Sobotę rozpoczęłam ‘lajtowo’. O 9 rano owszem grzałam na
teren festu, ale zaliczyć prysznice, nie Six Degrees of Separation.
Przegapiłam
Salamandrę (znowu cholera) czego żałuję, bo jakby ktoś nie wiedział to Masters
of Rock ma swój hymn i właśnie Salamandra toto od 2010 roku wykonuje. Mój
sobotni przegląd występów rozpoczęli całkiem rześko SUICIDAL ANGELS
miotający publiką wedle własnego widzimisię, mimo upału i godziny 14:00
zaledwie. Młynek/ zabawa w gonionego po okręgu nawet żywo się kręcił, Grecy
dorzucili do tego nieco mobilizującego tempa i niezłą młóckę.
Wyhamowanie
bieganiny zapewnił czeski hard rockowy CITRON, który w trakcie występu miał
lokowanie produktu sponsora w postaci piwa Radegast. Ja wiem, że kawałek
traktuje o bogu Słowian połabskich, Radegaście czy tam Radogoście, ale na
scenie w fontannę iskier wypchnięto dmuchane piwne logo, występujące na terenie
festu w ilościach utrudniających pomyłkę. Radogost to taki Swarożyc, jako święte zwierzę
też miał konia, na którym po pobiciu Wieletów jeden biskup się woził.
Klimat zwolnił jeszcze bardziej po przejęciu sceny przez
szwedzki GRAND MAGUS. JB zmienił nieco image, robiąc jakieś straszne rzeczy ze
swoją niegdyś klasyczną brodą. W każdym razie gdyby niejaki František Josef I zamiast rządzić Austrią, miałby fantazję pobrzdąkać sobie
w klimatach stonerowo – doomowych wyglądałby jak wykapany JB.
Występ FREEDOM CALL podsumować można jednym, jedynym wersem
autorstwa Chrisa Baya z ekipą „Oh, the time has come, for power &
glory, For a happy metal party”. German happy party metal…fröhlich wie ein Spatz, eee… to znaczy radosny jak skowronek czy szczygiełek, albo świnka w
deszcz*.
*Niepotrzebne skreślić.
Kolejno na scenie pojawił się Michael Schenker i jego Temple Of Rock. Gość odbijał się swego czasu między Scorpions,
a UFO, jako młodszy braciszek Rudolfa. Jeżeli prawdą jest, że na wygląd trzeba
sobie zapracować, to chłopie… nie zazdroszczę wątroby, szczęśliwie ten akurat
narząd na generowanie dźwięków większego wpływu nie ma i fonia była zacna.
Na wyjściu z fosy wpadłam na Sharlee D’Angelo zasłuchanego w gitarowe popisy
pana Schenkera.
No i przyszedł czas na weryfikację… ARCH ENEMY z nowym wokalem. Nie ukrywam, że jestem fanką subtelnego i aksamitnego
głosiku blond słowiczka, Angeli znaczy. Tym bardziej byłam ciekawa jak obecnie
Arch brzmi na scenie, bo wiadomo, na płycie to nawet Mandaryna śpiewać umiała. W
temacie ptasich skojarzeń pani Glutz jakoś mi papuzio wygląda i trochę papuzio
wokalnie pojechała. Gdyby Alissa tyle uwagi co do makijażu, koafiury i
pozowania u boku Amotta poświęciła na
wokale, byłoby fajnie. Rżnęła kobitka końcówki jak leci, ukatrupiła mi „No
Gods, No Masters” czego długo nie wybaczę. Hejt i agresja w wokalu Angeli
ładnie akcentowały każdy wers, ładując w wokal sporo emocji, u pani Glutz jest
płasko, nieco monotonnie. Ten akcent to mi uszami wyłaził na lekcjach gry na
gitarze, to mi się zakodowało i się czepiam.
Droga Alisso – mniej kicania na scenie zalecam, bo to może być powodem
tego ścinania dłuższych ryków, a i podpyta pani obecną menadżerkę o jej
trenerkę wokalną Melissę Cross, może akurat będzie miała wolne daty
w terminarzu, to przy okazji trasy wpadnie pani do NY poćwiczyć. Owszem Alissa
jest ładniejsza od Nicka Cordle, na bank przebija go cyckami, dlatego męska
część publiki słuchała oczętami również. Co ciekawe, znacznie bardziej na scenicznym
świeczniku znalazł się Amott, zdecydowanie skromniejszej urody niż wymienieni
wyżej. Pan Amott zwykle uciekający poza światła, tym razem był w blasku
reflektorów, dając taki mały podprogowy sygnał kto teraz jest również wizualnym liderem
Arch Enemy.
Co do HELLOWEEN to Andy rześki
jak szczypiorek na wiosnę, postawił sobie widać za punkt honoru pobicie Gene
Simmonsa w wywalaniu jęzora na długość, nie zawracając sobie zbytnio głowy śpiewaniem. Kiedy
ostatni raz deptał kota na vizovickiej scenie – ja biłam rekord biegów
długodystansowych (ach to wszędobylskie nagłośnienie) ratując się z pola
rażenia jego wątpliwych umiejętności wokalnych. Teraz było lepiej, Andy jakby bardziej
trzymał pion i nieco mniej marudził niż ostatnio. W każdym razie Helloween mimo dedykacji dla czeskich żołnierzy, którzy zginęli w Iraku przegrał konkurencję z mundialem, bo telebimami zawładnął mecz Brazylia - Holandia. Jakoś tak pod koniec seta było 0:2.
Wieczór zamknął CIVIL WAR czyli 4/6
starego Sabatonu, które to na własne życzenie z Sabatonowej rodzinki wypisało.
Chłopaki nie wytrzymali tempa, 200 koncertów rocznie, co rok płytka i stwierdzili,
że rozmnażanie i wesela są o wiele ciekawsze niż nagrywanie chórków u Petera
Tagtgrena w studio. Skutkiem tego Peter 'carolusowe' chórki trzaskał
samodzielnie, a chłopaki na dobre rozstali się z łaciatymi portkami, zawijając
ze sobą wahającego się jeszcze klawiszowca, co tym samym uniemożliwiło im
całkowite odcięcie się od sabatonowej stylistyki… oh wait! Do tego fajnie
byłoby jeszcze zmienić tematykę.
Koncert sympatyczny, szkoda, że tam gdzie
powinno być czysto i wyżej pan gardłowy Johansson buczy i się poddusza. Od
samego słuchania się człowiek niezgorzej od śpiewającego męczy i zaczyna sapać.
Każde kolejne "I Want Out" podczas tej edycji MORa wyautowało by mnie na amen i w cholerę.
Kolejne wywołujące ekscytację i ciekawość nazwisko na mastersowym plakacie zawiodło. Pech jakiś z tymi wokalami, czy jak? Okazało się, że najlepsze co po latach nadal zajebiście wychodzi ex wokaliście Skid Row to sześciometrowej średnicy młynki mikrofonem. SEBASTIAN BACH wokalnie się nie popisał, setlista - co przewidywalne raczej, to głownie Skid Row. Z dziesięć razy usłyszałam teksty o kumplach z innego ducha przeszłości - Guns'n'Roses, a to Duff był kumplem, a to Gilby. Jakieś improwizacje wokalne bez początku i zakończenia oraz pogaduchy dość chaotyczne i niezbyt zajmujące.
Fakt, nadrabiał chłop energią na scenie i dzikim entuzjazmem - chwilami miałam wrażenie, że występ cieszy bardziej jego, niż te kilka tysięcy luda na placu... Cały ten szalony sceniczny rock'n'roll poszedł skutecznie w diabły bo gość, mający w repertuarze kawałek o tytule "Harmony" za kija nie chciał się wstrzelić w tonację i to chociażby minimalnie. "In a Darkened Room" na wokalach Sebastiana położyło ostatecznie żałobny wieniec, grubą krechą oddzielając "świetlaną przeszłość sceniczną" od teraźniejszości. Wydarcie w "zaciemnionym pokoju" - a jest tam takie jedno charakterystyczne, zabrzmiało jak deptanie odkorkowanej piłki plażowej... dosłownie.
Z wokalnych tortur wyratować mnie mogło znieczulenie pierwszym i ostatnim tego dnia czeskim piwem, ale jak na złość pół koncertu spędziłam łowiąc z kubka popiół długopisem. Przykre, ale osoba, która "18 and life" zna co do nutki jeszcze z czasów liceum, to papranie w piwie niebieskim tuszem uznaje oficjalnie za ciekawsze niż cały występ zamykający festiwal. Szczerze żałowałam, że nie jestem z tych co to słuchają koncertu 'oczami' bo w przeciwieństwie do kolegi z G'N'R, czas szczęśliwie oszczędził Bachowi smętnego zramolenia, które stało się udziałem Axla.
Bach jako gwiazda wybrzydzająca nad vizovickimi hotelami, dał z siebie niewiele...
Masters of Rock 2014 w liczbach?
Tysiące litrów piwa!
ok 30 000 festiwalowiczów,
1000 interwencji,
700 osób zwiedziło jelinkową gorzelnię,
70 akredytowanych dziennikarzy,
36 różnych krajów, z których przyjechali festiwalowicze,
24 techników stawiających scenę,
15 złapanych nietrzeźwych kierowców,
7 wtrząchniętych langoszy :)
3 rozczarowania niżej podpisanej,
1 na błocku złamana noga - nie moja szczęśliwie,
1 wypadający bagnet od szkła - mój niestety,
1 stukilowy miś wałęsający się w okolicach Vizovic :) Może zawodzenie pana LaBrie uznał za godowy ryk pani misiowej i wpadł na podryw.
0 kradzieży w namiotach na terenie festiwalu!
Nasłuchał się człowiek kilku nowych gatunków muzycznych:
"happy party metal" w wykonaniu Freedom Call i "boozer folk" a'la Korpiklaani, oraz tak ciekawy sort muzyczny jak kalifornijski chrześcijański glam metal w wykonaniu Stryper.
Jak kto nie wie o co chodzi niech sobie kliknie.
Ostatni dzień festu obfitował w ‘niespodziewanki’! Zmiana
planu koncertów była niespodziewana i niespodziana. Krokus nie dojechał, bo
basista uszkodził rękę, w zamian publika dostała BON FIRE i zmiany w czasowym
rozkładzie jazdy.
Szybka aktualizacja danych - wersja dla olewających neta. Chyba nikt nigdy z takim przejęciem nie focił cudzej komórki :) |
Niedzielne koncertowanie rozpoczął kataklizm, oj sorki, KATAKLYSsM. Wrażliwców i fanów z marszu odsyłam akapit niżej,
bo o kapeli mogę powiedzieć jedno - zapożyczone od Wojciecha Manna zresztą – hu…laj
wam w du… chłopaki. Jeżeli ktoś rypie czyjąś robotę, usuwając z niej podpis
autora, po czym wrzuca gdzie popadnie jak swoje i argumentuje „Photo was sent to us just the way it is , we didn't know
and we apologize, nothing stops you from promoting yourself here good luck we
added your name to the post , hope it helps .. good thing we don't cry about
the thousands of people who steal our music” to ja to z namaszczeniem i
przeciągle PIERDOLĘ! (tak, tam była spacja przed przecinkiem)
Skoro ucinanie znaku wodnego z zajumanej fotki ma mi służyć
za ‘promocję’ to podpier… mp3 z neta jest już promocją fchuj wypasioną, prawda?
Dlatego na fali tej zajebistej promocji, której podmiotem się stałam jako „
Każde kolejne "I Want Out" podczas tej edycji MORa wyautowało by mnie na amen i w cholerę.
Kolejne wywołujące ekscytację i ciekawość nazwisko na mastersowym plakacie zawiodło. Pech jakiś z tymi wokalami, czy jak? Okazało się, że najlepsze co po latach nadal zajebiście wychodzi ex wokaliście Skid Row to sześciometrowej średnicy młynki mikrofonem. SEBASTIAN BACH wokalnie się nie popisał, setlista - co przewidywalne raczej, to głownie Skid Row. Z dziesięć razy usłyszałam teksty o kumplach z innego ducha przeszłości - Guns'n'Roses, a to Duff był kumplem, a to Gilby. Jakieś improwizacje wokalne bez początku i zakończenia oraz pogaduchy dość chaotyczne i niezbyt zajmujące.
Fakt, nadrabiał chłop energią na scenie i dzikim entuzjazmem - chwilami miałam wrażenie, że występ cieszy bardziej jego, niż te kilka tysięcy luda na placu... Cały ten szalony sceniczny rock'n'roll poszedł skutecznie w diabły bo gość, mający w repertuarze kawałek o tytule "Harmony" za kija nie chciał się wstrzelić w tonację i to chociażby minimalnie. "In a Darkened Room" na wokalach Sebastiana położyło ostatecznie żałobny wieniec, grubą krechą oddzielając "świetlaną przeszłość sceniczną" od teraźniejszości. Wydarcie w "zaciemnionym pokoju" - a jest tam takie jedno charakterystyczne, zabrzmiało jak deptanie odkorkowanej piłki plażowej... dosłownie.
Z wokalnych tortur wyratować mnie mogło znieczulenie pierwszym i ostatnim tego dnia czeskim piwem, ale jak na złość pół koncertu spędziłam łowiąc z kubka popiół długopisem. Przykre, ale osoba, która "18 and life" zna co do nutki jeszcze z czasów liceum, to papranie w piwie niebieskim tuszem uznaje oficjalnie za ciekawsze niż cały występ zamykający festiwal. Szczerze żałowałam, że nie jestem z tych co to słuchają koncertu 'oczami' bo w przeciwieństwie do kolegi z G'N'R, czas szczęśliwie oszczędził Bachowi smętnego zramolenia, które stało się udziałem Axla.
Bach jako gwiazda wybrzydzająca nad vizovickimi hotelami, dał z siebie niewiele...
Niedzielne rekordy nabite na alkomat. |
Masters of Rock 2014 w liczbach?
Tysiące litrów piwa!
ok 30 000 festiwalowiczów,
1000 interwencji,
700 osób zwiedziło jelinkową gorzelnię,
70 akredytowanych dziennikarzy,
36 różnych krajów, z których przyjechali festiwalowicze,
24 techników stawiających scenę,
15 złapanych nietrzeźwych kierowców,
7 wtrząchniętych langoszy :)
3 rozczarowania niżej podpisanej,
1 na błocku złamana noga - nie moja szczęśliwie,
1 wypadający bagnet od szkła - mój niestety,
1 stukilowy miś wałęsający się w okolicach Vizovic :) Może zawodzenie pana LaBrie uznał za godowy ryk pani misiowej i wpadł na podryw.
0 kradzieży w namiotach na terenie festiwalu!
Nasłuchał się człowiek kilku nowych gatunków muzycznych:
"happy party metal" w wykonaniu Freedom Call i "boozer folk" a'la Korpiklaani, oraz tak ciekawy sort muzyczny jak kalifornijski chrześcijański glam metal w wykonaniu Stryper.
LOŻE DLA ZMĘCZONYCH |
DRUGA SCENA - ALFEDUS MUSIC STAGE |
DRUGA SCENA - ALFEDUS MUSIC STAGE |
OSTATNI FESTIWALOWY LANGOSZ |
Tradycyjna rozwałka siedzonek :) |
15 min po wygaszeniu sceny - rozbiórka... |
P.S. Moje prywatne podziękowania dla ekipy, z którą miałam niewątpliwą przyjemność cieszyć się tymi 4 dniami relaksu, dobrej muzyki i wyżerki :) Fred, Sylwia, Michał współlokatorzy i towarzysze podróży, Kasia, Artur i Olga dzięki którym obóz nam nieco urósł, Sałat - dystyngowany bywalec i znawca festów wszelakich, ekipa z 'drewnoskładu' czyli Żabol, Gosia i Kasia oraz nowe fosiarskie znajomości :)
Teraz pozostaje jakoś przeczekać caaaaały cholery rok...
i czasem looknąć tu ATMOSPHERE MASTERS OF ROCK 2014
Teraz pozostaje jakoś przeczekać caaaaały cholery rok...
i czasem looknąć tu ATMOSPHERE MASTERS OF ROCK 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz