Słów kilka i zdjęć trochę...
Dziś patrząc
za okno (mgła, mokro, i piździ jak Kieleckim) jeszcze bardziej nie jestem w
stanie pojąć, jakim cudem udało się wyszarpnąć dwa typowo letnie dni, w
tygodniu raczej typowo październikowej aury. Ten wyjątkowy zbieg okoliczności
meteorologicznych sugeruję wziąć pod rozwagę wszelkim przeciwnikom
aleksandrowskiego festiwalu. Widocznie impreza ma wsparcie także u góry.
Odnośnie przyszłorocznej edycji decyzja również już podjęta: jadę i jeździć
będę tak długo jak długo festiwal będzie się odbywał, tym bardziej że za rok
odbędzie się dziesiąta jubileuszowa edycja.
Pogrubienia
w tekście otwierają poszczególne galerie/wpisy do których odnosi się tekst.
Relacja zasadniczo jest dość subiektywna, obiektywnych, ze szczegółowym
traktowaniem poziomu wykonań można szukać gdzieś indziej.
Na festiwalu
miałam zaszczyt i przyjemność być po raz czwarty i niestety tylko czwarty.
Wtedy w 2014 festiwal miał już formę imprezy dwudniowej prezentującej wyłącznie
polskie kapele i zawsze będę wdzięczna Michałowi za namówienie na ten pierwszy
wyjazd streszczony TUTAJ.
Z ciekawości
zajrzałam jak też pierwsze edycje wyglądały. W 2010 roku jeszcze pod nazwą
Rockowe Zakończenie lata po kompleksie MOSiR
im. Włodzimierza Smolarka niosły się dźwięki Acid Drinkers, Lipali,
Ptaky oraz Black Sun. Impreza była jednodniowa i zaczynała się już o godzinie
13.
We wrześniu 2011 roku pod obecną nazwą Summer Dying Loud, donośny zgon lata
obwieszczali ze sceny Kat z Romanem Kostrzewskim, Flapjack, Titus Tommy Gun,
Corruption oraz Gomor. Wtedy też na plakacie pojawiło się pierwszy raz wkurzone
słoneczko.
Kolejna edycja z 2012 roku była dość łagodna i nieco juwenaliowa, na
scenie MOSiR wystąpili Hey, Luxtorpeda, Virgin Snatch oraz Mech i znowu Titus,
tym razem w „przeciwpancernej zakonnicy” z Igorem Gwaderą.
Rok później treny
żałobne na cześć odchodzącego lata wygrywali w nieco cięższych tonacjach
Illusion, My Riot, Armia, oraz Alastor i Leash Eye.
Na Summer
Dying Loud nie ma miejsca na przypadki. Do ośmiu lat doświadczenia w
organizowaniu imprezy doszedł kolejny rok. Rok o tyle ważny, że z najwyższą w
historii festiwalu frekwencją. W tym roku 21-tysięczne miasto odwiedziło przy
okazji festiwalu dwa i pół tysiąca ludzi. Jeżeli, jest jeszcze jakikolwiek
powód zainteresowania Aleksandrowem Łódzkim, to ja nic o tym nie wiem i póki co
ludzi z całego kraju oraz z zza granicy w okolice Łodzi ściąga ten jedyny w
swoim rodzaju festiwal muzyczny serwujący mocniejsze brzmienia. Mimo, że miasto
założone 1822 roku ma długą i niewątpliwie bogatą historię, to tylko dzięki
temu właśnie festiwalowi zaistniało szerzej w kraju. Oczywiście nie każdemu do gustu przypadną
dźwięki serwowane we wrześniu w Aleksandrowie, ale zaznaczam delikatnie, że
fani takiego grania są gotowi przejechać setki kilometrów, żeby posłuchać
ulubionego bandu na żywo. O tak zawzięcie podróżujących fanach disco – polo
przykładowo nie słyszałam.
Zeszłoroczne atrakcje muzyczne to 18 zespołów, w tym po
raz pierwszy 4 importowane, w tym roku natomiast ilość gwiazd zagranicznych
wzrosła o sztuk jeden, pojawiła się również publiczność spoza Polski.
Chwała
organizatorowi za muzyczny eklektyzm w doborze zestawu atrakcji po raz wtóry.
Dla mnie podstawową zaletą festiwali jest właśnie różnorodność. W granicach
rozsądku oczywiście. Moje zawzięte festiwalowanie u naszych czeskich sąsiadów
nauczyło mnie jednego: warto mieć otwarty łeb i uszy, nigdy nie wiadomo co
jeszcze ci się spodoba i czego jeszcze nie znasz, dlatego daleko mi do betonowania
się jednym gatunku czy podgatunku muzycznym.
Kolejna
sympatyczna sprawa to coś co ja roboczo nazywam „wygaszaczami” imprezy. Patent
który znam z Czech, a który sprawdza się znakomicie. Możliwe, że polska
publiczność nawykła do prostych jak konstrukcja cepa schematów festiwalowych
nie do końca przyswoiła sobie funkcję takiego „wygaszacza” trzymając się
zasady, że największa gwiazda danego dnia powinna jednocześnie zamykać
koncertowanie. Taki wygaszacz ma za zadanie zużyć całość pozostałej energii u
pobudzonej do zabawy publiki, i przy okazji nieco złagodzić emocje koncertowe.
Łopatologicznie – zamiast wkurzać postronnych i drzeć ryja w stanie
wskazującym, zostań na koncercie i zmęcz się do końca człowieku. W
Aleksandrowie wygaszaczami zwykle bywają składy obracające się w nastrojowych
klimatach.
Zdaję sobie
sprawę z tego, ze przeciwnicy festiwalu znajdą się zawsze., ale zamiast tracić
czas i energię na przeszkadzanie imprezie tak rewelacyjnie promującej miasto,
może dołożyć się trochę całości i dla siebie ugrać troszeczkę? W Straszęcinie
urzekła mnie zaradność mieszkańców, którzy festiwalowiczom proponują, a to
nocleg, miejsce na namiot w ogródku, a to kiełbaski z przydomowego grilla.
Zwykle osoby
mające minimum gastronomicznego instynktu samozachowawczego omijają festiwalowe
budy , jednakże docenienie tegorocznego menu nie wymagało skrajnego
wygłodzenia. W temacie wyżerki oferta była zdecydowanie bardziej urozmaicona.
Pamiętano nawet o tych, którzy preferują bliższe naturze odgłosy zwierząt niż
tylko skwierczenie. Jeżowóz serwował żarcie wegańskie, poza tym po staremu w
ofercie była zapychanka, kiełbasa z grilla, frytki i nieco bardziej
wyrafinowane festiwalowe dania jak burgery na wypasie, czyli wszystko to co
zawiera węglowodany i wepchnięte raz do gardła zazwyczaj tam zostaje. Piwo na
festiwalu głównie się pożycza, dwudniowa formuła nie pozwala wynieść zbyt wiele
trunku, którego głównym zadaniem jest doraźne nawadnianie – chłodzenie, dlatego
docenić należy nieco wydłużoną aleję bogini Kloacyny. O to nawadnianie dba
przede wszystkim ustawa o niskiej zawartości piwa w wodzie i po raz n-ty powtórzę: wola organizatora nie ma tu nic do
rzeczy.
Były namioty
z płytami, ciuchami, wszelkimi ‘tru’ dekoracjami oraz szeroka oferta merchu SDL
– wreszcie mam koszulkę, śliczna jest i jakościowo fajna.
Po staremu
było też efektownie wizualnie z ekranem w tle sceny, który genialnie sprawdził
się jako dekoracja oraz centrum informacyjne, wyświetlając koncertowy rozkład
jazdy. Oczywiście znajdzie się kilku malkontentów, którym dźwięk wydal się
niewłaściwy i wina oczywiście zdaniem domorosłych ekspertów od nagłośnienia
leży po stronie ekipy dźwiękowej festiwalu.
Tym
koneserom obdarzonym słuchem absolutnie absolutnym, chcę zwrócić uwagę na jeden
ale istotny fakt. Nawet jeżeli na feście postawi się najzajebistszy sprzęt
nagłośnieniowy, taki z którym umiarkowanie perwersyjny audiofil chętnie
poszedłby do łóżka, zawsze jest szansa, że band postawi przy swojego fachmana
od kręcenia gałkami… i wtedy sprzęt nie ma już nic do gadania, tfu! grania.
Wiadomo, że
czasem band zabrzmi jak słoń stepujący w fabryce klaksonów wśród których
zaplątał się buczek mgłowy. Bywa, że coś zawyje jak walczący z depresją banshee
o skłonnościach samobójczych, albo perkusiście pęknie gumka w majtach, co
objawi się rytmem młota pneumatycznego z czkawką, a czasem zwyczajnie zespół za
punkt honoru stawia sobie buczenie jak stado srogo nawalonych szerszeni. Czasem
wokaliście zaszkodzą ciasne portki i zapiszczy jak pająk usiłujący pierdzieć
przez uszy, albo też dźwięk nie przenosi się wygodnym systemem drgań powietrza
– jak to zaplanowała natura - ale również drgań podłoża, włosów i nawet
zawartości żołądka. Czasami ‘pierdalnie’
kabelek, a wtedy Melpomene i Polihymnia - muzy patronujące dźwiękom wszelakim -
mogą się co najwyżej ugryźć w zadek z bezsilności i rzucić soczystą kur… damą
negocjowalnego afektu. Takie są prawa występów na żywo i jak to powiedział
pyskaty niemożliwie Dee Snider: „So be it!”
Festiwal dla
mnie rozpoczął się od Wikingów słowiańskiej proweniencji – VALKENRAG. Były srogie ryki bojowe, sroga goła klata, bardzo srogie
dźwięki i już nie taką srogością charakteryzujący się wojownicy z łódzkiej
drużyny Verthandi Vilja robiący za scenograficzne urozmaicenie. Chłopaki
niewątpliwie mieli radochę z pobytu na scenie, publika miała radochę pod sceną,
a ja prywatnie cieszyłam się, że chłopaki zagrali cały set, bo ostatnio trochę
im się występ w Bydgoszczy skrócił z uwagi na kondycję pałkera. Wikingom Made
in Poland kibicuję zawzięcie i czekam na kolejny raz.
Chwała SDL
za eklektyzm klimatyczny po raz kolejny i sława za zaproszenie PERCIVALa. Po to są festiwale, żeby
człowiek czasem posłuchał czegoś, na co rutynowo nie trafiłby za diabła.
Słowiańskie granie przy użyciu instrumentów skrzypiąco-trzeszcząco-dudniąco-popiskujących
lubię i tym, którym stylistycznie piersiwalowy Wild Hunt nie pasował, uprzejmie
polecam cmoknięcie się w pionowy uśmiech dla rozładowania frustracji. Gorzej,
bo liczę po cichu na to, że na SDL za rok pojawi się metalowe wcielenie
Percivali, z dopiskiem Schuttenbach. Piękne podbicie festiwalowej
różnorodności, dobre granie, subtelniejsze dźwięki, unikatowe wykonanie „Rainig
Blood” w wersji analogowej (seler urwał nać) i jedyny koncert przy którym dało
się rozmawiać. Nie żebym narzekała na głośność, ale łącząc nadmiar decybeli z
wieczornym zmęczeniem, uszęta traciły wrażliwość i selektywność dlatego sporo
grania wypadało tonalnie subtelnie jak zestawy perkusyjne zrzucane z wysokiego
urwiska w rytmie właściwym raczej dla karambolu na autostradzie.
Trójmiejski SOUNDS LIKE THE END OF THE WORLD serwujący post rockowe instrumentalne granie, klimatycznie wpasowałby się w
nieco późniejszą godzinę, kiedy to delektowanie się dźwiękami nie łączy się z
dziką zabawą jeszcze nie zmęczonej festiwalowaniem publiczności. Tu także plus
za różnorodność.
Po ostatniej
trasie już się poważnie bałam, że OBSCURE SPHINX dołączy do składów, których koncerty najlepiej odbiera się w pozycji
dupą do sceny, żeby chaotycznie rąbiące po oczach strobo nie męczyło i nie
wkur...zało. W takich warunkach koncert traci wizualnie, a publika szybko
dochodzi do wniosku, że równie dobrze słychać muzykę spod baru, spod merchu czy
nawet z kolejki do toalety, a delikwenci podejrzewający u siebie skłonność do
epilepsji, szybko robią sobie darmową diagnostykę in vivo. Muzyka na żywo ma to
do siebie, że słucha się również oczami i całkiem fajnie byłoby mieć coś
interesującego do oglądania. Niesamowita ekspresja Zofii Fraś została wreszcie
w pełni doceniona dzięki sensownemu świeceniu, ekspresja wręcz hipnotycznie
przykuwająca uwagę publiki do sceny nadmieńmy, doskonałe widowisko. Dodatkowo
stylizacje sceniczne Wielebnej nigdy nie nudzą, zawsze jest zaskakująco i
efektownie, tym bardziej warto tą solidną wersję oświetleniową utrzymać. Koncert
świetny i entuzjastycznie przyjęty przez publiczność.
Kolejna TRAUMA z ogromnym doświadczeniem
scenicznym to już bezkompromisowa deathmetalowa młócka. Ciężkie dźwięki
ozdobione wokalem, który mógłby zdzierać nie tylko farbę ze ścian ale i beton
kruszyć pobudziły publikę do żywszych zabaw grupowych.
Szwedzki UNLEASHED i wesolutki Johnny Hedlund
pojechali po uszach publiki wojnami, bitwami w potężnej death metalowej
tonacji, czasem tylko zapytując „warriors” czy aby miło się bawią. Wojownicy
wziąwszy sobie komplementy dotyczące ich waleczności do serca, walczyli i to
srogo, w młynkach, kicankach, chociaż głównie walka polegała na pokonaniu
zmęczenia spowodowanego upałem i trunkami.
Finał
piątkowego grania przypadł na dźwięki produkowane przez szwajcarski SCHAMMASCH. Klimat wygaszający emocje,
idealny dla koneserów ambitnego grania, atmosferyczny doom, black metal i
zacięcie progresywne oraz statyka sceniczna urozmaicona jedynie mrocznym
wizerunkiem.
Sąsiadująca
z Aleksandrowem Łódź jest miastem wielu niespodzianek. W żadnym innym mieście
nie ma stajni dla jednorożców przykładowo, nigdzie też skrupulatne
przestrzeganie znaków drogowych nie kończy się wiecznym błądzeniem po ulicach.
Tym razem Łódź w ramach niespodzianki zaserwowała objazdy potężne w miejscach
gdzie jeszcze około 2 w nocy dnia poprzedniego, wcale ich nie było. Dodajmy do
tego korki, upał i moje wkurzenie na przegapienie sobotniego rozpoczęcia
festiwalowania jest wystarczająco uzasadnione.
Ominęły mnie
występy (dzięki Łódź) Dziadów Borowych i The Gentle Art Of Cooking People – co
już brzmi uroczo i zachęcająco nawet bez muzyki. No cóż, każdy ma w sobie
trochę z socjopaty, szczególnie kiedy jest gorąco, otacza cię mnóstwo ludzi i
prawem anatomii każdy ma przynajmniej dwie pachy.
Sobotnie
koncertowanie udało się rozpocząć trzecim w kolejności koncertem dnia, w
tonacji heavy metalowej. INTERNAL QUIET
z głosem Ex-Hopeless, ex-Titanium, ex-Wolf Spider - Macieja Wróblewskiego,
który udowadnia, że ciasne portki wcale nie są niezbędne w wyższych partiach
wokalnych, a nawet pewien hm… przewiewny luz jest wskazany w dolnych partiach
odzieży.
Katowicki JD OVERDRIVE przedstawiciel southern
metalu na polskiej scenie zmienił klimat całkowicie serwując granie w stylu BLS
Wylde’a, z uwydatnionym przez nagłośnienie brzęczącym brzmieniem
przypominającym zwłoki postawione na zewnątrz w upalny letni dzień.
Przejmujący
scenę w okolicach siedemnastej poznański INTWILIGHT’S EMBRACE dał nieco dramatyczny show. Depresyjny spadek nastroju
oraz autentyczne wzruszenie i u wokalisty i w publice wywołała nagła śmierć
browarka na scenie, skutek nieubłaganej grawitacji, po czym ta sama grawitacja
zapewniła jedyny w swoim rodzaju pokaz kaskaderski festiwalu kładąc pana
Łakomego na deski. Zmaganie się artysty z prawami fizyki, okazało się ciekawym
urozmaiceniem, biorąc pod uwagę statykę sceniczną reszty kapeli. Miło, że żadne
ze wspomnianych zdarzeń nie miało znaczącego wpływu na produkowane dźwięki.
Okoliczności
przyrody, popołudniowe słoneczko i granie DOPELORD
w klimacie stoner/doom sprzyjało leniwemu biwakowaniu na trawce przed sceną,
najlepiej w pozycji horyzontalnej żeby ciężar dźwięków człowiekiem nie miotał
nadmiernie.
Kolejno
scenę przejął WOLFHEART i ich
'winter metal' zapowiedziani jako cięższa wersja Amorphis. Finowie ślicznie
pozamiatali publiką, podając melodyjny death okraszony precyzją dźwięków i
klimatem faktycznie zimowym i nostalgicznym.
W końcu
przyszedł czas na festiwalową gwiazdę – niekwestionowaną legendę thrash metalu.
Jeszcze zanim SODOM pojawił się na
scenie hałas był już solidny. Entuzjazm publiki wyrażany rykiem wzmocniły
zastępy wielbicieli, którzy do tego momentu pilnie polerowali ławki w
festiwalowym ogródku. Po mocnym wstępie, chcąc docenić dziką radość publiki
Thomas Such, czyli w wersji srogiej Angelripper złapał fanowską flagę i po
dłuższej rozminie góra-dół/ lewa-prawa, dumnie zaprezentował publice logo
Sogow, (tym razem nie lali Wodos, ani nie sypali Sodom) po czym gestem
egzaltowanej panienki ‘odłożył’ problematyczną tkaninę na deski. Uśmiechnięty
Bernd „Bernemann“ Kost i jego dobry humor na scenie tylko potwierdza, że mimo
metryki panowie ślicznie potrafią pierdzielnąć dźwiękiem po uszach, doskonale
się przy tym bawiąc i pobudzając do baletów nawet tych, którym nobliwa siwizna
pokrywa skronie.
Z założenia 'summer' ma 'dying loud', jednakże po koncercie
Sogow równie donośnie a priori skonała prawdopodobnie jesień. Upalny dzień,
półtorej godziny solidnego grania, zabaw grupowych, chóralnych ryków i na polu
boju zamiast rześkiego tłumku zostały niedobitki wyglądające jak coś co
przywlókł kot i zostawił sobie na później – znaczy koncert był bardzo udany.
SÓLSTAFIR skład obecnie wielbiony przez
polskich fanów, zagęścił wydatne ilość fotografów w fosie, a przed sceną szybko
wypełniły się luki po 'zmęczonych' fanach Sodom. Niesamowitą fascynację rodaków
„promieniami zmierzchowymi” ekipa pana Tryggvasona niewątpliwie docenia często
wpadając do naszego kraju – ostatnio w sierpniu pojawili się na Prog in Park w
Warszawie.
Islandczycy zaczynali granie od black metalu, obecnie kompozycje
mają nieco więcej finezji w klimacie post rockowym czy alternatywnym. Wokal w
języku islandzkim tylko podkreśla niesamowitość ich muzyki. Za całą recenzję
koncertu powinien wystarczyć zachwyt publiki i wdzięczność zespołu w stosunku
do fanów. Koncert zakończył się dość zaskakująco – kabelek raczył 'pierdalnąć',
ale nie przeszkodziło to zespołowi kłaniać się kilkakrotnie, zejść do
publiczności, przybić piątkę i osobiście podziękować za uwagę.
SAUTRUS, który scenę przejął już po
północy, sprowokował mnie do snucia dziwnych przypuszczeń odnoście scenicznych
trendów modowych. Po Schammash był to drugi band, prezentujący na scenie
gustowne podomki sugerujące dress code uniwersytetu znajdującego się w Świecie
Dysku. Koncert klimatyczny, jednakże festiwalowicze w późnych godzinach
nocnych, kiedy chłodek przewietrzy łeb obciążony nadmiarem emocji i procentów,
zwykle redukują rozterki egzystencjalne do dwóch istotnych pytań: „gdzie ja
właściwie jestem” i „dlaczego tak daleko od łóżka”, dlatego dzielenie się
prawdami życiowymi w tych konkretnych warunkach może nie trafić na podatny
grunt i nie skutkować głębszą refleksją.
Koncertem
Sautrus zakończył się dziewiąty festiwal „konającego lata” w Aleksandrowie i
tradycyjnie agonia tej festiwalowej pory roku była epicko donośna.
Festiwalowicze zmęczeni, radośni, wybawieni wracają do swoich lub nie swoich
łóżek, a finalnie do nudnej rzeczywistości, żegnając starych i nowych
przyjaciół, z którymi spędzili te niesamowite dwa dni, umawiając się na rok
przyszły.
Docenienia
wymaga jeszcze uwielbiana przeze mnie ekipa Czak Music z Tarnobrzegu, goście
którzy pięknie czarują światłem na scenie, a do tego ślicznie ogarniają
dźwięki. Wspomnieć wypada, że wspomógł ich Woodys Backline. Ogromne podziękowanie
należą się również ochronie, cierpliwie tłumaczącej publice, co i jak, i że pod
scenę z piwem nie leziemy oraz ekipie podscenicznej chroniącej przed zdradliwą
grawitacją wielbicieli ciężkich brzmień pływających na publice. Osobne
podziękowania należą się Remigiuszowi Mielczarkowi, który w konferansjerkę
włożył sporo wiedzy, informacji, humoru i decybeli – gardło niewątpliwie
oberwało.
Specjalny ukłon dla organizatora Tomasza Barszcza – osoby, która 'Skarpetkowo' od wielu lat promuje rewelacyjną i perfekcyjnie zorganizowaną imprezą muzyczną, człowieka który cały rok ciężko zasuwa, żeby w te dwa dni gawiedź nasłuchała się ambitniejszej muzyki na zapas, spędziła czas w świetnym towarzystwie i miała co wspominać cały rok, czekając na kolejną edycję. Mimo niewątpliwego stresu, presji i zmęczenia szef tego wydarzenia na terenie pokazywał się wyłącznie uśmiechnięty i jeszcze miał energię żeby zamienić z każdym uprzejmie kilka słów.
Włożone w
SDL serce procentuje rewelacyjną atmosferą, dzięki której z roku na rok w drugi
weekend września coraz więcej ludzi przyjeżdża do Aleksandrowa Łódzkiego. W tym
roku obok 2,5 tysiąca ludzi, w celach towarzyskich na festiwal wpadł Roman
Kostrzewski, który szybko zadomowił się z ogródku świetnie się bawiąc.
Pozostaje mi
namawiać wielbicieli ciężkiego grania, żeby osobiście doświadczyli wrześniowej
atrakcji Aleksandrowa Łódzkiego, gdzie lato kona donośnie i przy zacnym
podkładzie dźwiękowym. W kwestii zestawu atrakcji całkowicie polegam na
wyczuciu organizatora, ale gdyby za rok pojawił się na scenie Insomnium
przykładowo i Percival Schuttenbach byłoby całkiem fajnie.
Ze swojej
strony chcę podziękować wszystkim współfosiarzom, za te dwa dni współpracy w
fosie gdzie bywało i tłoczno i przytulnie.
P.S.
Tegoroczny SDL zapamiętam na długo. Solstrafir posłucham pilniej przy kolejnej
okazji i mimo wszystko cieszę się, że tym razem odpuściłam koncert
Islandczyków, żeby spędzić kilka chwil z kimś wyjątkowym, a kogo już nie
spotkam więcej. Dzięki Rafał, za każdą uwagę, za rozmowę, za uśmiech i za to że
byłeś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz