2014-08-08

PODSUMOWANIE cz. II - MASTERS OF ROCK 2014, Vizovice, Czech Republic


Pełna relacja : CZWARTEK, PIĄTEK, SOBOTA, NIEDZIELA


Sobotę rozpoczęłam ‘lajtowo’. O 9 rano owszem grzałam na teren festu, ale zaliczyć prysznice, nie Six Degrees of Separation. 


Przegapiłam Salamandrę (znowu cholera) czego żałuję, bo jakby ktoś nie wiedział to Masters of Rock ma swój hymn i właśnie Salamandra toto od 2010 roku wykonuje. Mój sobotni przegląd występów rozpoczęli całkiem rześko SUICIDAL ANGELS miotający publiką wedle własnego widzimisię, mimo upału i godziny 14:00 zaledwie. Młynek/ zabawa w gonionego po okręgu nawet żywo się kręcił, Grecy dorzucili do tego nieco mobilizującego tempa i niezłą młóckę. 

Wyhamowanie bieganiny zapewnił czeski hard rockowy CITRON, który w trakcie występu miał lokowanie produktu sponsora w postaci piwa Radegast. Ja wiem, że kawałek traktuje o bogu Słowian połabskich, Radegaście czy tam Radogoście, ale na scenie w fontannę iskier wypchnięto dmuchane piwne logo, występujące na terenie festu w ilościach utrudniających pomyłkę.  Radogost to taki Swarożyc, jako święte zwierzę też miał konia, na którym po pobiciu Wieletów jeden biskup się woził.

Klimat zwolnił jeszcze bardziej po przejęciu sceny przez szwedzki GRAND MAGUS. JB zmienił nieco image, robiąc jakieś straszne rzeczy ze swoją niegdyś klasyczną brodą. W każdym razie gdyby  niejaki František Josef I zamiast rządzić Austrią, miałby fantazję pobrzdąkać sobie w klimatach stonerowo – doomowych wyglądałby jak wykapany JB.

Występ FREEDOM CALL podsumować można jednym, jedynym wersem autorstwa Chrisa Baya z ekipą „Oh, the time has come, for power & glory, For a happy metal party”. German happy party metal…fröhlich wie ein Spatz, eee… to znaczy radosny jak skowronek czy szczygiełek, albo świnka w deszcz*.
*Niepotrzebne skreślić.


Kolejno na scenie pojawił się Michael Schenker i jego  Temple Of Rock. Gość odbijał się swego czasu między Scorpions, a UFO, jako młodszy braciszek Rudolfa. Jeżeli prawdą jest, że na wygląd trzeba sobie zapracować, to chłopie… nie zazdroszczę wątroby, szczęśliwie ten akurat narząd na generowanie dźwięków większego wpływu nie ma i fonia była zacna. Na wyjściu z fosy wpadłam na Sharlee D’Angelo zasłuchanego w gitarowe popisy pana Schenkera.
 


No i przyszedł czas na weryfikację… ARCH ENEMY z nowym wokalem. Nie ukrywam, że jestem fanką subtelnego i aksamitnego głosiku blond słowiczka, Angeli znaczy. Tym bardziej byłam ciekawa jak obecnie Arch brzmi na scenie, bo wiadomo, na płycie to nawet Mandaryna śpiewać umiała. W temacie ptasich skojarzeń pani Glutz jakoś mi papuzio wygląda i trochę papuzio wokalnie pojechała. Gdyby Alissa tyle uwagi co do makijażu, koafiury i pozowania u  boku Amotta poświęciła na wokale, byłoby fajnie. Rżnęła kobitka końcówki jak leci, ukatrupiła mi „No Gods, No Masters” czego długo nie wybaczę. Hejt i agresja w wokalu Angeli ładnie akcentowały każdy wers, ładując w wokal sporo emocji, u pani Glutz jest płasko, nieco monotonnie. Ten akcent to mi uszami wyłaził na lekcjach gry na gitarze, to mi się zakodowało i się czepiam. 

Droga Alisso – mniej kicania na scenie zalecam, bo to może być powodem tego ścinania dłuższych ryków, a i podpyta pani obecną menadżerkę o jej trenerkę wokalną Melissę Cross, może akurat będzie miała wolne daty w terminarzu, to przy okazji trasy wpadnie pani do NY poćwiczyć. Owszem Alissa jest ładniejsza od Nicka Cordle, na bank przebija go cyckami, dlatego męska część publiki słuchała oczętami również. Co ciekawe, znacznie bardziej na scenicznym świeczniku znalazł się Amott, zdecydowanie skromniejszej urody niż wymienieni wyżej. Pan Amott zwykle uciekający poza światła, tym razem był w blasku reflektorów, dając taki mały podprogowy sygnał kto teraz jest również wizualnym liderem Arch Enemy.

Co do HELLOWEEN to Andy rześki jak szczypiorek na wiosnę, postawił sobie widać za punkt honoru pobicie Gene Simmonsa w wywalaniu jęzora na długość, nie zawracając sobie zbytnio głowy śpiewaniem. Kiedy ostatni raz deptał kota na vizovickiej scenie – ja biłam rekord biegów długodystansowych (ach to wszędobylskie nagłośnienie) ratując się z pola rażenia jego wątpliwych umiejętności wokalnych. Teraz było lepiej, Andy jakby bardziej trzymał pion i nieco mniej marudził niż ostatnio. W każdym razie Helloween mimo dedykacji dla czeskich żołnierzy, którzy zginęli w Iraku przegrał konkurencję z mundialem, bo telebimami zawładnął mecz Brazylia - Holandia. Jakoś tak pod koniec seta było 0:2.

Wieczór zamknął CIVIL WAR czyli 4/6 starego Sabatonu, które to na własne życzenie z Sabatonowej rodzinki wypisało. Chłopaki nie wytrzymali tempa, 200 koncertów rocznie, co rok płytka i stwierdzili, że rozmnażanie i wesela są o wiele ciekawsze niż nagrywanie chórków u Petera Tagtgrena w studio. Skutkiem tego Peter 'carolusowe' chórki trzaskał samodzielnie, a chłopaki na dobre rozstali się z łaciatymi portkami, zawijając ze sobą wahającego się jeszcze klawiszowca, co tym samym uniemożliwiło im całkowite odcięcie się od sabatonowej stylistyki… oh wait! Do tego fajnie byłoby jeszcze zmienić tematykę. 
Koncert sympatyczny, szkoda, że tam gdzie powinno być czysto i wyżej pan gardłowy Johansson buczy i się poddusza. Od samego słuchania się człowiek niezgorzej od śpiewającego męczy i zaczyna sapać. 



Ostatni dzień festu obfitował w ‘niespodziewanki’! Zmiana planu koncertów była niespodziewana i niespodziana. Krokus nie dojechał, bo basista uszkodził rękę, w zamian publika dostała BON FIRE i zmiany w czasowym rozkładzie jazdy.
Szybka aktualizacja danych - wersja dla olewających neta. Chyba nikt nigdy z takim przejęciem nie focił cudzej komórki :)

Niedzielne koncertowanie rozpoczął kataklizm, oj sorki, KATAKLYSsM. Wrażliwców i fanów z marszu odsyłam akapit niżej, bo o kapeli mogę powiedzieć jedno - zapożyczone od Wojciecha Manna zresztą – hu…laj wam w du… chłopaki. Jeżeli ktoś rypie czyjąś robotę, usuwając z niej podpis autora, po czym wrzuca gdzie popadnie jak swoje i argumentuje „Photo was sent to us just the way it is , we didn't know and we apologize, nothing stops you from promoting yourself here good luck we added your name to the post , hope it helps .. good thing we don't cry about the thousands of people who steal our music” to ja to z namaszczeniem i przeciągle PIERDOLĘ! (tak, tam była spacja przed przecinkiem)


Skoro ucinanie znaku wodnego z zajumanej fotki ma mi służyć za ‘promocję’ to podpier… mp3 z neta jest już promocją fchuj wypasioną, prawda? Dlatego na fali tej zajebistej promocji, której podmiotem się stałam jako „VSspectrum” (podpisali – a co!) daruję sobie wszelkie koncertowe dywagacje. Zwyczajnie z powodu nieprzyjemnych emocji mój nikły i śladowy obiektywizm poszedł w hu…laj!



Kolejno scenę przejął MIKE TERRANA, perkusja grała pierwsze skrzypce, a sam Mike w ramach uatrakcyjnienia koncertu łapał za mikrofon, w moje uszy wpadło „Fly Me To The Moon” Sinatry. Łapał za mikrofon okazyjnie, bo do dyspozycji miał jako podstawowe wokale włoskie nazwiska Kiarelli i Bollati.

ELUVEITIE z lekkością pokręciło publiką w te i nazad, nieźle bujając tłumem, również pod dyskotekowy "A Call of the Mountains". Polska część publiki mogła nadrobić  braki wokalu Anny Murphy na części ostatniej trasy przy okazji "Omnos" czy "Rose for Epona". Niewątpliwie dźwiękowcy mają przekichane z nagłośnieniem tak zróżnicowanej, licznej i nietypowej menażerii instrumentów, jednak najbardziej siekło to nieszczęsną Anne i jej wokale.

UNISONIC jakimś trafem pojawia się w mastersowym lieupie tak często jak Helloween... jakby w ramach rekompensaty od organizatora za wokale Derisa. Takie uzupełnienie w postaci głosu Kiske i gitary Hansena. Tym sposobem na jednym festiwalu były dwie - jakże różne wersje "I Want Out" kończącego obydwa występy. Na jednym "I Want Out" Deris pajacował w dyniowej czapce, tuż po zakończeniu meczu, w którym Holandia pokonała Brazylię 3:0, a na drugim tłum śpiewał do spółki z Kiske i ekipą nieźle się bawiąc. Każde kolejne "I Want Out" podczas tej edycji MORa wyautowało by mnie na amen i w cholerę.


Kolejne wywołujące ekscytację i ciekawość nazwisko na mastersowym plakacie zawiodło. Pech jakiś z tymi wokalami, czy jak? Okazało się, że najlepsze co po latach nadal zajebiście wychodzi ex wokaliście Skid Row to sześciometrowej średnicy młynki mikrofonem. SEBASTIAN BACH wokalnie się nie popisał, setlista - co przewidywalne raczej, to głownie Skid Row. Z dziesięć razy usłyszałam teksty o kumplach z innego ducha przeszłości - Guns'n'Roses, a to Duff był kumplem, a to Gilby. Jakieś improwizacje wokalne bez początku i zakończenia oraz pogaduchy dość chaotyczne i niezbyt zajmujące.
Fakt, nadrabiał chłop energią na scenie i dzikim entuzjazmem - chwilami miałam wrażenie, że występ cieszy bardziej jego, niż te kilka tysięcy luda na placu... Cały ten szalony sceniczny rock'n'roll poszedł skutecznie w diabły bo gość, mający w repertuarze kawałek o tytule "Harmony" za kija nie chciał się wstrzelić w tonację i to chociażby minimalnie. "In a Darkened Room" na wokalach Sebastiana położyło ostatecznie żałobny wieniec, grubą krechą oddzielając "świetlaną przeszłość sceniczną" od teraźniejszości. Wydarcie w "zaciemnionym pokoju" - a jest tam takie jedno charakterystyczne, zabrzmiało jak deptanie odkorkowanej piłki plażowej... dosłownie. 
Z wokalnych tortur wyratować mnie mogło znieczulenie pierwszym i ostatnim tego dnia czeskim piwem, ale jak na złość pół koncertu spędziłam łowiąc z kubka popiół długopisem. Przykre, ale osoba, która "18 and life" zna co do nutki jeszcze z czasów liceum, to papranie w piwie niebieskim tuszem uznaje oficjalnie za ciekawsze niż cały występ zamykający festiwal. Szczerze żałowałam, że nie jestem z tych co to słuchają koncertu 'oczami' bo w przeciwieństwie do kolegi  z G'N'R, czas szczęśliwie oszczędził Bachowi smętnego zramolenia, które stało się udziałem Axla.
 Bach jako gwiazda wybrzydzająca nad vizovickimi hotelami, dał z siebie niewiele...
 
Niedzielne rekordy nabite na alkomat.

Masters of Rock 2014 w liczbach?
Tysiące litrów piwa!
ok 30 000 festiwalowiczów,
1000 interwencji,
700 osób zwiedziło jelinkową gorzelnię,
70 akredytowanych dziennikarzy,
36 różnych krajów, z których przyjechali festiwalowicze,
24 techników stawiających scenę,
15 złapanych nietrzeźwych kierowców,
7 wtrząchniętych langoszy :)
3 rozczarowania niżej podpisanej,
1 na błocku złamana noga - nie moja szczęśliwie,
1 wypadający bagnet od szkła - mój niestety,
1 stukilowy miś wałęsający się w okolicach Vizovic :) Może zawodzenie pana LaBrie uznał za godowy ryk pani misiowej i wpadł na podryw.
0 kradzieży w namiotach na terenie festiwalu!


Nasłuchał się człowiek kilku nowych gatunków muzycznych:
"happy party metal" w wykonaniu Freedom Call i "boozer folk" a'la Korpiklaani, oraz tak ciekawy sort muzyczny jak kalifornijski chrześcijański glam metal w wykonaniu Stryper.









LOŻE DLA ZMĘCZONYCH

DRUGA SCENA - ALFEDUS MUSIC STAGE

DRUGA SCENA - ALFEDUS MUSIC STAGE





OSTATNI FESTIWALOWY LANGOSZ

Tradycyjna rozwałka siedzonek :)
 Jak kto nie wie o co chodzi niech sobie kliknie.
15 min po wygaszeniu sceny - rozbiórka...





P.S. Moje prywatne podziękowania dla ekipy, z którą miałam niewątpliwą przyjemność cieszyć się tymi 4 dniami relaksu, dobrej muzyki i wyżerki :) Fred, Sylwia, Michał współlokatorzy i towarzysze podróży, Kasia, Artur i Olga dzięki którym obóz nam nieco urósł, Sałat - dystyngowany bywalec i znawca festów wszelakich, ekipa z 'drewnoskładu' czyli Żabol, Gosia i Kasia oraz nowe fosiarskie znajomości :)

Teraz pozostaje jakoś przeczekać caaaaały cholery rok...

i czasem looknąć tu ATMOSPHERE MASTERS OF ROCK 2014






 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz