2017-09-22

POST SCRIPTUM - Summer Dying Loud 2017, Aleksandrów Łódzki - Poland



Słów kilka i zdjęć trochę...


Dziś patrząc za okno (mgła, mokro, i piździ jak Kieleckim) jeszcze bardziej nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem udało się wyszarpnąć dwa typowo letnie dni, w tygodniu raczej typowo październikowej aury. Ten wyjątkowy zbieg okoliczności meteorologicznych sugeruję wziąć pod rozwagę wszelkim przeciwnikom aleksandrowskiego festiwalu. Widocznie impreza ma wsparcie także u góry. Odnośnie przyszłorocznej edycji decyzja również już podjęta: jadę i jeździć będę tak długo jak długo festiwal będzie się odbywał, tym bardziej że za rok odbędzie się dziesiąta jubileuszowa edycja.

Pogrubienia w tekście otwierają poszczególne galerie/wpisy do których odnosi się tekst. Relacja zasadniczo jest dość subiektywna, obiektywnych, ze szczegółowym traktowaniem poziomu wykonań można szukać gdzieś indziej.

Na festiwalu miałam zaszczyt i przyjemność być po raz czwarty i niestety tylko czwarty. Wtedy w 2014 festiwal miał już formę imprezy dwudniowej prezentującej wyłącznie polskie kapele i zawsze będę wdzięczna Michałowi za namówienie na ten pierwszy wyjazd streszczony TUTAJ.


Z ciekawości zajrzałam jak też pierwsze edycje wyglądały. W 2010 roku jeszcze pod nazwą Rockowe Zakończenie lata po kompleksie MOSiR  im. Włodzimierza Smolarka niosły się dźwięki Acid Drinkers, Lipali, Ptaky oraz Black Sun. Impreza była jednodniowa i zaczynała się już o godzinie 13. 
We wrześniu 2011 roku pod obecną nazwą Summer Dying Loud, donośny zgon lata obwieszczali ze sceny Kat z Romanem Kostrzewskim, Flapjack, Titus Tommy Gun, Corruption oraz Gomor. Wtedy też na plakacie pojawiło się pierwszy raz wkurzone słoneczko. 
Kolejna edycja z 2012 roku była dość łagodna i nieco juwenaliowa, na scenie MOSiR wystąpili Hey, Luxtorpeda, Virgin Snatch oraz Mech i znowu Titus, tym razem w „przeciwpancernej zakonnicy” z Igorem Gwaderą. 
Rok później treny żałobne na cześć odchodzącego lata wygrywali w nieco cięższych tonacjach Illusion, My Riot, Armia, oraz Alastor i Leash Eye.

Na Summer Dying Loud nie ma miejsca na przypadki. Do ośmiu lat doświadczenia w organizowaniu imprezy doszedł kolejny rok. Rok o tyle ważny, że z najwyższą w historii festiwalu frekwencją. W tym roku 21-tysięczne miasto odwiedziło przy okazji festiwalu dwa i pół tysiąca ludzi. Jeżeli, jest jeszcze jakikolwiek powód zainteresowania Aleksandrowem Łódzkim, to ja nic o tym nie wiem i póki co ludzi z całego kraju oraz z zza granicy w okolice Łodzi ściąga ten jedyny w swoim rodzaju festiwal muzyczny serwujący mocniejsze brzmienia. Mimo, że miasto założone 1822 roku ma długą i niewątpliwie bogatą historię, to tylko dzięki temu właśnie festiwalowi zaistniało szerzej w kraju.  Oczywiście nie każdemu do gustu przypadną dźwięki serwowane we wrześniu w Aleksandrowie, ale zaznaczam delikatnie, że fani takiego grania są gotowi przejechać setki kilometrów, żeby posłuchać ulubionego bandu na żywo. O tak zawzięcie podróżujących fanach disco – polo przykładowo nie słyszałam.

Zeszłoroczne  atrakcje muzyczne to 18 zespołów, w tym po raz pierwszy 4 importowane, w tym roku natomiast ilość gwiazd zagranicznych wzrosła o sztuk jeden, pojawiła się również publiczność spoza Polski.

Chwała organizatorowi za muzyczny eklektyzm w doborze zestawu atrakcji po raz wtóry. Dla mnie podstawową zaletą festiwali jest właśnie różnorodność. W granicach rozsądku oczywiście. Moje zawzięte festiwalowanie u naszych czeskich sąsiadów nauczyło mnie jednego: warto mieć otwarty łeb i uszy, nigdy nie wiadomo co jeszcze ci się spodoba i czego jeszcze nie znasz, dlatego daleko mi do betonowania się jednym gatunku czy podgatunku muzycznym.

Kolejna sympatyczna sprawa to coś co ja roboczo nazywam „wygaszaczami” imprezy. Patent który znam z Czech, a który sprawdza się znakomicie. Możliwe, że polska publiczność nawykła do prostych jak konstrukcja cepa schematów festiwalowych nie do końca przyswoiła sobie funkcję takiego „wygaszacza” trzymając się zasady, że największa gwiazda danego dnia powinna jednocześnie zamykać koncertowanie. Taki wygaszacz ma za zadanie zużyć całość pozostałej energii u pobudzonej do zabawy publiki, i przy okazji nieco złagodzić emocje koncertowe. Łopatologicznie – zamiast wkurzać postronnych i drzeć ryja w stanie wskazującym, zostań na koncercie i zmęcz się do końca człowieku. W Aleksandrowie wygaszaczami zwykle bywają składy obracające się w nastrojowych klimatach.

Zdaję sobie sprawę z tego, ze przeciwnicy festiwalu znajdą się zawsze., ale zamiast tracić czas i energię na przeszkadzanie imprezie tak rewelacyjnie promującej miasto, może dołożyć się trochę całości i dla siebie ugrać troszeczkę? W Straszęcinie urzekła mnie zaradność mieszkańców, którzy festiwalowiczom proponują, a to nocleg, miejsce na namiot w ogródku, a to kiełbaski z przydomowego grilla.

Zwykle osoby mające minimum gastronomicznego instynktu samozachowawczego omijają festiwalowe budy , jednakże docenienie tegorocznego menu nie wymagało skrajnego wygłodzenia. W temacie wyżerki oferta była zdecydowanie bardziej urozmaicona. Pamiętano nawet o tych, którzy preferują bliższe naturze odgłosy zwierząt niż tylko skwierczenie. Jeżowóz serwował żarcie wegańskie, poza tym po staremu w ofercie była zapychanka, kiełbasa z grilla, frytki i nieco bardziej wyrafinowane festiwalowe dania jak burgery na wypasie, czyli wszystko to co zawiera węglowodany i wepchnięte raz do gardła zazwyczaj tam zostaje. Piwo na festiwalu głównie się pożycza, dwudniowa formuła nie pozwala wynieść zbyt wiele trunku, którego głównym zadaniem jest doraźne nawadnianie – chłodzenie, dlatego docenić należy nieco wydłużoną aleję bogini Kloacyny. O to nawadnianie dba przede wszystkim ustawa o niskiej zawartości piwa w wodzie i po raz n-ty  powtórzę: wola organizatora nie ma tu nic do rzeczy.

Były namioty z płytami, ciuchami, wszelkimi ‘tru’ dekoracjami oraz szeroka oferta merchu SDL – wreszcie mam koszulkę, śliczna jest i jakościowo fajna.

Po staremu było też efektownie wizualnie z ekranem w tle sceny, który genialnie sprawdził się jako dekoracja oraz centrum informacyjne, wyświetlając koncertowy rozkład jazdy. Oczywiście znajdzie się kilku malkontentów, którym dźwięk wydal się niewłaściwy i wina oczywiście zdaniem domorosłych ekspertów od nagłośnienia leży po stronie ekipy dźwiękowej festiwalu.

Tym koneserom obdarzonym słuchem absolutnie absolutnym, chcę zwrócić uwagę na jeden ale istotny fakt. Nawet jeżeli na feście postawi się najzajebistszy sprzęt nagłośnieniowy, taki z którym umiarkowanie perwersyjny audiofil chętnie poszedłby do łóżka, zawsze jest szansa, że band postawi przy swojego fachmana od kręcenia gałkami… i wtedy sprzęt nie ma już nic do gadania, tfu! grania.

Wiadomo, że czasem band zabrzmi jak słoń stepujący w fabryce klaksonów wśród których zaplątał się buczek mgłowy. Bywa, że coś zawyje jak walczący z depresją banshee o skłonnościach samobójczych, albo perkusiście pęknie gumka w majtach, co objawi się rytmem młota pneumatycznego z czkawką, a czasem zwyczajnie zespół za punkt honoru stawia sobie buczenie jak stado srogo nawalonych szerszeni. Czasem wokaliście zaszkodzą ciasne portki i zapiszczy jak pająk usiłujący pierdzieć przez uszy, albo też dźwięk nie przenosi się wygodnym systemem drgań powietrza – jak to zaplanowała natura - ale również drgań podłoża, włosów i nawet zawartości żołądka. Czasami  ‘pierdalnie’ kabelek, a wtedy Melpomene i Polihymnia - muzy patronujące dźwiękom wszelakim - mogą się co najwyżej ugryźć w zadek z bezsilności i rzucić soczystą kur… damą negocjowalnego afektu. Takie są prawa występów na żywo i jak to powiedział pyskaty niemożliwie Dee Snider: „So be it!”

Festiwal dla mnie rozpoczął się od Wikingów słowiańskiej proweniencji – VALKENRAG. Były srogie ryki bojowe, sroga goła klata, bardzo srogie dźwięki i już nie taką srogością charakteryzujący się wojownicy z łódzkiej drużyny Verthandi Vilja robiący za scenograficzne urozmaicenie. Chłopaki niewątpliwie mieli radochę z pobytu na scenie, publika miała radochę pod sceną, a ja prywatnie cieszyłam się, że chłopaki zagrali cały set, bo ostatnio trochę im się występ w Bydgoszczy skrócił z uwagi na kondycję pałkera. Wikingom Made in Poland kibicuję zawzięcie i czekam na kolejny raz.

Chwała SDL za eklektyzm klimatyczny po raz kolejny i sława za zaproszenie PERCIVALa. Po to są festiwale, żeby człowiek czasem posłuchał czegoś, na co rutynowo nie trafiłby za diabła. Słowiańskie granie przy użyciu instrumentów skrzypiąco-trzeszcząco-dudniąco-popiskujących lubię i tym, którym stylistycznie piersiwalowy Wild Hunt nie pasował, uprzejmie polecam cmoknięcie się w pionowy uśmiech dla rozładowania frustracji. Gorzej, bo liczę po cichu na to, że na SDL za rok pojawi się metalowe wcielenie Percivali, z dopiskiem Schuttenbach. Piękne podbicie festiwalowej różnorodności, dobre granie, subtelniejsze dźwięki, unikatowe wykonanie „Rainig Blood” w wersji analogowej (seler urwał nać) i jedyny koncert przy którym dało się rozmawiać. Nie żebym narzekała na głośność, ale łącząc nadmiar decybeli z wieczornym zmęczeniem, uszęta traciły wrażliwość i selektywność dlatego sporo grania wypadało tonalnie subtelnie jak zestawy perkusyjne zrzucane z wysokiego urwiska w rytmie właściwym raczej dla karambolu na autostradzie.

Trójmiejski SOUNDS LIKE THE END OF THE WORLD serwujący post rockowe instrumentalne granie, klimatycznie wpasowałby się w nieco późniejszą godzinę, kiedy to delektowanie się dźwiękami nie łączy się z dziką zabawą jeszcze nie zmęczonej festiwalowaniem publiczności. Tu także plus za różnorodność.

Po ostatniej trasie już się poważnie bałam, że OBSCURE SPHINX dołączy do składów, których koncerty najlepiej odbiera się w pozycji dupą do sceny, żeby chaotycznie rąbiące po oczach strobo nie męczyło i nie wkur...zało. W takich warunkach koncert traci wizualnie, a publika szybko dochodzi do wniosku, że równie dobrze słychać muzykę spod baru, spod merchu czy nawet z kolejki do toalety, a delikwenci podejrzewający u siebie skłonność do epilepsji, szybko robią sobie darmową diagnostykę in vivo. Muzyka na żywo ma to do siebie, że słucha się również oczami i całkiem fajnie byłoby mieć coś interesującego do oglądania. Niesamowita ekspresja Zofii Fraś została wreszcie w pełni doceniona dzięki sensownemu świeceniu, ekspresja wręcz hipnotycznie przykuwająca uwagę publiki do sceny nadmieńmy, doskonałe widowisko. Dodatkowo stylizacje sceniczne Wielebnej nigdy nie nudzą, zawsze jest zaskakująco i efektownie, tym bardziej warto tą solidną wersję oświetleniową utrzymać. Koncert świetny i entuzjastycznie przyjęty przez publiczność.

Kolejna TRAUMA z ogromnym doświadczeniem scenicznym to już bezkompromisowa deathmetalowa młócka. Ciężkie dźwięki ozdobione wokalem, który mógłby zdzierać nie tylko farbę ze ścian ale i beton kruszyć pobudziły publikę do żywszych zabaw grupowych.

Szwedzki UNLEASHED i wesolutki Johnny Hedlund pojechali po uszach publiki wojnami, bitwami w potężnej death metalowej tonacji, czasem tylko zapytując „warriors” czy aby miło się bawią. Wojownicy wziąwszy sobie komplementy dotyczące ich waleczności do serca, walczyli i to srogo, w młynkach, kicankach, chociaż głównie walka polegała na pokonaniu zmęczenia spowodowanego upałem i trunkami.

Finał piątkowego grania przypadł na dźwięki produkowane przez szwajcarski SCHAMMASCH. Klimat wygaszający emocje, idealny dla koneserów ambitnego grania, atmosferyczny doom, black metal i zacięcie progresywne oraz statyka sceniczna urozmaicona jedynie mrocznym wizerunkiem.

Sąsiadująca z Aleksandrowem Łódź jest miastem wielu niespodzianek. W żadnym innym mieście nie ma stajni dla jednorożców przykładowo, nigdzie też skrupulatne przestrzeganie znaków drogowych nie kończy się wiecznym błądzeniem po ulicach. Tym razem Łódź w ramach niespodzianki zaserwowała objazdy potężne w miejscach gdzie jeszcze około 2 w nocy dnia poprzedniego, wcale ich nie było. Dodajmy do tego korki, upał i moje wkurzenie na przegapienie sobotniego rozpoczęcia festiwalowania jest wystarczająco uzasadnione.

Ominęły mnie występy (dzięki Łódź) Dziadów Borowych i The Gentle Art Of Cooking People – co już brzmi uroczo i zachęcająco nawet bez muzyki. No cóż, każdy ma w sobie trochę z socjopaty, szczególnie kiedy jest gorąco, otacza cię mnóstwo ludzi i prawem anatomii każdy ma przynajmniej dwie pachy.

Sobotnie koncertowanie udało się rozpocząć trzecim w kolejności koncertem dnia, w tonacji heavy metalowej. INTERNAL QUIET z głosem Ex-Hopeless, ex-Titanium, ex-Wolf Spider - Macieja Wróblewskiego, który udowadnia, że ciasne portki wcale nie są niezbędne w wyższych partiach wokalnych, a nawet pewien hm… przewiewny luz jest wskazany w dolnych partiach odzieży.

Katowicki JD OVERDRIVE przedstawiciel southern metalu na polskiej scenie zmienił klimat całkowicie serwując granie w stylu BLS Wylde’a, z uwydatnionym przez nagłośnienie brzęczącym brzmieniem przypominającym zwłoki postawione na zewnątrz w upalny letni dzień.

Przejmujący scenę w okolicach siedemnastej poznański INTWILIGHT’S EMBRACE dał nieco dramatyczny show. Depresyjny spadek nastroju oraz autentyczne wzruszenie i u wokalisty i w publice wywołała nagła śmierć browarka na scenie, skutek nieubłaganej grawitacji, po czym ta sama grawitacja zapewniła jedyny w swoim rodzaju pokaz kaskaderski festiwalu kładąc pana Łakomego na deski. Zmaganie się artysty z prawami fizyki, okazało się ciekawym urozmaiceniem, biorąc pod uwagę statykę sceniczną reszty kapeli. Miło, że żadne ze wspomnianych zdarzeń nie miało znaczącego wpływu na produkowane dźwięki.

Okoliczności przyrody, popołudniowe słoneczko i granie DOPELORD w klimacie stoner/doom sprzyjało leniwemu biwakowaniu na trawce przed sceną, najlepiej w pozycji horyzontalnej żeby ciężar dźwięków człowiekiem nie miotał nadmiernie.

Kolejno scenę przejął WOLFHEART i ich 'winter metal' zapowiedziani jako cięższa wersja Amorphis. Finowie ślicznie pozamiatali publiką, podając melodyjny death okraszony precyzją dźwięków i klimatem faktycznie zimowym i nostalgicznym.

W końcu przyszedł czas na festiwalową gwiazdę – niekwestionowaną legendę thrash metalu. Jeszcze zanim SODOM pojawił się na scenie hałas był już solidny. Entuzjazm publiki wyrażany rykiem wzmocniły zastępy wielbicieli, którzy do tego momentu pilnie polerowali ławki w festiwalowym ogródku. Po mocnym wstępie, chcąc docenić dziką radość publiki Thomas Such, czyli w wersji srogiej Angelripper złapał fanowską flagę i po dłuższej rozminie góra-dół/ lewa-prawa, dumnie zaprezentował publice logo Sogow, (tym razem nie lali Wodos, ani nie sypali Sodom) po czym gestem egzaltowanej panienki ‘odłożył’ problematyczną tkaninę na deski. Uśmiechnięty Bernd „Bernemann“ Kost i jego dobry humor na scenie tylko potwierdza, że mimo metryki panowie ślicznie potrafią pierdzielnąć dźwiękiem po uszach, doskonale się przy tym bawiąc i pobudzając do baletów nawet tych, którym nobliwa siwizna pokrywa skronie. 

Z założenia 'summer' ma 'dying loud', jednakże po koncercie Sogow równie donośnie a priori skonała prawdopodobnie jesień. Upalny dzień, półtorej godziny solidnego grania, zabaw grupowych, chóralnych ryków i na polu boju zamiast rześkiego tłumku zostały niedobitki wyglądające jak coś co przywlókł kot i zostawił sobie na później – znaczy koncert był bardzo udany.

SÓLSTAFIR skład obecnie wielbiony przez polskich fanów, zagęścił wydatne ilość fotografów w fosie, a przed sceną szybko wypełniły się luki po 'zmęczonych' fanach Sodom. Niesamowitą fascynację rodaków „promieniami zmierzchowymi” ekipa pana Tryggvasona niewątpliwie docenia często wpadając do naszego kraju – ostatnio w sierpniu pojawili się na Prog in Park w Warszawie.

Islandczycy zaczynali granie od black metalu, obecnie kompozycje mają nieco więcej finezji w klimacie post rockowym czy alternatywnym. Wokal w języku islandzkim tylko podkreśla niesamowitość ich muzyki. Za całą recenzję koncertu powinien wystarczyć zachwyt publiki i wdzięczność zespołu w stosunku do fanów. Koncert zakończył się dość zaskakująco – kabelek raczył 'pierdalnąć', ale nie przeszkodziło to zespołowi kłaniać się kilkakrotnie, zejść do publiczności, przybić piątkę i osobiście podziękować za uwagę.

SAUTRUS, który scenę przejął już po północy, sprowokował mnie do snucia dziwnych przypuszczeń odnoście scenicznych trendów modowych. Po Schammash był to drugi band, prezentujący na scenie gustowne podomki sugerujące dress code uniwersytetu znajdującego się w Świecie Dysku. Koncert klimatyczny, jednakże festiwalowicze w późnych godzinach nocnych, kiedy chłodek przewietrzy łeb obciążony nadmiarem emocji i procentów, zwykle redukują rozterki egzystencjalne do dwóch istotnych pytań: „gdzie ja właściwie jestem” i „dlaczego tak daleko od łóżka”, dlatego dzielenie się prawdami życiowymi w tych konkretnych warunkach może nie trafić na podatny grunt i nie skutkować głębszą refleksją.

Koncertem Sautrus zakończył się dziewiąty festiwal „konającego lata” w Aleksandrowie i tradycyjnie agonia tej festiwalowej pory roku była epicko donośna. Festiwalowicze zmęczeni, radośni, wybawieni wracają do swoich lub nie swoich łóżek, a finalnie do nudnej rzeczywistości, żegnając starych i nowych przyjaciół, z którymi spędzili te niesamowite dwa dni, umawiając się na rok przyszły.

Docenienia wymaga jeszcze uwielbiana przeze mnie ekipa Czak Music z Tarnobrzegu, goście którzy pięknie czarują światłem na scenie, a do tego ślicznie ogarniają dźwięki. Wspomnieć wypada, że wspomógł ich Woodys Backline. Ogromne podziękowanie należą się również ochronie, cierpliwie tłumaczącej publice, co i jak, i że pod scenę z piwem nie leziemy oraz ekipie podscenicznej chroniącej przed zdradliwą grawitacją wielbicieli ciężkich brzmień pływających na publice. Osobne podziękowania należą się Remigiuszowi Mielczarkowi, który w konferansjerkę włożył sporo wiedzy, informacji, humoru i decybeli – gardło niewątpliwie oberwało.

Specjalny ukłon dla organizatora Tomasza Barszcza – osoby, która 'Skarpetkowo' od wielu lat promuje rewelacyjną i perfekcyjnie zorganizowaną imprezą muzyczną, człowieka który cały rok ciężko zasuwa, żeby w te dwa dni gawiedź nasłuchała się ambitniejszej muzyki na zapas, spędziła czas w świetnym towarzystwie i miała co wspominać cały rok, czekając na kolejną edycję. Mimo niewątpliwego stresu, presji i zmęczenia szef tego wydarzenia na terenie pokazywał się wyłącznie uśmiechnięty i jeszcze miał energię żeby zamienić z każdym uprzejmie kilka słów.

Włożone w SDL serce procentuje rewelacyjną atmosferą, dzięki której z roku na rok w drugi weekend września coraz więcej ludzi przyjeżdża do Aleksandrowa Łódzkiego. W tym roku obok 2,5 tysiąca ludzi, w celach towarzyskich na festiwal wpadł Roman Kostrzewski, który szybko zadomowił się z ogródku świetnie się bawiąc.

Pozostaje mi namawiać wielbicieli ciężkiego grania, żeby osobiście doświadczyli wrześniowej atrakcji Aleksandrowa Łódzkiego, gdzie lato kona donośnie i przy zacnym podkładzie dźwiękowym. W kwestii zestawu atrakcji całkowicie polegam na wyczuciu organizatora, ale gdyby za rok pojawił się na scenie Insomnium przykładowo i Percival Schuttenbach byłoby całkiem fajnie.

Ze swojej strony chcę podziękować wszystkim współfosiarzom, za te dwa dni współpracy w fosie gdzie bywało i tłoczno i przytulnie.


P.S. Tegoroczny SDL zapamiętam na długo. Solstrafir posłucham pilniej przy kolejnej okazji i mimo wszystko cieszę się, że tym razem odpuściłam koncert Islandczyków, żeby spędzić kilka chwil z kimś wyjątkowym, a kogo już nie spotkam więcej. Dzięki Rafał, za każdą uwagę, za rozmowę, za uśmiech i za to że byłeś.





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz