Ale ja nie o tym...
Pełna relacja : CZWARTEK, PIĄTEK, SOBOTA, NIEDZIELA
Poniższy tekst, to moje nieobiektywne podsumowanie, 'wersje reżyserskie' dostępne pod linkami:
MOR 2014 - czwartek
MOR 2014 - piątek
Czeka człowiek rok cały… odlicza miesiące, tygodnie, dni,
a potem pstryk – i festiwal można
powspominać jedynie. Cztery dni to stanowczo ZA MAŁO!
Już 5 rok z rzędu miałam niewątpliwą i ogromną przyjemność
uczestniczyć w największym feście odbywającym się na ziemi czeskiej. Żałować
jedynie mogę wszystkich edycji, na których nie byłam, czyli mam dość sporo do
opłakiwania, bo w tym roku Masters of Rock odbył się 12 raz. Fest zakończył się
13 lipca, a od 14 już czekam na MOR 2015.
W tym roku było wszystkiego jakby więcej. Ludzi znacznie
więcej, namiotów z alkoholowymi atrakcjami trochę więcej i rozczarowań
muzycznych więcej niż zwykle. Do standardowej frekwencji oscylującej wokół
25-26 tysięcy luda, doszło jakieś 3-4 tysiące. Odczuwalne to było najbardziej
podczas koncertów gwiazd, kiedy publiki narąbało jak na otwarcie nowej Stonki.
Większa frekwencja odbiła się też na możliwościach odkupienia biletów od
Czechów – znacznie więcej niż kiedykolwiek wcześniej ludzi włóczyło się po
terenie z kartkami „koupit lístek”
aniżeli „prodat lístek”.
Ostatnio 30 koła luda było przy okazji Motorhead w 2007 i Manowar w 2010. Lemmy
będąc wtedy w Vizovicach wpadł na wesele odbywające się w hotelu, w którym
zakwaterowano gwiazdy festu.
Samo przywitanie z festem było dość chaotyczne, opaska i
galopkiem na skróty przez teren sprawdzić czy moja ukochana buda z langoszami
stoi tam gdzie stać powinna – ulga! Jest! Z marszu pierwszy langosz zaliczony –
omnomnom! Moje niezdrowe i patologiczne fascynacje kulinarne niestety
niekorzystnie wpłynęły na moją przydatność jako przewodnika, sorry Sylwia.
Warto jednak przypomnieć, że wejścia na teren są dwa. Jedno „główne” od strony stacji kolejowej, drugie to wjazd na teren jelinkowej gorzelni, z drewnianym Jozinem z Bazin i jelinkowym logo. Oba wejścia znajdują się niejako po przekątnej. Bywalcy ‘drewnoskładu’ o tym jelonkowym wejściu zazwyczaj nie mają zielonego pojęcia.
Warto jednak przypomnieć, że wejścia na teren są dwa. Jedno „główne” od strony stacji kolejowej, drugie to wjazd na teren jelinkowej gorzelni, z drewnianym Jozinem z Bazin i jelinkowym logo. Oba wejścia znajdują się niejako po przekątnej. Bywalcy ‘drewnoskładu’ o tym jelonkowym wejściu zazwyczaj nie mają zielonego pojęcia.
Langosz inauguracyjny. |
Koncerty na scenie imienia nieśmiertelnego DIO rozpoczął
czeski Kreyson, ja zawitałam pod scenę dopiero na rosyjsko-pochodne
ludowe wariactwa spod szyldu Russkaja. Biorąc pod uwagę
fakt, że jedyne naprawdę przekonywujące nazwisko nosi wokalista Georgij
Alexandrowitsch Makazaria, ekipa Niemiecka bardzo wiarygodnie zapodała skoczne
rosyjskie dźwięki. Siedmiu członków kapeli zawzięcie trąbiło, saksofoniło,
skrzypiało lub też oddawało się tak banalnym czynnościom dźwiękotwórczym jak
śpiewanie, szarpanie strun, walenie w bębny czy fikanie kończynami… oh wait!
Publika poszalała, poryczała niekoniecznie we właściwych momentach, kapela
pokicała żywo na scenie, tylko pan Georgij przytłoczony widać ciężarem pisanych
cyrylicą wokali, część występu spędził siedząc na odsłuchach. Kasatchok
motherfuckers!
Pierdolnik gatunkowy pierwszego dnia festu nie powodował
jakiś większych mdłości, bo z klimatu radosnego plumkania - jeden, przeszliśmy
na radosne plumkanie - dwa, nieco bardziej metalowo zaangażowane, również
niemieckiej proweniencji . Sceną zawładnął sympatyczny AXXIS. Tu
bez większych zmian, Bernhard Weisse nadal nieco epileptycznie ale bardzo malowniczo
się gimnastykował, gestykulował i
ogólnie na wszelkie sposoby wyciskał z publiki możliwe żywe reakcje. Słoneczko
od rana prażyło solidnie, więc zmieniający się na scenie muzycy łapali zdrową
opaleniznę, wylewając litry potu.
Po stałym punkcie programu gdy Weiss na scenę wyciąga pannę
z publiki do obsługi „typical metal drum machine” – tamburynu znaczy i
odśpiewaniu kawałka o ‘macaniu tęczy’ scenę przejął AIRBOURNE –
jak zawsze na wariata. O ile młodszy O’Keeffe siedzi udupiony za garami, starszym
szaleństwo po scenie wręcz miota. Nie było włażenia na obramowanie sceny,
zamiennie była tylko rundka na ochroniarzu przed barierkami. Jedynie radosne
tłuczenie puszek piwa o czaszkę pozostało bez zmian. Radośnie, lekko i
rozkosznie rock’n’rollowo.
Dream Theater bardzo
przekonująco dowiodło, że największa czcionka na plakacie nijak się ma do
faktycznego gwiazdorstwa. LaBrie wymęczył bezlitośnie uszy, co przy perfekcji
reszty składu bolało jeszcze dotkliwiej. Dość, że uruchomił mi się odruch
ucieczki, nad którym już po 5-6 kawałkach nijak zapanować nie mogłam. Jeszcze
„Enigma Machine” zaliczę do jaśniejszych punktów występu bo… instrumentalny. Gdyby
jakiś litościwy techniczny przeciął kabel mikrofonu, grzecznie i w uniesieniu
wysłuchałabym koncertu do końca… ale techniczni widać za grosz litości nie mają
niestety, tak jak i pan LaBrie – zgiń przepadnij siło nieczysta!
Anthraxy wycisnęły z ludzi
siódme poty, co w wieczornym chłodku było nie lada sztuką. Jedyne istotne
zakłócenie, to rozpacz aury po wokalach DT – spłakało się niebo solidnie, zlewając
obficie teren festiwalu wraz z zawartością. No ale na szanującym ‘openerze’
deszcze raz chociaż musi być i basta. Zazwyczaj leje na headlinerach – taka
tradycja (patrz MOA i Alice Cooper), więc wychodzi na to, że nawet niebiosa
uznały Belladonnę z ekipą za główną gwiazdę pierwszego dnia koncertów.
Na dobranoc paciorek – STRYPER, neonowych krzyży
nie było, obcisłych wdzianek w pszczeli rzucik też nie, było tylko całkiem
sympatyczne granie dla najbardziej zawziętej grupki słuchaczy.
Piątek przywitał festiwalowiczów deszczem, niebo olało fest
solidnie, jakoś do godziny 15 niebiosa przeciekały z różnym natężeniem, ale zawzięcie.
O ile ja przy dużej dozie naiwności od solidnego podlewania urosnąć jeszcze
mogę, to kąpiele nie są tym sportem ekstremalnym, któremu chcę poddawać sprzęt.
Sprzęt się i tak wycierpiał srogo, bo od ‘teatralnego zawodzenia’ poluzowały
się śrubki bagnetu w Sigmie i miała miejsce spontaniczna, polowa akcja
ratunkowa. Tym samym wszelakie galerie dedykuję Sylwii – za scyzoryk udający
śrubokręt i Oldze za fioletowy lakier do paznokci, skutecznie stabilizujący
całość. Diabelstwo do dziś nie da się odkręcić :)
Głód zagonił mnie na teren festiwalu dopiero na DIE HAPPY – nieco starsza wersja Guano Apes, był ROCK SYMPHONY z Bohuslav Martinu Philharmonic Orchestra ze
Zlina – element festiwalowej tradycji. Mikrofony dano czeskim gwiazdom, które z
różnym skutkiem radziły sobie z klasykami metalowego grania, od AC piorun DC,
przez ‘železo panna’ z
„Run to the Hills”, KISS, po Metallicę i smętny Scorpions w kilku
powtórzeniach.
KORPIKLAANI jak zwykle
zakręciło porządnie publiką w wszystkich kierunkach, „megakotel” to to nie był,
ale radośnie kicane młynki i młyneczki owszem.
Jarvela w ramach podniesienia walorów choreograficznych zarzucał zadkiem
przed nosami publiki, z wdziękiem raczej umiarkowanym. Uchachana publika,
uchachany skład, szczerzył się nawet skrzypiący i poważny zazwyczaj Rounakari.
Esencja festiwalowych zabaw, zakończona zmasowanym atakiem publiki na alkohol w
postaci wszelakiej. Sam Korpi w osobie Jonne też atakował namioty alkoholowe,
bo po koncercie gdzieś tam między publiką śmigał popijając co nieco.
EPICA nieco wygasiła
potańcówkę, w ramach rekompensaty zapodając ognistą pirotechnikę i nie mniej
ognistą Simone. Było zacnie, panowie od dźwięku się spisali. Zazwyczaj jest
tak, że ustawienia dźwięku regulowane są na bieżąco i u większości kapel
naprawdę dobrze brzmi 2-3 utwór. Kto chciał słuchał, kto chciał ‘paczył’ wodząc
maślanym wzrokiem za panią Simons. Z ciekawostek: Janssen robi za reklamę
fikuśnym keyboardom od NuMotion.
Kolejna kapela zaatakowała scenę czołgiem, ogniem i
eksplozjami. SABATON – jak to w przypadku zajebistych
koncertowych składów bywa błyszczał. Błyszczał i bił jasnością po oczach tak
pioruńsko, że mi się listki przysłony w szkle z nadmiaru luksów czy tam lumenów
zakleszczyły. Cholera jaśnista i jasny gwint – dosłownie i w przenośni. Było
trochę pogadanek, widać Jocke rutynowo ma problem z drącymi się we wstydliwych
miejscach portkami. Łaciate gacie trzasnęły mu malowniczo ostatnio we
Wrocławiu, gdzie przeklinał solidność „Made In Sweden” i wspomniał czeską
poprutą przygodę. Tym razem klejnotami rodzinnymi świecił w obecności mamy na
feście Benatska Noc, no ale chyba rodzicielki zaskoczyć ten widok nie powinien.
Broden nieco powkurzał się na internetowych hejterów, zarzucających mu łgarstwa
w kwestii czeskiego pochodzenia, wypadł na scenę z paszportem w garści i
zasłaniając sprytnie zdjęcie machał dokumentem przed kamerą. Jeżeli na fotce
wygląda dokładnie tak jak na wstępie kariery scenicznej – to się ni cholery
chłopu nie dziwię, że zasłaniał.
Koncercik udany, nie ma to jak skomponować
kawałek na 3 gitary, przy zaledwie dwóch w kapeli i tak na „Resist and Bite” szarpał zawzięcie struny
sam. Osobiście nadal krztusi mnie nieco wstęp do „To Hell and Back”, ale
przyznać trzeba, że udało się chłopakom koszmarnego mózgowkręta wyprodukować. W
kwestii atrakcji specjalnych kartonowy czołg pluł ogniem, scena pluła ogniem na
froncie i w tle, Jocke żłopał piwo, ale nieco już po połowie seta – twardo się
chłop zawziął i na scenę wchodzi trzeźwy jak świnia. Akurat trzeźwość się mu
chwali, bo jak sam wielokrotnie powtarza – publika nie płaci za to żeby oglądać
nawalonego kolesia na scenie, a i takie akcje na tegorocznej edycji się
pojawiły. Za to pierwsze rzędy zarobiły po kilka puszek, jako odpowiedź na
wydzierane „jeszcze jedno piwo”… ja je.. ile można?
No i jeszcze jedno… gdzie do ubogiej córy Koryntu (k.. nędzy
– staram się nie kląć, bo przed 22:00 wpis też się wyświetla) są te cholerne,
wszechobecne, wkurwiające, popowe klawisze na scenie??? Ogar chłopaki, ogar!
Byle nie szwedzki…
Na finisz piątkowych atrakcji zaplanowano behemłocenie… po 4
latach równo, na tej samej scenie, w dokładnie tym samym składzie Behemoth uwziął się na beton… Na mój beton wielbiony, do
którego uczuciem żarliwym zapałałam po doświadczeniu uroków ursynaliowego
trzęsawiska i grzęzawiska - określanego z nieznanych mi powodów, subtelnie
mianem BŁOTA.
Otóż pan Darski z
ekipą, za punkt honoru postawili sobie zedrzeć mi ten kochany beton spod
publiki dźwiękiem. Może z racji pracy w ekstremalnych warunkach przygłuchł im
nieco techniczny, bo dźwięk rypał na pełnej… córze Koryntu tak, że pierwsze rzędy
ciepało w tył razem z barierkami. Dźwięk
się czuło z ogromną mocą fizycznie, mimo, że z zatkanymi szczelnie uszętami pod
scenę polazłam.
Były ognie, kadzidełka, bryzganie farbką, poodwracane i jarające
się uroczo dekoracje sceny, szarańcza z szatkowanych taśm VHS (gimby nie znajo)
i fontanny lodowe. I właśnie w fontannach lodowych się zakochałam! Kij tam, że
jak to chuchnie, to ni cholery sceny nie widać, ale to jest moi państwo
rozkosznie zimne! No dobra, akurat o tej pierwszej w nocy rozkoszowanie się
chłodem przychodziło mi z niejakim trudem, ale dnia następnego, w pełnym
słoneczku, z rozrzewnieniem i łezką w oku wspominałam jak pięknie dwutlenek
węgla wytrąca parę z powietrza.
Były też kurze łapki… nie żebym się malowanej w czarno-
biały rzucik nergalowej fizjonomii czepiała, ale naszyjnik z kurzych łapek był
pocieszny, odbierając nieco powagi i posępności panu Darskiemu. Nergal wyglądał
zza wysokiego statywu, Inferno mało co wyglądał, bo go albo para, albo gary
zasłaniały, za to Seth i Orion ewidentnie wyglądali, i to na gości, których
lepiej nie wku… denerwować niepotrzebnie. Na finiszu wszyscy panowie pokazali
się z imponującym porożem, grozą w czystej postaci siejąc niczym szarżująca
rogacizna.
Pisząca te słowa strasznie zdegenerowanym stworzeniem być
musi, skoro behemłocenie sprawiło mi nieco radochy, zamiast świętojebliwie
oburzać, tak jak proboszcza i
mieszkańców jednej mazurskiej mieściny oburzało "słuchanie brutalnego
wycia i bluźnierstw zespołu Behemoth". Przy tym natężeniu dźwięku intro
„Ov Fire..” było brutalne jak zapier… tarzanie
się w drucie kolczastym, jednak chyba nade wszystko lubuję się w bluźnierstwach
- uwaga będzie jedno: „Christians to the Lions” bejbe!
Behemłotowe pozostałości. |
I takim to, rozkosznym akcentem zakończył się drugi dzień
festiwalu, podczas którego sumiennie taszczyłam ze sobą parasol, jako amulet
odpędzający przecieki z niebios.
Przez 4 dni festu niezmiennie bawił mnie fakt, że za każdym
razem, kiedy na scenie pojawiał się gość zapowiadający kolejny skład, publika z
zacięciem godnym lepszej sprawy darła się wniebogłosy „ukaž kozy“. Naprawdę, ostatnią rzecza jaką
chciałabym mieć przez tego pana ukazaną to kozy... tfu! cycki znaczy, bo to po
naszemu „pokaż cycki“ znaczy...
Jak
się Czechom z cycków - kozy porobiły, nie wiem i nie chcę wiedzieć, bo
dość ryzykownie doszukuję się źródeł słowa w kozich wymionach... Studiowanie
„Rozmówek polsko – czeskich“ w kwestii słów „pułapek“ wyleczyło mnie zupełnie
z - mizernych, ale jednak - chęci nauki tego języka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz