Słów kilka...
Zdążyłam
zrezygnować z tego wpisu… Odświeżyło mi się.
Do
gdańskiego koncertu myśli wróciły same 16 lipca, kiedy około północy po scenie
największego czeskiego festiwalu przetaczał się Vince Neil, wydając dźwięki
przerażająco realistycznie przypominające dialogi Chipa i Dale'a, bohaterów
krechy Rescue Rangers.
Dawno dawno
temu, kiedy zamiast You Tube'a było MTV, zamiast CD – kasety, a informacje
muzyczne czerpało się z niemieckiego BRAVO (polskiej edycji jeszcze nie było)
jeden większy pstrokaty band, zabrał mniejszy jeszcze wtedy pstrokaty band w trasę. Jedni grali
plebejski rock'n'roll na bazie utleniacza do włosów, zionąc błyszczykiem do
ust, drudzy Jackiem Danielsem i nienawiścią do całego świata w odcieniu rudym.
Z trasy zespoły wróciły nie wielbiąc się jakoś wylewnie. Jakaś tam akcja była
jeszcze przy wręczaniu nagród muzycznych, ktoś komuś pogroził prawem
wyłączności na cylinder i wkrótce legendarne stało się publiczne wzajemne
obszczekiwanie się panów Neila i Rose za pośrednictwem wszelakich mediów,
nadmieńmy - mediów z tego powodu przeszczęśliwych. Jeden drugiego zawzięcie
wyzywał na solo, grożąc zniszczeniem makijażu, ewentualnie banalnym obiciem
mordy, do pojedynku jednak nigdy nie doszło.
Dziś bardziej
niż kiedykolwiek jestem w stanie uwierzyć, że obaj panowie mimo słusznego
wieku, są w stanie skutecznie wziąć się za łby i solidnie wytargać. Wystarczy
tylko dobra motywacja. Przykładowo ostatni karton lukrowanych pączków z
kolorową posypką.
20 czerwca
2017
Upał jak
cholera, słońce z zaciętością godną lepszej sprawy usiłuje rozpuścić szyby w
oknach. Zdeklasowana „jedynka”, w której wysiadła klimatyzacja z opóźnieniem
wtacza się na betonowy peron. Uroki podróży przywodzą na myśl ciepłą atmosferę,
którą inkwizycja zwykła traktować czarownice. Skład Wrocław – Gdynia szczelnie
zapakowany podekscytowanymi ludźmi w wieku wszelakim, pocącymi się w koszulki z
logo GNR. Ludzie zjarani jak kościoły w Norwegii, radosny nastrój, wybuchy
śmiechu. Cała Polska wali tego dnia do Gdańska. Po korytarzu niesie się wybrzęczane z kilkunastu „ajfonów” i
wyrykiwane gardeł „chłodzonych” ciepłym piwem już od kilku stacji „Welcome to
the Jungle” dźwiękami mordując uszy podróżujących. Pierwszy koncert GNR w
Polsce, trzydzieści lat od wydania pierwszej pełnometrażowej płyty „Apetitte
for Destruction”. Jedyna w swoim rodzaju legenda popkultury wreszcie na żywo, w
reanimowanym składzie…. A ja nic. Coś mi się zepsuło.
Mimo całego
sentymentu osoby, która dziury w ścianach pracowicie zaklejała plakatami
prezentującymi jeszcze tapirowane koafiury Axla, osoby która w koszulce z trasy z 91
roku ma więcej dziur niż te uzasadnione anatomicznie i zna na pamięć wszystkie
teksty gunsowych kawałków nie rusza to nijak…
Szkoda
chłopaki, że te dwadzieścia kilka lat temu nie pofatygowaliście się z
koncertowaniem nad Wisłą, bo na mnie radosne przesłanie „lepiej późno niż
wcale” nie działa wcale. Zdążyłam zwyczajnie z GNR wyrosnąć… nazwa „spluwy i
różyczki” brzmi dla mnie strasznie infantylnie, tym bardziej oglądana na tylu „vintage” T-shirtach z sieciówek u dzieciarni.
Na stadionie
szeroka rozpiętość wiekowa publiki. Od tych, którym GNR kojarzy się z latami
wcześniejszej czy późniejszej młodości, po bardzo nieletnich, którzy najlepiej ekipę
znają z You Tuba i prezentują na klatach szerokie spektrum mody na nadruki
nieistniejących bandów. Młodsza część „fanów” filmuje zawzięcie obrazki z
ogromnych telebimów, będących jedyną scenografią sceny, a ja się zastanawiam,
czy Axl raczy pierdolnąć rutynowego focha ze spóźnieniem jakby te trzy dekady
to było mało.
Zapętlona
animacja strzelających pistoletów z podłożonym dźwiękiem wypłoszyła z
zakamarków stadionu małego nietoperka, który zatoczywszy kilka chaotycznych
kółek zaszył się na jakiejś mniej ostrzeliwanej pozycji. Wyobraźnia to zło,
szczególnie jeżeli zabiera się ją w nieodpowiednie miejsca. Otóż oczami mojej
wyobraźni w momencie nietoperzowego lotu zobaczyłam zalatującą stęchlizną ekipę
GNR w wersji zombie otrzepujących się z kurzu i pajęczyn, wyłażącą z katakumb
po wieloletniej hibernacji.
Kwadrans po
godzinie „zero” niecierpliwość publiki skutkuje entuzjastyczną reakcją na
przemykających technicznych. Sympatyczny akcencik – na telebimach w tle sceny
bo bokach balistyczno – florystycznego logo polskie flagi. Telebimy szybko
okazały się koniecznością, a nie dekoracją. Niewysoka scena, Golden sięgający
podobno Zakopanego spowodowały, że publika płyty oglądałaby komórki publiki z
Goldena, ewentualnie Axla jako pękatą figurynkę pomykającą po scenie.
Już na
początku prośba Axla ze sceny z o cofnięcie się tłumu. Czyżby trauma z Castle
Donington 88 nadal po tylu latach trzymała? Uszanowanko dla pana Rose, że nie
pier… mikrofonem i nie poszedł z diabły. Efekty pirotechniczne na wypasie,
dźwięk zróżnicowany, zależnie od miejsca odbioru, jednakże
charakterystyczne wydarcie Axla przeżarte upływającym czasem jak rdzą wywołuje
szczękościsk. Na hiciory nie trzeba długo czekać, „Welcome to the Jungle” było
już na 4 pozycji, urozmaicone wrzaskiem serwującym doznania, które ma człowiek,
któremu na łeb zwalają całą wywrotkę złomu. Pomijam akustykę miski klo... tfu!
stadionu, forma Axla niczego nie urywa. Najlepiej zabrzmiał motyw „Looney
Tunes” służący za intro.
Slash -
zblazowany wieszak na Gibsona od niechcenia wydobywa z niego dźwięki.
Interakcje między muzykami wybitnie ascetycznie, jakby samo nawiązanie kontaktu
wzrokowego miało skutkować mordobiciem. Fakt solówki były, szkoda, że na
trybunach. Z całej ekipy najlepiej fason trzyma Duff.
Za plus
Axlowi należy policzyć, że w zawzięcie zmienianych kreacjach nie uwzględnił
białych majciochów, czegoś takiego moje nawet niezbyt wymagające poczucie
estetyki mogłoby nie unieść. Należy jednak pamiętać, że to Axl właśnie
legginsami i spódniczkami promował gendery zanim to było modne. Zostały mu za
to charakterystyczne „wężowe ruchy”, przy minimalnej modyfikacji
choreograficznej: „pyton wtrząchnął hipcia”.
Najniebezpieczniejszy
zespół świata grozić może obecnie ewentualnymi fochami pana Rose, chociaż z
racji zmiany kategorii wagowej z piórkowej na ekhm... cięższą, szarże na
publikę czy fotografów zyskałyby na efektywności. Chociaż żeby dorwać tych
drugich Axl musiałby opanować czterdziestometrowe skoki ze sceny.
Czterdzieści
tysięcy fanów z całej Europy, trzy godziny show i trzydzieści lat czekania na
ten koncert wychodzi na zero. Przy całym tym hejcie, który lawiną spadł na
organizatora zastanawiam się nad jednym. Kto poza LN w naszym pięknym kraju
podjąłby się finansowego wysiłku dźwignięcia takiego wydarzenia i jestem
otwarta na wszelkie sugestie. Osobiście sądzę, że chłopakom spodoba się zbijanie kasiory i tak szybko ze sceny nie zejdą.
Mick Wall z
Kerrang, któremu Axl poświęcił kilka soczystych „fucków” w „Get in the Ring”
stwierdził kiedyś, ze Axl i Slash to Jagger i Keith swojego pokolenia. Zastanawiam
się czy obecne pokolenie ma szansę na swojego Axla i Slasha.
Na stadionie
Energa 20 czerwca nie zagrał amerykański zespół Guns’n’Roses, ale emocje.
Emocje publiczności, sentyment, nostalgia i tylko z tej perspektywy koncert
może być oceniany.
Fotki do publikacji wyłącznie na stronie medium w najmniejszej możliwej wielkośći: KLIK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz