastu. Szacunek dla bandu mam ogromny, ale koncertu do eksplodujących energią – czy to muzyczną, czy szalejącej publiczności – zaliczyć się zwyczajnie nie da. Owszem były „hiciory” wymrukiwane przez publikę wspólnie z zespołem. Patrząc na Markowskiego nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś z oglądaniem teledysków Aerosmith i Stevena Tylera zdrowo przesadził.

ILLUSION – tu był ogień drodzy państwo. Dzień wcześniej niewątpliwe zalety wokalne Lipa prezentował z LIPALI. Wersja Illusion to jest coś co moje uszęta pochłaniają żarłocznie. Dodatkowo uwielbiam wokale o delikatności tłuczonego szkła z rodzaju tych zdzierających farbę. Kiedy cała Polska nuciła „Nóż”, ja grzecznie odrabiałam lekcje w LO i nijak na koncert wybyć nie zdołałam. Ostatnio nadrobiłam Illusionowe granie – dzięki Czad za to! Lipa walnął striptiz, prezentując klatę i żółciutkiego Pikachu. Przez jeden krótki moment miałam nadzieję, na niezły show, ale nikt z publiki widocznie nie polował w Straszęcinie na pokemony. pech, bo moglo być ciekawie.

Obiektywnie stwierdzam, że moja wrażliwość kartofla klimatów MELI KOTELUK w pełni docenić mi nie pozwala. Defekt taki genetyczny, że dopiero jak coś ciężko rypie mi po łbie gitarami, wosk z uszu wytapia i mózg nosem wydmuchuje – ja kwitnę. Na Meli subiektywnie zwiędłam, ale publika zdecydowanie doceniająca była.

Szwedzi od „fortitułanów” wejście mieli hm… energiczne jak nie przymierzając Chopin z „Marszem pogrzebowym”. Pięknie kopiący bębenki słuchowe „Ghost Division” poprzedził tym razem oklapły i anemiczny cover „In The Army Now” w tempie galopującego żółwia, zamiast jak to niegdyś bywało „Final Coutdown”. Tak się jakoś porobiło Szwedom, że im mniej klawiszowca na scenie, tym więcej klawiszy w kompozycjach. Ktoś litościwie mógłby ściągnąć cugle Joakimowi, bo się chłop klawiszowaniem przejął. (wszak klawiszowcem jest, gardłowanie wpadło mu kiedyś przez przypadek). Jeżeli przedawkowanie plumkania będzie nadal postępowało w tym tempie, to za 2-3 albumy z instrumentarium wypadną gitary, a przybędzie pianola, klawesyn i może cymbałki zamiast perkusji. Straszęciński koncert Szwedów, którzy skocznie o nagłych zejściach człowieków z powodów batalistycznych śpiewają wyjątkowy był z dwóch powodów. Raz – skład rozstał się z Thobbe – gitarzystą, który po uświadomieniu sobie, że te radosne klawiszki będą go prześladowały minimum 2 lata na trasach koncertowych – słusznie salwował się ucieczką. Pojawił się Tommy Johansson – nowy gitarowy, który w kontrakcie musiał potwierdzić zgodę na strojenie się w portki urban camo. Druga wyjątkowość koncertu to premiera kawałków z najnowszego albumu, w tym pierwsze wykonanie na żywo kawałka „Winged Hussars” z klawiaturowymi dźwiękami luzującymi zęby w szczęce. Do „fortitułanów”, „Warczącej Warszawy” dobił właśnie kolejny kawałek, który publika na koncertach kojarzyć będzie. 

Show SABATON na wypasie. Cała scena zionęła ogniem dając wyobrażenie jak wyglądałby grupowa wizyta w toalecie stada smoków przez miesiąc karmionych monotematycznie owieczkami nadziewanymi siarką i chili w sosie z paliwa rakietowego. "Jeszcze jedno piwo!" było kilka razy, raz trafiło nawet w Chrisa. Nieco głupawki „by Jocke” było przy strojeniu się w to co zalegało na wybiegu sceny. Damska bielizna wypadłaby znacznie ciekawiej niż dziergane coś. Była zapowiedź trasy po Polsce, Szwedzi wpadną na cztery koncerty w lutym, mając jako gościa Accept. Dwie genialne kapele live, idealne do fotografowania. Dzięki temu Accept wreszcie wyjdzie poza Stodołę i pohałasuje w wielkiej sali. 

Witki mi opadają jak czytam oburzone komentarze, o tym jak Accept będzie supportował Sabaton. To nie tak gamonie prowincjonalne. Jest opcja GOŚCIA trasy. Dwie równorzędne kapele mogę jechać na wspólną trasę – nie do ogarnięcia w Polskim zaścianku prawda? Ciekawe jak zawzięcie na koncerty Accept chodzili owi oburzeni, żeby frekwencją dać im szansę grania poza Stodołą?

Ciekawostka – koniecznie do zrobienia to w domu: ile kawałków Sabaton pasuje jako podkład muzyczny pod choreografię „Macareny”? Potem proponuję zrobić to samo z Nightwish.

Mam jeszcze jeden defekt. Na dźwięki reggae mój organizm reaguje odrzuceniem. Podczas gdy niemal cały świat na ślamazarne i bujające rytmy basu reaguje relaksem i radosną śmiercią mózgu, mi rośnie poziom agresora. Nijak się wyluzować, kiedy człowiekiem szarpie niechęć do ludzkości w stężeniu umożliwiającym mordowanie wzrokiem. Widać nie każde fale mózgowe kompilują z tymi, które wybrzeże Jamajki omywają. Moja tolerancja stylistyczna spadła drastycznie i wykazywałam dla konopnej muzyki tyle entuzjazmu co przeciętny dorsz do wspinaczki wysokogórskiej. Szczęśliwie późna pora występu ALBOROSIE i fakt, że to był czwarty już dzień festiwalu spowodowały u mnie łagodne otępienie. 
Alberto D'Ascola pochodzi z Włoch, Sycylii – tak konkretnie. Zespół towarzyszący wokaliście był imponująco liczny. Za scenografię zespół miał jedynie trochę dymu na scenie i spod sceny - wiadomo gdzie zamelinowali się techniczni formacji. Alberto poza wokalami, miał sporo roboty z wybitnie okazałymi dredami, można powiedzieć że miał pełne ręce roboty nawet. Fryzura wyglądała jak osobny organizm, żerujący na skromnej postury Włochu. Widząc tak obszerną koafiurę, którą trzeba w ruchu asekurować, żeby przypadkiem łba nie urwało, przeszła mi tęsknota za bujnymi lokami na moim własnym czerepie. Wyobraźnia straszna rzecz, jeżeli zabiera się ją w nieodpowiednie miejsca, bo przez dramatyczny moment Alborosie jawił mi się jako ziołowa wersja Cthulhu. 

Skład sympatyczny, tylko nieco zagubiony. Widać chłopaki święto marysi zielnej obchodzą codziennie. Tuż przed koncertem Sabaton, chłopaki zaczepili mnie na backstage pytaniem o to, gdzie się znajdują. Straszęcin ich nieco skonfundował, domyślam się jak drastycznie to brzmiało dla niepolskich uszu. I tu chłopaki zabili mi ćwieka, bo zapytali o znaczenie tej szeleszczącej nazwy. Scary village? Scary place? Scary whatever? Jakkolwiek nie przetłumaczysz wypadnie strasznie, a nie moim celem było straszenie gości zza granicy, finalnie przyjęli nieźle „Scary village” i nie drążyli tematu, skąd taka nazwa.

Tyle nieobiektywnie w kwestii grania i muzyki. Dodam tylko, że często dźwięk wybiorczo hulał diabli wiedzą gdzie, zamiast trafiać w uszy zainteresowanych. Próżno doszukiwać się winnych, wszak duże nazwy na plakatach własnych magików od suwaczków wożą.

Teraz niemuzycznie będzie.

Drugiego dnia w ramach niespodzianki okazało się, że festiwal posiada namiot prasowy! Wow! Rzadkość w naszym kraju prawdziwa. Szybko cała radość poszła się bzykać (pieprzyć jak kto dosadniej woli) bo funkcjonalność wspomnianego przybytku sugerowała wyposażeniem, jakoby akredytowane media do podstaw zajęć dziennikarskich zaliczały opierdaling i leżing. Ani stoliczka żeby fotki pozrzucać, ani kabelka z prądem żeby baterie reanimować. Były za to leżaki… i te wyniosły się z przybytku dedykowanego szeroko pojętej prasie, (samodzielnie oczywiście, w końcu miały nogi) pod scenę, gdzie oferowały swoje usługi umęczonej ochronie. 

Chaotyczne i nagłe zmienianie zasad gdzie wstęp do fosy był całkiem zakazany, albo trwał jakkolwiek inaczej niż międzynarodowa zasada „three songs, no flash” zniechęcił fotografujących i mniej niż połowa akredytowanych dotrwała do dnia ostatniego. Popychanie paluszkiem grubości gromnicy bezwzględnie niszczy we mnie wszelkie skłonności do dyskusji, dlatego wypraszana przez ochronę nabierałam prędkości nadświetlnej, żeby tylko większym od siebie panom się nie narazić. Co najwyżej kwiknęłam pod nosem kur…  ekhm… określenie przysługujące pannie od amorów warunkowanych ekonomią - w tym jednym słowie zawierając streszczenie całej sytuacji, okoliczności i moich własnych uczuć.

O ile wywalanie fotografujących przed czasem podczas koncertu Nightwish czy Ensiferum było zaledwie strzałem w stopę, to przymusowy exodus na drugim kawałku Avantasii (przypomnijmy – pierwszy raz występującej w Polsce) było salwą z bazooki prosto w klejnoty rodowe. Gratuluję bystrości medialnej. Naprawdę, fotografujący to nie debile. Widząc w fosie nadmiar pływaków, sami się wyniesiemy, żeby nie utrudniać pracy ochronie, mając komplet fot wyjdziemy po pierwszym kawałku nawet, jeżeli uda się set ustrzelić w takim tempie. Każdy jakoś swoją robotę ogarnia, ja zawsze trzeci kawałek rezerwuję na ustrzelenie zadowolonych buziek publiki… tu nie miałam wielu szans. Nawet trolle u Pratchetta tradycyjnie liczą w systemie czwórkowym: jeden, dwa, trzy, dużo. Widać matematyka może przerosnąć… dwumetrowych gości, którym proces łączenia wątków z hukiem brwi zderza na czole.

Trzeciego dnia duch mój na rozżarzone węgle dupą usiadł, witriol uszami trysnął… no wkur…zyłam się solidnie, nie mając po raz kolejny zdjęć publiczności. Kiedy człowiek dochodzi do końcowej fazy planowania anihilacji ludzkości, ściskanie przez banana wyposażonego wbrew naturze w kończyny górne, nie jest czymś właściwym z socjologicznego punktu widzenia. Wszelkie ‘free hugs’ i ‘uśmiechnij się’ mogą umęczonemu człowiekowi wyjąć zawleczkę rozsądku i spowodować eksplozję szaleństwa. Podsumowanie tego pięknego dnia było natury zbrodniczo – entomologicznej, pecha miała para niewinnych szerszeni, zwanych groźnymi. Groźnymi przynajmniej do czasu aż trafiły na mnie i pożyczony trampek. Mord nie poprawił mi jednak humoru. 
Nawet nie szło się piwem potraktować. I to nie z powodu pozbawienia browaru przez ustawę o imprezach masowych znieczulających właściwości, ale przez obowiązkowość – mam robotę do wykonania. 

Dawno, dawno temu, kiedy po ulicach biegały dinozaury… tfu! jeździło MO, a jedynym Open Air’em w kraju był Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu istniała zaszczytna i jakże praktyczna funkcja inspicjenta sceny. Taki inspicjent władze miał nad sceną i tym co się na niej dzieje nieograniczoną, świętą i nietykalną. On decydował kto włazi na deski, kiedy i na jakich warunkach. Pilnuje czasu i artystów, żeby nie broili. Taka właśnie osoba mogłaby wyratować kilka sporych wpadek organizacyjnych. Raz – uniknięcia wypieprzania fotografujących przed czasem, dwa – wypieprzanie kapeli przedłużającej strojenie, trzy – zezwalanie na wejście publiki na scenę kiedy artysta ewidentnie zaprasza. Dałoby się uniknąć strojenia na jednej scenie, podczas koncertu na drugiej, akcji z odcięciem prądu The Exploited, a i festiwal promowany byłby w mediach znacznie większą ilością galerii i pochlebnych artykułów.

Trzeciego dnia na bramkach pojawia się „profesjonalista”. Do standardowego sprawdzania plecaka dochodzi legitymowanie dokumentem tożsamości. Nadmienię, że media miały białe papierowe opaski i identyfikatory z imieniem i nazwiskiem. Mając bezpieczny nocleg w czterech ścianach wolę nazbyt ważnych dokumentów ze sobą nie nosić – błąd! Otóż sprawdzane były dowody. Moje pytanie „Dlaczego wcześniej tego nie wymagano?” „Pan Pro” błysnął niczym supernowa ripostując błyskawicznie, że zwyczajnie byłam przez poprzednie dni nieprofesjonalnie sprawdzana. Aha… Miłe to nie było, chociażby ze względu na ekipę, która wedle zmieniających się jak kolory na podbitym oku zasad  sprawdzała nas całe trzy dni, stojąc w upale, wysłuchując pretensji i ćwicząc prawdziwie świętą cierpliwość. Drogi „Panie Pro”, z szacunku dla pracowników festiwalu, mógł sobie pan tą uwagę darować. Naprawdę.
Papierowe, białe opaski służyły również jako detektory poziomu higieny osobistej. Mianowicie pieczątka ‘media’ widniała na nich tylko do pierwszego prysznica, potem w piździec spływała rurami. 

Trzepanie na wejściu do kolejnej strefy, było tak gruntowne i dogłębne, że człowiek sam miał wątpliwości czy z torby nie wychynie nic z napisem ACME TNT i żarzącym się lontem.

Staram się ze wszystkich sił utrzymać swój ogromny szacunek do ochrony, budowany przez wiele lat festiwalowania (w tym 8 lat z aparatem), no i ni cholery nie mogę. Jeżeli latająca publika tak ciężko eksploatuje ochronę nerwowo, że dochodzi do nieparlamentarnych wyrażeń i rękoczynów, to może zmienić robotę, wziąć gorzkie żale i pójść na roraty? Znaczy trzymać się innych, chociażby „sportowych imprez” stadionowych gdzie awersja do ludzi przedkładać się może na skuteczność działania. Serce mi rośnie i wyśpiewuje radośnie gdy ktoś w komentarzach dziękuje panu ochroniarzowi za wodę, za pomoc, za faktyczne ochranianie. Oznacza to tylko jedno – kilka sztuk dużych panów nawaliło, w związku z tym nie wypada wieszać psów, czy innych czworonożnych ssaków na wszystkich jak leci.

Niczym zawałowiec maselniczki trzymam się kurczowo wizji ochroniarza jako konkretniejszej postury szlachetnego Percivala chroniącego zdrowie i życie publiki. Zbieranie pływaków przebiegało sprawnie, nikt nie zaliczył facjatą przytulasa z glebą w imię nieubłaganej grawitacji, ale poszturchiwania i niechęć dla typowych zachowań koncertowych jest już niefajna. Publika tak ma – lubi polatać. Nic przyjemnego jeżeli robi się za falę, szczególnie, że co bardziej odmóżdżeni na te jazdy wciągają glany, ale takie prawo festiwalowe niestety. Swoją drogą tych surfujących glanami po czerepach niewinnej publiczności przeciągnęłabym gołym odwłokiem po papierze ściernym, gradacji P12 co najmniej. Nosz do kur… nędzy!... ubogiej córy Koryntu znaczy, naprawdę Avantasia daje podkład pod ciągłe szorowanie zadem po cudzych czaszkach? Widać nie doceniałam kapeli w kwestii wybitnie ciężkich brzmień…

Fascynująca była niestałość zasad panujących na terenie festiwalu, zmiennych tak jak gatunki muzyczne na scenie. Zasady mianowicie dość chaotycznie zaskakiwały coraz to nowszymi wersjami. Czwartego dnia zakaz dotknął wnoszenia na teren ze sceną żarełka zakupionego gdzie indziej, co zaowocowało polową restauracją przy wejściu głównym. I to restauracją, którą pani Gessler zjechałaby jadem za bliskie sąsiedztwo toiów. Kto gdzie stał, siedział czy leżał kończył szybko posiłek i przeżuwając jeszcze, gnał pod scenę żeby występu ulubionej kapeli nie tracić. Powstała tym samym nowa festiwalowa strefa – strefa Zgagi.

Co organizatorom w kwestii zasad po głowie chodziło bogowie nie wiedzą, demony może się domyślają. O czystość nie chodziło, bo paszę serwowano również w części ze scenami, pozostaje stara jak świat prawda… jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo że chodzi, biega nawet o pieniądze. Stwierdzenie „gorzej być nie może” nabrało wybitnie złowieszczego wydźwięku. Tego zdania lepiej nigdy nie wypowiadać głośno, bo bogowie w napadzie optymizmu, udowodnią, że jednak „może!”.

Obstawiam, że na całym festiwalu zawiódł przepływ informacji, a raczej totalne zatwardzenie informacyjne. Logika – to słowo w Straszęcinie czuło się bardzo samotne i zagubione, a brak sensu w zasadach rzucał się nie tylko w oczy, ale i do gardła skakał.

Na pochwałę niejaką zasługuje liczebność toiów, uchroniło to publikę przez wizytacjami okolicznych krzaczorów i obcowania sam na sam z mitycznymi straszęcińskimi upiorami. Wystarczy, że na terenie było zatrzęsienie zombiaków. Upalna aura przyprawiała festiwalowiczów z różnym skutkiem o estetykę wcześniej chowanych luzem nieboszczyków po ekshumacji. Po całym terenie walało się nieco zwłok w sensie tymczasowym, faktycznie nikt nie ucierpiał przewlekle – znaczy ponad typowy czas trwania kaca.

Lux in tenebris lucet… no tenebris była, szczególnie na małej scenie światła było jak na lekarstwo, podobnie zresztą jak na tej większej podczas zamykających koncertów. Po gwieździe, występowała kapela nieco mniej błyszcząca, w myśl czeskiego festiwalowego patentu na wygaszenie zabawy. Zastanawiające było słabe oświetlenie tych „wygaszaczy” właśnie.
 Backstage był podzielony, może strach że kapele z małej sceny wyniosą tym z dużej browar?

Policja dziarsko wyrabiała normę roczną na odławianie spożywających pod chmurką, o czym uczynny pan stróżujący przy wejściu głównym wspominał potencjalnym ofiarom. Szacun dla jegomościa który wie jak „fuck the system”, tym bardziej, że w okolicy mile hostessy w ramach promocji rozdawały cudownie zimne puszeczki z delikatnym, ale jednak alkoholem.

Pole namiotowe podobnie jak we wcześniejszych edycjach, było niedostępne dla posiadaczy biletów jednodniowych. Ciut słabo w kontekście położenia Straszęcina i dojazdów do niego. Zamknięte było także w noc poprzedzającą festiwal, znaczy nikt nie wiedział gdzie jest osoba odpowiedzialna za wydawanie opasek i czy w ogóle powinna być taka na miejscu. Jeżeli ktoś dobił na miejsce wieczorkiem, gdy punkt wymiany karnetów na opaski był nieczynny kimał gdzie bądź i czekał na zmiłowanie. Wpuszczanie rozpoczęło się o 8 rano, kolejka była imponująca i soczyście wkurwiona. Takich tłumów w PRL-u nie było nawet pod sklepami gdzie pralki rzucili.

Trochę dużo niedociągnięć jak na czwartą edycję festiwalu i imprezę płatną. O ile ja jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować wszelkie zasady wprowadzane przez organizatora – bo to on odpowiada za bezpieczeństwo publiczności – to zmienności i niekonsekwencji pojąć nijak nie potrafię i nie chcę. Oczekiwania uczestników zmieniają się bardzo jeżeli wybulić trzeba 319 zeta w dniu rozpoczęcia imprezy i do tego 45 zeta za pole namiotowe, mamy wtedy do czynienia już z klientami, których zadowolenie w jakiś sposób powinno być dla autorów wydarzenia ważne.

Polska myśl techniczna… no obiecałam.
Format telebimów zawieszonych po bokach sceny obiektom filmowanym szczupłość narzucał wręcz anorektyczną, kosząc bezlitośnie fragmenty dystalne i człowieków i instrumentów. Najlepszy byłby szkielet z flecikiem, i nie dajcie bogowie poprzecznym. Jak skompilować format telebimu z wyświetlaczem kamery? Proste i praktyczne bardzo!


Kibelek dla dźwiękowców, żeby nie hasali za bardzo po backstage.

Teraz patrząc wstecz nawet rzewnie mi się zrobiło wspominając CZAD festiwal i kiedy brzemię normalności będzie zbyt ciężkie, chętnie odwiedzę imprezę ponownie, mając przy sobie sprawdzone towarzystwo, nocleg „U Danusi” Krawiec, oraz nadzieję na pozytywne zmiany organizacyjne. Oczywiście o ile organizator raczy mnie wpuścić po tym wpisie. Wszelkich imprez gdzie pojawia się mniej popularna niż disco-polo muzyka metalowa (nawet aluminiowa) bronić będę rękami i nogami.  Warto może przy ustalaniu przyszłorocznego muzycznego menu wziąć pod uwagę fakt, że to właśnie wielbiciele ciężkich brzmień należą do najchętniej podróżujących w kraju i poza granicami.

Subiektywnie:
Punk’s definitely Not Dead
Reggae unfortunately not yet
I tylko metalu żałośnie malutko.

P.S. Dzięki serdeczne osobie, która samą obecnością dźwigała do pionu moje zmiętoszone morale i jednocześnie humorem amortyzowała sytuacje gdy żądza mordu czerwienią zasnuwała mi wzrok. Dzięki Slania, że bez trupów się obeszło. Dwa szerszenie się nie liczą. Tak jak kocham festiwale muzyczne, tak nie dzierżę festynu w Kostrzynie. Niestety woodstockowy klimacik razem z „free hugs”, „uśmiechnij się”, „hi five” i ściskającymi ludzi bananami trafił mnie bezlitośnie na drugim niemal końcu Polski. Brrr!
Tu można znaleźć bardziej rzeczową relację z festu.

P.P.S. Pozdrowienia dla tych z którymi przez te cztery dni miałam przyjemność dzielić fosę, przez 1; 2; 2,5; 3* kawałki.
*niepotrzebne skreślić

P.P.P.S. Wybrawszy się do Dębicy na obiad niechcący miałam udział w wywołaniu konsternacji kulinarnej. Zachwyciła mnie wizja placków ziemniaczanych ze śmietaną. Z takim zachwytem nie walczę, ulegam. Ciszę w lokalu wywołała moja prośba o cukier do podanych placków. Co kraj to obyczaj, najwyraźniej popełniłam srogie gastronomiczne faux pas. Ekhm… w Bydgoszczy nie byłoby w tym nic dziwnego, zapewniam.
































2 komentarze:

  1. Ja mam trochę odmienne zdanie o pływakach. Okej, raz dwa, ale dwadzieścia razy? Serio? Czekam 10 lat na koncert Avantasii w Polsce i w nagrodę dostaję pół koncertu przyklejony w przepoconą koszulkę ochroniarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem wkur...zenie doskonale :). Obawiam się tylko, że w Polsce na Madonnie będzie młyn, przy lekkiej zachęcie na Biberze może udać się ścianka... jesteśmy porąbani niestety :) Dlatego jeżdżę do Czech i tam 2 razy Avantasię widziałam - potwierdzam - nikt nie pływał!!!

      Usuń