2021-11-02

POST SCRIPTUM - XII Summer Dying Loud 2021, Aleksandrów Łódzki - Poland

 O festiwalu słów subiektywnych sympatią powodowanych klika...

Lubię wegetarian. Ostatnio nawet jakby bardziej. Gdyby jakiś mięsożerca nie opędzlował gdzieś na drugim końcu świata nietoperka al dente, w tym roku byłaby XIII pełnometrażowa trzydniowa edycja festiwalu na pełnej kur... ekhm damie, której cnota zawiera pewien element komercji. Ale do brzegu…

(Pogrubienia w tekście kliknięte otwierają galerie i wspomniane wcześniejsze wpisy. Obecnie SDL jest jedyną imprezą traktowaną przeze mnie obok obrazków również literkami, bo zwyczajnie docenienia wymaga – ja cholernie nie znoszę pisać, literat i krytyk ze mnie żaden, nie wychodzi mi, ale tu zwyczajnie chcę.)

W kwietniu tego roku, ktoś mi obiecał, że jeżeli pandemicznie zapomnę co lubię robić, to mi przypomni. I ten ktoś słowa dotrzymał.

Ad augusta per angusta…

Po miesiącach totalnej posuchy koncertowej, depresji i deficytu straszliwego zacnych dźwięków podawanych na żywo udało się ekipie SDL wybić jednodniową dziurę w kartonowej atrapie przygnębiającej rzeczywistości i tym jednym dniem dać zmaltretowanych duszom szerszą perspektywę, przypomnieć jak może być zajebiście i na przekór wszystkiemu, że zacytuję TILT jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie i  spes ultima moritur jeszcze będzie wspaniale.

Obiektywizm mój względny jest wybitnie, bo od pierwszej mojej bytności w Aleksandrowie cierpię na przewlekłą sympatię do festiwalu i jeśli kiedyś dało się znaleźć jakiś punkt zaczepienia dla mojego wrodzonego marudzenia – teraz mam z tym niejaki problem i do znudzenia superlatywy lecą.

Jak kto chce pogrzebać retrospektywnie to proszę:

W 2016 po VIII dwudniowej edycji, gdy na scenie pojawiły się cztery kapele importowane, pierwszy raz festiwal potraktowany został przeze mnie tekstowo, opisując również 2014 kiedy to nagłośnienie było bardzo LOUD i wydmuchiwało z gleby mrówki na wysokość metra i 2015 rok wyjaśniając jak to niegdysiejsze „Skarpetkowo” w pięknym stylu na ciężką metalurgię dźwiękową się przestawiło.

W 2017 w relacja cofała się aż do 2010 -2013 roku, a sama IX edycja zapisała się 2,5 tysięczną publicznością, 5 składami importowanymi w tym Sogow, czy tam Wodos, kaskaderką na koncercie In Twilights Embrace oraz turystyczną wizytą Romana Kostrzewskiego, który w przytulnej strefie gastronomicznej spędzał miło z fanami czas. Nadmienić wypada, że poza dźwiękami na wypasie, zróżnicowanie kulinarne na tej edycji uwzględniło gusta tych co to zwierzątka w nieco bardziej naturalnym entourage niż zastawa stołowa doceniają. Po staremu też donośna agonia lata przebiegała w temperaturach bliskich tym, którymi inkwizycja zwykła traktować czarownice.

Edycja X w 2018 roku to już full wypas dwudniowego hałasowania, rocznicowa edycja i za sprawą Behemłocenia scena ziejąca ogniem jak stado smoków na diecie z paliwa rakietowego z ostrą niestrawnością i srogimi wiatrami. Doszła super inicjatywa w postaci przesiewowych badań w kierunku HCV – co najlepiej pokazuje, że organizator uprzejmie troszczy się o metaluchowe wątróbki i kondycję ogólną publiczności.

Rok 2019 był zwyczajnie piękny – 3 pełne dni grania, kino festiwalowe z fińskim "Heavy Trip" jako atrakcją pokoncertową i… wreszcie mój pierwszy festiwalowy deszcz – akurat na Luciferze i rewelacyjnej Johannie Sadonis. Pierwszy raz też spoza kraju było 10 składów, biały fortepien na scenie oraz przyjemna bardzo atrakcja w postaci meet and greet – czyli spotkania gwiazd z fanami i cykanie selfiaczków. Pragnienie gasiły wyborne czeskie piwka Litovel i Holba, żarełko zrobiło się nieco dystyngowane uwzględniając krewetki i kalmary.

Rok 2020… no i mimo, że podany lineup już od pierwszej nazwy u fanów aleksandrowskiego festiwalu wywołał nerwowe dreptanie niecierpliwością powodowane – wszystko centralnie pierdolnęło, wzięło w łeb, rozpirzyło się w cholerę… całkiem niepiękna i smutna katastrofa. Bo ktoś urwał nać zeżarł tego nieszczęsnego nietoperza gdzieś tam na drugim końcu świata.

Jednodniowy SDL Anno Domini 2021 ściągnął bardzo licznie spragnionych żywej muzyki. O tym jak bardzo organizatorom leży na sercu bardzo zdrowie festiwalowiczów świadczyły rozdawane za free na samym wejściu podarowane przez Aleksandrowskie Forum Społeczne tysiące tubek oczyszczającego żelu do rąk.

Samo „Witajcie w domu” i „Ile można na was czekać?” najtwardszej sztuce człowieka ścisnęło gardełko emocjami i łezkę wzruszenia wycisnęło. Tak przemiło ściśnięci i wyciśnięci na wejściu, wszyscy radośnie gnali na teren ściskać dalej, dawno nie widzianych przyjaciół, znajomych i browarki. Powyłaziły zombiaki z jaskiń zdalnej roboty i izolacji towarzyskiej treny żałobne nad agonią pory letniej wspomagać tłumnie. Publika zaangażowana była zdecydowanie bardziej, ale też rozproszona, bo nawyk dystansu jednak pozostał.

Jeżeli musisz być sobą - bądź sobą, ale jeżeli możesz być ninja - bądź ninja! Maseczki - temat wałkowany przez wszystkich i wszędzie, ale szczerze? Skoro osoby po kilka, kilkanaście godzin dziennie pracujące w maseczkach nie schodzą na śmiertelne podduszanie i mityczną grzybicę płuc może warto nosić? Tym bardziej, że człowiekom wybitnie nienachalnej urody maseczki wydatnie podnoszą estetykę frontalną :)

Teren festiwalowy minimalnie zmieniony – z terenu stadionu im. Włodzimierza Smolarka pożyczono część trybun i metalowa mafia geriatryczna nie musiała nazbyt eksploatować kończyn dolnych, wygodnie sadzając „cztery litery” z przyległościami w trakcie koncertów, zyskując przy tym panoramiczny obraz sceny, co doceniali najwylewniej ci wzrostu siedzącego psa. Z racji, że Aleksandrów Łódzki rozrywkowo i kulturalnie aktywny jest bardzo, domyślam się, że wygodne loże dostawiono już znacznie wcześniej, przy okazji innych letnich imprez.

Strefa gastronomiczna wykazywała w porównaniu z wcześniejszymi edycjami drobny minimalizm w ilości atrakcji kulinarnych – być może założenie było takie: dostęp do lodówek w pandemii był aż nadmierny, ludziska winni skupić się na tym czego brakowało – koncertach i priorytetowo traktować decybele, nie kalorie. Wybór żarełka był jednak spory i cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Placyk gdzie grzecznie ustawiały się kolejki po piwko był nieco obszerniejszy, spychając parasolki pod drzewka – i dobrze, bo po staremu słoneczko udowadniało, że plotki o donośnej agonii lata w Aleksandrowie są mooocno przesadzone.

Festiwal zyskał nieco złowrogą scenografię, duch zarazy unosił się niczym mroczne memento mori przypominające, że póki można należy jak najbardziej carpe diem, tym bardziej że to tylko jeden diem i festiwal przez ujowe okoliczności przeszedł w tryb biennale.

Po staremu natomiast rewelacyjna była scena, dźwięk i scenografia oraz handelek na stoiskach. Przytulne pole namiotowe mimo jednodniowej edycji cieszyło się również powodzeniem. Po staremu też wszystkich gorąco przywitał wybitnej mocy znany i lubiany głosik Remigiusza Remo Mielczarka ćwiczony w Triagonal, Sacriversum czy Artrosis, a bez którego ciężko wyobrazić sobie festiwal.

Ogromne zainteresowanie jak zawsze budził festiwalowy merch, a w tym roku ściągał gawiedź nie tylko zajebistej jakości pamiątkami.

SDL lubi inicjatywy, w tym roku okazji do wsparcia charytatywnego było sporo. Raz – akcja Leon kontra SMA czyli zbiórka kasy przez wolontariuszy i możliwość wsparcia finansowego rodziców malucha w walce z SMA. Dwa – wspomóc można było Fundusz stypendialny Summer Dying Loud - dla uzdolnionych artystycznie dzieci z Aleksandrowa Łódzkiego, którym wsparcie pomoże rozwijać swoje talenty.

Trzecia inicjatywa była chyba medialnie najgłośniejsza - wsparcie dla Romana Kostrzewskiego w walce z rakiem. Cały wpływ ze sprzedaży ślicznych kubków festiwalowych przekazano Romanowi, niech walczy, niech wraca do zdrowia i na scenę SDL, na której ostatnio gościł w 2011 roku bo „nie ma KATa bez Romana, a Lu… to ***** ******” tj. dama gościnna w kroku, w trakcie wykonywania obowiązków służbowych motywowanych finansowo

Kasa zebrała się dość konkretna, bo 22 tysiące złociszy, na pohybel temu gościowi, który etycznie upadł niżej niż wąż ma jaja i brzydkie rzeczy wypisywał w internetach. Plotki niosą, że pierwsza pula kubków w ilości 600 sztuk, rozeszła się w godzinę. Roman kasiorę dostał już w niedzielę przy okazji koncertu we Wrocławiu.

W tym roku akcent komediowo – rekreacyjny niezmiennie dostarczający uciechy gawiedzi czyli ujeżdżanie byczka, który miotał jak szatan entuzjastami ekstremalnego solowego pogo, został zastąpiony przez konkurs na „Krwawą bestię”.

Nowa dyscyplina festiwalowa powodzenie miała spore mimo debiutu, bo nagrody zacne: koszulki a nawet festiwalowe bluzy. Remo tak umiejętnie zachęcał że znalazło się sporo entuzjastów wychlastania anatomii ślizgiem w cieniutkim barszczyku. Była Bestia ze Świecia, Bestia z Wadowic, „osiem gwiazdek”, Bestie żeńskie i jeszcze zwyczajny Hubert. 

Całość atrakcji polegała na tym, że po pozbyciu się części garderoby pozwalającej jeszcze zachować pozory przyzwoitości, mając w nijakim poważaniu godność osobistą - delikwent nabrawszy rozpędu szorował brzuchem po rynnie foliowej zraszanej płynem, tylko przy mocnym wytężeniu wyobraźni przypominającym juchę. Właściwsza nazwa byłaby "Barszczyk ślizg" :)

Zainteresowanie publiki spore, śmiech zdrowy jak najbardziej pożądany i zabawa przednia, szczególnie dla gapiów. I pamiętajcie 'jak jest źle, to jest dobrze' :)

Podrzucam pomysł na inny konkursik – zawsze mi się marzyło zobaczyć na żywo coś bardzo popularnego w świecie, u nas nie występującego wcale. Mianowicie konkurs „air guitar” z pocieszną gimnastyką wirtuozów, którzy podczas słuchania solówek nerwowo szarpią powietrze wokół siebie – kto nie wie o co chodzi polecam klip Red Fang  "Hank Is Dead".

Per aspera ad astra.

Teraz o gwiazdkach słów kilka. 

W czasie kiedy covid szalał w najlepsze, wysyłając w zaświaty przypadkowych ludzi, odbywały się jednak duże i większe imprezki które jakimś cudem wirus omijał… Tak się fascynująco ułożyło, że koronawirus skrzętnie unikał wydarzeń zgodnych z linią i gustami miłościwie panujących, a już zgromadzeń świętojebliwych i partyjnych bał się jak przysłowiowy diabeł wody święconej.

Podczas gdy limitów i ograniczeń na pewnych imprezach nie było żadnych, gdzie indziej przekładano koncerty, kluby padały. Gdy organizatorzy eventów, realizatorzy, ekipy techniczne, dźwiękowcy - wszyscy ci którzy nam koncertowiczom robią dobrze szukali innej pracy, a muzycy ambitniejszej marki przechodzili na dietę murarską, wsuwając tynk ze ścian w próbowniach, pewna grupka uprzywilejowanych miała się całkiem nieźle, zyskując jeszcze finansowe wsparcie.

Całość tego bajzlu przyczyniła się do problemów, trudności i solidnego wkurwienia wszystkich (rzeczone per aspera), poprzez które władzunia dorobiła się entuzjastycznie przyznanych przez społeczeństwo aż ośmiu gwiazdeczek w ocenie świadczonych usług. 

Było dzielenie na politycznie poprawne i niepoprawne rozrywki... i dlatego jeżeli gdzieś słusznym jest ***** *** to właśnie tym miejscem jest festiwal metalowy, bo ciężkie dźwięki mają to do siebie że bywają politycznie zaangażowane, antysystemowe i nonkomformistyczne.

Akapit z pozdrowieniami dla tych, których tak strasznie gwiazdeczki na terenie festiwalu kłuły w delikatne oczęta:  skoro polityka wciska się dosłownie wszędzie jak stringi w tyłek, w kulturę, sztukę i muzykę, skoro koncerty, imprezy niereligijne są na cenzurowanym, a przywileje ma określona grupa 'gwiazd' to byłoby skrajną i żenującą ignorancją uważanie, że problemu nie ma. Przy minimalnej inteligencji dostępnej nawet tym którym myślenie z hukiem zderza brwi na czole wystarczy połączyć gwiazdki tfu! kropki.

Tak, polityka jest niestety istotną częścią życia społecznego i ma wpływ na nas wszystkich, ostatnio nawet bardziej niż kiedykolwiek. Sorki za naruszanie stanu słodkiej nieświadomości, a jak to komu nie pasują gwiazdeczki to można wziąć gorzkie żale i pójść na roraty, ewentualnie galę disco polo z bardem dobrej zmiany – niejakim Zenusiem w roli jednej, jedynej gwiazdy - nie ośmiu.

Tegoroczny zestaw atrakcji uświetniający aleksandrowską głośną agonię lata charakteryzował mimo krajowego lineupu eklektyzm regionalny i jak zawsze uroczo stylistyczny.

BACKHAND SLAP - hardcore z Tczewa, który ledwo 12 godzin wcześniej szalał energicznie na scenie w Bydgoszczy i ujął mnie wyjątkowo, bo tam też wspomniał moją kochaną Estradę StageBar bydgoską, która po 15 latach padła covidowo, a po której żałobnie czerń zawsze nosić będę <3

TARABAN – krakowski skład z wybitnie ekspresyjnym pałkerem, pobujał publiką z nutką psychodelii właściwej chociażby Led Zeppelin w klimaciku modnej ostatnio klasyfikacji „vintage”.

DEATH DENIED – łódzki czyli najbardziej lokalny southern metal w tonacjach serwowanych zwykle przez niejakiego Zakka Wylde’a

VARMIA – olsztyński malowniczy black metal i dark folk w leśnej scenografii dendrologicznej z atrakcjami w postaci etnicznych urządzeń trąbiąco-dudniących.

THE STUBS - energetyczny warszawski rock’n’roll i skoczne kicanki grupowe publiki oraz hejowanie przez cały koncert.

IN TWILIGHT’S EMBRACE – klimatyczne granie, od ostatniejwizyty w 2017 efektowna zmiana wizerunku ekspresyjnego malowniczo pana Łakomego. Tym razem żaden browarek nie ucierpiał podczas występu, natomiast skład oddając ostatnią posługę porze letniej mordowanej decybelami elegancko i taktownie udekorował scenę gustowną wiązanką żałobną.

ME AND THAT MAN - czyli Nergal w wydaniu nastrojowym blues i country folk i John Porter od kwietnia znowu w składzie bandu, z uzupełnieniem o świetnych muzyków: Sashę Boole’a, obecnie stałego członka składu, który wcześniej w 2017 supportował ekipę, oraz wokalnego i strunowego wsparcia Matteo Bassoli. Całość podana profesjonalnie, świetne brzmienie tylko „konfenansjerka” dupnięta nieco…

Facjata pana Darskiego, chociaż bez rutynowego makijażu a’la panda z permanentnym zatwardzeniem, zwykle przywodząca na myśl ciężkie brzmienia, teraz wielu kojarzyć się może z ciężkim dowcipem. Adaś serio? Po akcji z Uberem w mediach społecznościowych wychodzi na to, że Nergala można urazić nieco szybciej i łatwiej niż owe mityczne uczucia religijne idiotycznie umieszczone w polskim prawie, a z którymi wspomniany całkiem sensownie się nie zgadza. Adaś, obrażanie się może być śmiertelne, niejeden zszedł na skutek obrażeń, natomiast kapelusz, uprzedzenia, żale i fochy podbijają skojarzenia w kierunku nie singing cowboy, a raczej mormon w klimacie bluegrass z zawodzeniem a’la bloodhound żarty przez pchły mutanty. Jebło, to jebło, na chu… drążyć temat ekhm… dowcipami.

AZARATH – ciężkie brzmienie i death black metal na scenie zalanej krwawym światłem. Tymi dźwiękami lato zostało zamordowane finalnie.

MGŁA – wyjątkowy nastrój i zachwyt publiczności blackmetalem z Krakowa, skład Mikołaja Żentary który wybitnie szybko i łatwo zdobywa rzesze fanów, muzyką podaną na żywo zyskuje zdecydowanie.

Uszanowanko ogromne dla ekipy SDL, było pięknie! Ogromne podziękowania za "witajcie w domu", za sapere aude i osiem gwiazdek w czasach gdy mało kto ma jaja otwarcie mówić jak jest chujowo, za te 12 godzin normalności, dawno niewidziane mordki, super atmosferę!

Ukłony niskie dla szefa zajebistego festiwalu Tomasza Barszcza, burMistrza Jacka Lipińskiego, całej zarobionej ekipy Wydziału Promocji i Współpracy z Zagranicą, każdego człowieka pracującego przy festiwalu. Zwykłe „dzięki” to mało, wypadałoby ucisnąć serdecznie wszystkich i osobno każdą sztukę człowieka, który przyczynił się do tak fajnego donośnego konania lata, dając tyle radochy nam – festiwalowiczom.

Do zobaczenia za rok na pełnej kur... ekhm... pani od amorów warunkowanych ekonomią, w trzydniowej pełnometrażowej wersji! Specjalnych zachęt chyba nie trzeba, bo lineup, który nie jest przecież tajemnicą robi wrażenie, zainteresowanych przysłowiowo wypier...dzielając z butów i przy wyjątkowej atmosferze festiwalu gwarantuje, że SDL jest festiwalem unikatowym w skali kraju. 

Smuteczek niejaki szarpnął duszyczką na widok gasnącej sceny, przybiła człowieka świadomość, że cały rok czekać trzeba na kolejny raz, a wszystko spotęgował jeszcze deszczyk w drodze powrotnej opłakujący delikatnie aestas in articulo mortis. 

Zdrówka wszystkim, zajebiaszczej odporności, niech wirusy omijają Was bezpiecznie żebyśmy w komplecie za rok spotkali się znowu na uroczo głośnej agonii pory letniej.

P.S. Podziękowanko dla fosiarzy za bezkolizyjną współpracę w fosie mimo, że więcej nas z każdym rokiem. Tak sobie dumam, może i dobrze że po rocznej przerwie koncertowej mieliśmy jeden dzień przyjemności tylko - też odwykliśmy, przytaknie chyba każdy, kto następnego dnia poczuł, że go łupie, boli, strzyka w miejscach, których istnienia nie podejrzewał.



































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz