2016-06-26

"Rock Hard Ride Free 2016", Goleniów, Poland - słów kilka


Goleniów, 22-tysięczne miasto nad rzeką o wdzięcznej nazwie Ina, mające bardzo długą historię sięgającą X wieku oraz kilka zabytków. Miasto, o którym do czerwca tego roku niewielu słyszało.


W czerwcu Goleniów z epickim hukiem zaistniał w świadomości wielbicieli ciężkich brzmień, ładując w letnie kalendarium rozrywek dwudniowy pełnometrażowy festiwal na wypasie. O rzeczonym „wypasie” zadecydowała podzielona na dwie sceny imponująca litania importowanych gwiazd, w towarzystwie polskich bandów oczywiście. Pierwsza edycja, pierwsze podejście organizatorów, nieznany teren, ogromne ryzyko i do tego line’up efektowny jak walnięcie łomem przez łeb. RHRF drastycznie zakwestionował tradycyjne pieprzenie się z wieloletnim budowaniem marki festiwalu, oswajaniem festiwalowiczów z miejscówką, kodowaniem imprezy długotrwałą reklamą w świadomości potencjalnej publiki, przy jednoczesnym ostrożnym i stopniowym dorzucaniu kapel w kolejnych edycjach. Dodatkowo na złość wszelkim czarnowidzom pierwsza dwudniowa edycja wypaliła i to nie przymierzając jak Etna w swoich najlepszych latach.

Każde wydarzenie ma swoich czterech jeźdźców apokalipsy – festiwalowi jeźdźcy to najczęściej Ulewa, Upał, Wichura i Zimno. Bywa jeszcze Słaba Frekwencja, ale ta przybywa zazwyczaj jako ostatnia. Jednocześnie organizator nijak tych kataklizmów kontrolować nie może, jedynie publika wykazać może odporność graniczącą z otępieniem.

Relacja będzie bardzo subiektywna – żeby nieporozumień nie było - zaznaczam już na wstępie. Z racji, że relacja jest z założenia „nieprofesjonalna” pozwolę sobie na dygresyjki o tym gdzie spóźniało i łaziło w trakcie koncertów – co w relacji „pro” istnieć nie ma prawa.

Minął miesiąc od imprezy, więc organizator może popatrzy na niniejszy tekst z przymrużeniem oka i na kolejnej edycji nie oplakatuje wszystkich wejść moją nienachalnej urody facjatą z podpisem „Nie wpuszczać!”. Dokładnie co i jak grało relacjonowali ci, którym przypadła fucha obserwatorów, mi wpadło fotografowanie, co wyszło dość umiarkowanie z prostej przyczyny – jestem człowiekiem. Busa nie przegonię, żeby zdążyć na czas, tak samo o ile ja się chętnie całkiem deszczykiem nacieszę, to już sprzęt zwykł okazywać mi w bardzo drastyczny sposób swoje niezadowolenie z faktu moczenia.

Pierwszy dzień przypadł na piątek, publika zaczęła się dopiero zjeżdżać, z większym bądź mniejszym zaangażowaniem zapełniając dostępne pole namiotowe. Niektórym tak się spodobało podróżowanie pozbawionym klimatyzacji busem, że nieco piątkowych atrakcji umknęło. Niegodności natury termicznej rekompensowały poniekąd relaksacyjna atmosfera podróży i dobre towarzystwo. (upał połączony z brakiem klimatyzacji w metalowej puszce zdecydowanie kwalifikuje się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka).


W momencie wjazdu na festiwal, główną scenę zajmował Anti Tank Nun, z Titusem, który dołożył sobie nieco do metryki zapominając o farbowaniu świeżo zapuszczonej brody.

Niedaleko wejścia na teren festiwalu Mała Scena, na której od godziny 14:00 słoneczko pracowicie zamieniało w skwarki kolejne składy. Słuchacze trzymają dystans, bezpiecznie schowani pod parasolami nieopodal źródełka z zimnym piwem. W tak drastycznych warunkach klimatycznych piwo poza smakiem zyskuje dwa dodatkowe walory, zwykle niedoceniane: raz - jest mokre, dwa – jest zimne. Spod parasolek też nieźle słychać, więc czeska Orchidea, na której występ trafiam, całkiem rześko gra głównie do trawy, zamykając piątkowe koncertowanie na Małej Scenie.

Zwiedzanie terenu nieco czasu zajęło. Przestrzenie faktycznie ogromne, z powodzeniem mogły pomieścić kilka tysięcy luda. Wędrówkę po festiwalowych atrakcjach dzielimy z chłopakami z Orchidei, leziemy (ilość stopni nie pozwala na nic żywszego), dyskutujemy o tym na kij Czesi jadą przez całą Polskę grać na festiwalu, skoro co weekend średnio jeden fest na czeskiej ziemi się odbywa. Odpowiedzi nie było, bo nagle basista z dzikim entuzjazmem rzucił się na prysznic z sikawki, tracąc odzież i wszelkie chęci do kontynuowania konwersacji. No cóż, temperatura zmienia priorytety.

Spacerek przez ogródek piwny kończy się na polu przed główną sceną. Duża Scena faktycznie jest duża i elegancko przystrojona w festiwalowe grafiki. Jest dobrze. Obok sklepik z festiwalowymi gadżetami, koszulki całkiem sympatyczne, i mnie skusiło, a to nie zdarza się często. Przy okazji pochwalić należy opaski festiwalowe – naprawdę estetyczne, coś co warto zachować jako koncertowe trofea.

PRIMAL FEAR przewidywalnie wypadł świetnie. O „Primalach” dane mi było pisać już 4 razy, 6 razy oglądałam ekipę w akcji, więc perfekcja i energia niemieckiej machiny metalowej nie zaskakuje. Zaskoczenie było jedno w 2011 kiedy to niejaki Sabaton zabrał „Primalów” w trasę po Polsce, co wyszło całkiem sympatycznie. Zaskakują nadal za to piski Ralfa na „Metal is Foreeeeever”, bo jakoś specjalnie ciasnych portek dla wspomagania wyższych tonów pan Scheepers nie nosi. Do składu wrócił Tom Naumann, zabrakło za to sympatycznego rudego Szweda Magnusa Karlssona. Panów Jovino, Beyrodt’a i Sinnera ostatnio oglądały moje oczęta w zeszłym roku, w projekcie VooDoo Circle, miło że jednak wiernie trzymają się macierzystej kapeli, bo jednak gardło Ralfa produkuje ciekawsze dźwięki niż – z całym szacunkiem - David Readman. Francesco zażyczył sobie podczas wywiadu ładnych zdjęć jego uśmiechu – chętnie, do usług, ale wypadałoby się czasem wyszczerzyć, tak jak pan Neumann chociażby, któremu powrót widać sprawił sporo radości.


W czasie gdy Primal Fear radośnie bujało publiką i szalało po scenie, piszący te słowa nie tracąc nic z dźwięków (nagłośnienie dobre – a jakże) dla własnego bezpieczeństwa pośpiesznie oddalił się w poszukiwaniu napojów chmielowych. Wszak wspomniane finałowe „Metal is Foreveeeeer” tonacjami wytapia wosk z uszu i przewierca łeb, do tego stopnia, że fałszywie, bo fałszywie, człowiek mimowolnie dołącza do chórków, co w całkowitej trzeźwości nie wypada dobrze.

Kolejna atrakcja to BEHEMOTH. Show na wypasie, potężne dźwięki wyrównały teren, trawa zżółkła, a publika dała się ponieść jedynemu w swoim rodzaju spektaklowi. Standardowo było okadzanie publiki (po całym dniu upałów może i miało to sens), było plucie krwią, były ognie i efektowne fontanny lodowe. Kiepsko wychodzi mi powtarzanie się, więc odsyłam tu: Behemoth MOR 2014 – tam są dwie relacje do wyboru i scenariusz show podobny.

Była wypluta przez dmuchawę „szarańcza” spadająca na publikę (szatkowane VHSy – gimby nie znajo), było podpalanie statywów, był groźny jak stadium przedzawałowe przetaczający się przez pierwsze rzędy wzrok Oriona. Była ekspresja pana Darskiego, który uparcie z kolii dekorowanej kurzymi łapkami zrezygnować nie chce, czym mi niezmiennie poprawia humor jako nietypowa reklama firm drobiarskich. Był Inferno… wnioskuję po dźwięku, bo srogie oblicze zakrywały talerze imponującej perkusji. Był wreszcie Seth skupiony głównie na szarpaniu strun. Występ potwierdził tylko moje domysły, że zwyczajowo BEHEMOTH na festach gra nieco głośniej od reszty. Kolumny waliły decybelami na pełnej ku… damie, której cnota zawiera pewien element komercji. (Nieładnie przeklinać). Rozkosznie brzmią na żywo intra „Chant for Ezkaton 2000” i „Ov Fire And The Void” przy takim nagłośnieniu.

Fakt wyrównywania terenu nie był bez znaczenia. Za ogromny plus liczyć należy organizatorom podest dla osób poruszających się na wózkach, miło, że pomyślano o publiczności szerzej, ale mały minusik za dojazd do podestu – domyślam się, że musiała być ostra walka z terenem, zanim się na ten solidny podest wjechało. Drugiego dnia pomogło niewątpliwie udeptywanie i to, że chłopaki efektownym behemłoceniem starali się wygładzić wądoły solidnym rykiem ze sceny.

Mała dygresja i należne ukłony dla fanów. Flaga Centuria Szczecin w papieskich barwach rześko majtała się pierwszym rzędzie, flaga, którą widziałam po raz pierwszy w 2012 roku w bydgoskiej Astorii. Szczecin spotykałam też we wszelakich koncertowych miejscach nie tylko w kraju – mocna metalowa ekipa tam siedzi widocznie. Fakt niezaprzeczalny - bez prawdziwych fanów kapele ani festiwale nie istnieją, warto doceniać. Druga rzecz bardzo warta DOCENIENIA to średnia wieku festiwalowiczów, w Goleniowie bardzo szeroka, coś widać drgnęło i bawią się nawet wnuki z dziadkami.

Wieczór klimatycznie zakończył występ CANDLEMASS, który po behemothowym przedstawieniu wypadł bardzo ascetycznie. Światło ledwo błąkało się po deskach, widać nastrojowy mrok miał pierwszeństwo biorąc pod uwagę doomowe klimaty Szwedów. Wybitnie nieoświecony był ekspresyjny Mats Leven.

Drugi dzień upłynął pod znakiem stawonogów. Okazało się mianowicie, że najliczniej na feście stawiły się pajęczaki. Małe, wredne skur…kowańce znane jako kleszcze. Konkretnie jeden zjadliwy ich rodzaj Ixodes ricinus, kleszcz pospolity, który swoją pospolitość demonstrował atakowaniem wszystkich i wszędzie. Festiwal zyskał przydomek roboczy „Kleszcz Fest”, a Goleniów przechrzczono na Boreliów. Pomoc medyczna dzięki tych małym cholerom, miała pełne ręce roboty, skubiąc, dłubiąc i wyciągając paskudztwa obłażące demokratycznie i publikę i muzyków.

Gdyby sobotnia aura nie zelżała nieco, każdy festiwalowicz miałby brutalne potwierdzenie braku pryszniców na terenie, olfaktorycznie odczuwając człowieczeństwo we wszystkich jego nastrojach i potrzebach. Poranna pogoda nadal przypominała tą, która zwykle się z dużymi ilościami piachu i karawanami wielbłądów kojarzy. Z małej sceny tego dnia wypadł skład GASZ i koncertowanie rozpoczęło się nieco później.

Na godziny południowe zaplanowana była parada motocykli. Prowadzący z zaciętością godną lepszej sprawy namawiał właścicieli jednośladów do ruszenia zadków, z miernym skutkiem jednak. Parada robiona w drugi dzień imprezy z zasady nie ma prawa się udać. Płoszenie mieszkańców Goleniowa rykiem silników w sobotnie południe oznaczałoby, że cały poprzedni dzień motocykliści musieliby spędzić w drastycznej trzeźwości – niewykonalne. Nikt nawet silniczkiem nie pierdnął. Zaskoczyła mała ilość jednośladów. Festiwal metalowy w połączeniu ze zlotem motocyklowym wydawał się być idealnym pomysłem. Widać mit Easy Ridera, który miał totalnie wyje… chane na politykę, sympatie i antypatie klubowe padł na pysk i kwiczy w agonii. Nosz do ku… nędzy! Tfu! ubogiej córy Koryntu – w kraju gdzie wszystkich wszystko dzieli, metal
naprawdę nie może łączyć? Nie mam pojęcia jak obecnie motocyklowy światek wygląda, ostatni zlot międzynarodowy zaliczony był w 1994 roku, ale ostatnio mam wrażenie, że motocykl jest tak istotnym dodatkiem do barw klubowych, jak sport do kibolskich ustawek. Możliwe, że nad metal wszelaki dzisiejsi motocykliści pod warczenie V-twinów preferują przykładowo disco polo.

Około godziny 14 na małej scenie poszalał bydgoski DEATHINITION, zbierając przy barierkach pewną ilość słuchaczy doceniających subtelną lirykę „Pozer Song”. Szacuneczek dla tych wytrwałych, bo słoneczko smażyło solidnie. MERKEFOLK liczny skład z atrakcjami w postaci srogo growlującej Pauliny, skrzypiącej Katarzyny i wymiatającej na gitarze Irminy dali popis grając do nieco liczniejszej publiki i jednocześnie nadciągających chmur burzowych. Heavy metalowy DIVINE WEEP grał już w deszczu. Nieco wcześniej scenę główną przejął Paweł Małaszyński z Cochise i rozpoczęło się bieganie pomiędzy scenami. Odległość dość spora, więc zawzięci mogli sobie nabić kilometry na Endomondo, a reszta olać małą scenę z premedytacją, trzymając się parasolek, bo ich z kolei olewało niebo, i to solidnie. Inni jeszcze olali wszystko kompleksowo wybierając mecz Polska : Szwajcaria w mniej lub bardziej suchych miejscach. Niniejszym festiwal został ochrzczony pierwszą ulewą i przeciągającym się deszczem, którego nijak za substytut pryszniców wziąć niepodobna. Pogoda na feście mianowicie musi dopie…przyć, bo tak właśnie przebiega ostra selekcja ‘tru’ metalowej publiki, mięczaki wypadają i ograniczając się do oglądania koncertów za pośrednictwem YT.

Dużą sceną w międzyczasie rządził bydgoski CHAINSAW, podając okazjonalnie aktualny wynik zmagań panów w kolanówkach goniących za piłeczką po trawce, a ROCKASTA z akordeonem w roli głównej żywiołowo grała do garstki mokrej publiki. Sobotnie koncertowanie na małej scenie zakończył warszawski EXLIBRIS z importowanym - fińskim wokalistą w składzie. Riku „fajnadupacollection” Turunen wyśpiewywał już do mocnej grupy zdeklarowanych fanów zawzięcie wywijającymi exlibrisowymi flagami.

W tym czasie scena główna rozkręcila się na dobre. Występy gwiazd importowanych rozpoczął FORSAKEN z Malty, z żywiołowym Leo, odsłuchy frontowe zdobił Polski szalik -kibicowanie Polakom trwało w najlepsze. Kolejny NIGHT DEMON nie życzył sobie fotografowania, ani filmowania, co bardzo jednoznacznie zostało obwieszczone publiczności. Nie traktuję tego jako gwiazdorskie humory, a raczej chęć grania do ludzi, nie do lasu łap z „ajfonami”. Koncertowi przyglądał się Leo Stivala stojąc zza barierką wśród publiki.

Gromadzącą się nadal publiką przez godzinkę miotał jak szatan brytyjski RAVEN. Energii braciom Gallagher wystarczyło na cofnięcie się kondycją o 40 lat wstecz. Pozazdrościć mocy – trio zaledwie, a hałasowali jak stado brykających szatanów. Szacuneczek panowie. (Może tak Anvil za rok?)

Głęboki ukłon należy się panu Burmistrzowi Goleniowa - Robertowi Krupowiczowi, który imprezę wspierał i mimo, że gustuje raczej w klasyce i jazzie, osobiście w eleganckiej koszulce Saxon zapowiadał piątkową gwiazdę wieczoru.


A jak wypadł Saxon? Profesjonalnie. Tylko w momencie przedstawiania składu, zamiast Biffa miałam przed oczami uwielbiającego ględzić od rzeczy Derisa z Halloween… ale minęło szczęśliwie po kilku minutach i szczęka nie poluzowała mi się w zawiasach od ziewania. Imponujce oświetlenie, świetny dźwięk i znowu fani z flagą w pierwszym rzędzie.

Frekwencja średnio dopisała. Spodziewanie nieśmiały tłumek montował się głównie przed dużą sceną i to w trakcie występów gwiazd, za to mała scena była zdecydowanie niedopieszczona ilością słuchaczy. Może mniejsza odległość rozwiązałaby problem? Nie ma co winić Dark Festu odbywającego się „jedyne” 500 km dalej, z nieco innym klimatem muzycznym.
Dziwi mnie zawsze irracjonalna niechęć Polaków do festiwali. Do płatnych festiwali. Polska edycja Metalfestu – genialnie zorganizowanego festiwalu – padła po drugim podejściu, a wzięcie ma jedynie Festyn w Kostrzynie, gdzie muzyka gra zdecydowanie mniej istotną rolę (stąd moje określenie „festyn”, a nie „festiwal”). Prosta matematyka - cena biletu podzielona przez ilość kapel powinna zapewnić spokojnie kilkutysięczną publikę… widać matematyka, nawet najprostsza jest nie do opanowania przez fanów mocniejszych brzmień. Widząc na taaakiej imprezie lichą jak niektóre teorie spiskowe frekwencję i słysząc gdzieś tekst „w Polsce nic się nie dzieje” człowiek ma ochotę przegryzać gardła. Płaszczenie zadów przed komputerami, zamiast odbioru live na bank wymiecie wszelkie imprezy z mapy Polski.

Przy okazji wspomnienia polskiej wersji MOA pozdrawiam FORT dzielnie pracujący niemal pełną dobę – dwie doby nawet - w upale i deszczu. Minimalne zgrzyty z udzielaniem informacji są wybaczalne, bramki to niekoniecznie punkt informacyjny, ale ekipa starała się pomagać jak mogla.

Jeżeli organizator nie ma problemu z tym, że mu publika wiała do pobliskiego Shella czy Fuck Donalda to ja tym bardziej mam to gdzieś. Ale przyznam, że festiwalowy hot dog serwowany przez panią o wzroście o którym nadal szczerze marzę, utopiony na moje życzenie w keczupie był świetny i zatkał mnie skutecznie na dłuższy czas.
Wracając do tych małych kąśliwych skur…czybyków. U mnie osobiście dwa debiuty walczą o pierwsze miejsce. Saxon, pierwszy raz widziany na żywo, oraz kleszcze pierwszy raz uczepione mojej skromnej osoby. Póki co nie wiem jeszcze co wybrać, bo na wyniki testu na boreliozę czekam.

Nie chcę siać paniki, ale też niedobrze mi się robi czytając wpisy intelektualnie niewydolnych w kwestii kleszczowej inwazji, ślizgających się na nieświadomości w stylu „oj tam, oj tam” i strugających twardszych niż zad Chucka Norrisa. Dlatego proponuję za rok jako support wszystkich suportów w obowiązkowym line-upie umieścić Zeta-cypermetrynę, wdzięcznie grającą do rżyska na terenie festu. Może uda się wyrwać sponsora i popromować go na feście, w zamian na ceny hurtowe specyfiku? Ładny gest na pokazanie, że organizatorom zależy na publice. Można też pogadać z naukowcami, którzy namiętnie szukają po chaszczach całej Polski kleszczy do badań. W Goleniowie kleszcze ich same znajdą. We Wrocławiu wynaleziono niedawno robota – kleszczołapa, Park Przemysłowy to idealne miejsce na testy. Organizator odpowiada za teren imprezy, dobór miejsca i zapewnienie bezpieczeństwa i naprawdę lepiej będzie jeżeli goleniowski festiwal będzie wspominany w innych okolicznościach niż izba przyjęć szpitali zakaźnych w Polsce. Borelioza, anaplazmoza, babeszjoza, pokleszczowe zapalenie mózgu to nie są archaiczne brzydkie słowa, tylko realne zagrożenie. Około 30% tych cholernych pajęczaków takie właśnie souveniry funduje ofiarom. Za cholerę nie dało się sprecyzować jak przebiega selekcja ofiar, wywiad środowiskowy potwierdził, że zawartość krwi w alkoholu… tfu! alkoholu we krwi nie ma większego znaczenia.
Przed faktem dobrze jest się zlać preparatem zawierającym DEET i to w jak największym stężeniu. Mając kleszcza i możliwość dotarcia na lekarską pomoc medyczną, dać sobie cholerstwo fachowo usunąć i wyżebrać prewencyjną kurację antybiotykową, z jednoczesną abstynencją na czas brania leku.

Wersja post factum: Minimum trzy tygodnie po ukąszeniu, kopnąć się do najbliższego szpitala zakaźnego i wybulić hajs na test stwierdzający obecność boreliozy, żeby za rok nie dziwić się, że dziwnie ciężka grypa trwa tak cholernie długo. Dla pewności można go powtórzyć po kolejnych 3 tygodniach.

Wersja oszczędnościowa, dla nudzących się: dyrdać do lekarza rodzinnego, wydusić skierowanie do szpitala zakaźnego, potem z tym skierowaniem zasuwać do szpitala, zarejestrować się, poczekać na wizytę i poprosić o skierowanie na badanie krwi w kierunku przeciwciał. Kto zacznie procedurę zaraz po feście, powinien się wstrzelić w termin trzech tygodni.
Obserwacja ewentualnego odczynu zapalnego w okolicach ukąszenia, to trochę jak leczenie trzema zdrowaśkami w piecu. Bywa, że się pojawi, bywa że nie.

Uśmiech i prośba od fotografującego:
* foto-passy opracowane na smyczkach, nie w formie naklejek na fotografujących. Dwa dni w upale, w niezmienianych ciuchach to ciut duże wymagania, chyba, że chce się pierwsze rzędy otumaniać aromatami zapoconych foto łebków, którzy pocą się nawet jakby bardziej dźwigając kilogramy sprzętu i biegając na trasie duża – mała scena.

*gdzieś w okolicach dużej sceny walnąć namiocik czy najlichszy chociażby parasol na wypadek ulewy, żeby fotografujący skupiał się na kadrach, a nie na przeliczaniu średniej prędkości spadających kropel w stosunku do szybkości truchtu z ważącą wspomniane kilogramy torbą i odległości do najbliższego zadaszenia.

I malutka sugestia: dwie sceny, dwa festiwalowe dni to całkiem skomplikowany plan imprezowania. Tym bardziej skomplikowany, że człowiek nie wielbłąd - pić musi… tradycją festiwalową piwo najczęściej. Dlatego można podprowadzić pomysł czeskim organizatorom i do sklepiku festiwalowego dołączyć plakietkę na smyczy na kształt tej, która dekorowała pracowników festiwalu, z wydrukowanym na tyle dokładnym planem występów. Gwarantuję pójdzie jak świeże bułeczki, zamiast opisu „organizator” czy „zespół” dać na dole VFIP (Very Fucking Important Person) i wyjątkowa pamiątka festiwalowa jak znalazł.

Organizatorom ukłony niskie przesyłam i życzę jak najlepiej, licząc na twardą determinację w organizacji przyszłorocznej edycji. Pierwsze kleszcze… tfu! koty za płoty. Jeżeli to był organizatorski debiut w robieniu tak dużej imprezy no to klękajcie narody - szacunek. Festiwalu będę bronić rękami i nogami, mocno trzymając kciuki za każdą brzmiącą metalem inicjatywę.

Tylko kleszcze pier… dzielę przeciągle i oschle. Nie, jako histeryk bojący się robaczków, ale jako osoba mająca w najbliższym otoczeniu trzy ofiary boreliozy z długim stażem i świadomość czym się to cholerstwo może skończyć. Opryski na owady ssące - plizzzz - żeby za rok nie było "Kleszcz'Em All" bo ja jednak w kolejne edycje wierzę.
„Metal is Foreeeeeeeeeeever”!

Każdą wykonaną fotkę dedykuję Kasi i Tomkowi, którzy dzięki jednej fajnej metalowej "Myszy" gościli mnie w swoich progach (Liczę na możliwość zrewanżowania się na bydgoskiej "Metalowej Wigilii") oraz ekipie 'klimatyzowanego inaczej' busa. Bez Was nie byłoby wycieczki. 


Jeżeli ktoś chce relację "pro" obejmującą kwestie muzyczne zapraszam TUTAJ

pozdrawiam z Czech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz