2010-01-01

Relacje Masters of Rock - Vizovice, Czechy. megastacja.net





Masters of Rock 2014: Relacja dzień pierwszy – czwartek.

To już dwunasta edycja festiwalu Masters of Rock. Jelinek swe podwoje otworzył jeszcze przed południem. Ułatwieniem mającym zapobiec przydługim kolejkom na bramkach była możliwość wymiany ‘listków’ na opaski już dnia poprzedniego w określonych godzinach. Pomysł zdecydowanie trafiony. Na wejściu na samo powitanie tradycyjny już, miły bardzo akcent: upominek w postaci płyty ze składanką festiwalowych gwiazd. Od Sabatona po Anthrax, siedemnaście kapel zgodziło się obdarować festiwalowiczów swoimi kompozycjami, piękny souvenir na pamiątkę i bardzo praktyczny podkład dźwiękowy na podróż powrotną. Sam teren większym zmianom nie uległ, poza minimalnym obkurczeniem przestrzeni na rzecz atrakcji. Przybyło w tym roku nieco namiotów trunkowych na placu przed sceną, namiot z sziszą nieco się przesunął, a Urban Zone nieco głośniej rąbało dźwiękami.  Sponsorskie atrakcje w postaci Radegast Adrenalin Park na trwałe wpisały się już w krajobraz imprezy.

Znaczna zmiana natomiast dotyczyła frekwencji. Najwyższa frekwencja bo aż 30 tysięcy luda zjechało do Vizowic w 2007 roku, kiedy to na scenie festiwalowej – jeszcze nienazwanej wtedy imieniem legendarnego Dio, rządził Motorhead. Przez ostatnie lata przez festiwalowy teren rocznie przetaczało się około 20-25 tysięcy ludzi z 36 krajów jak twierdzi organizator, w tym roku natomiast standardowe 25 000 wzrosło o kolejne 3000, ciesząc niewątpliwie organizatorów. Większą ilość słuchaczy dało się zauważyć i bez liczenia sprzedanych ‘vstupenek’. Podczas koncertów Sabaton czy Dream Theater ciężko było przemieszczać się po placu przed sceną, nawet na tyłach publiki. Skład kapel zacny, od Anthrax, przez Behemotha czy Sebastiana Bacha po lubiany bardzo u naszych sąsiadów Sabaton czy headliner pod wodzą LaBrie. W każdym razie tegoroczna edycja przekonała mnie, że nie zawsze największa czcionka na plakacie festiwalowym pokrywa się z faktyczną jakością występów, ale o tym później. 

Faktycznego otwarcia festiwalowych koncertów dokonały jak to zwykle bywa czeskie składy. Pod scenę udało mi się dotrzeć dopiero na RUSSKAJA, skład idealnie wpasowujący się w tradycyjny mastersowy miszmasz gatunkowy. Kapela ma w dorobku trzy produkcje, których tytuły niejako obrazują serwowany gatunek muzyczny od „Kasatchok Superstar”, przez „Russian Voodoo” po ostatnią z 2013 roku „Energia”. I ta energia była zdecydowanie na scenie, szalona, dynamiczna i podbita doskonałym kontaktem z publiką. Muzyka skoczna, ze skrzypkami, trąbką, harmonią i licznym siedmioosobowym składem. Biesiadnie się zrobiło, publika jeszcze nie zmęczona czeskim piwem ani śliwowicą szalała w najlepsze.

Kolejno vizovicką scenę objął niemiecki AXXIS, znany i lubiany u Czechów. Koncert bardzo podobny do ostatniego ich występu na deskach metalfestowej sceny w 2012 roku. Bernhard Weisse nic nie stracił ani z umiejętności wokalnych, ani z niesamowitej energii scenicznej, zasuwając po całej scenie żywo gestykulując. Uśmiechnięty sympatyczny skład, zachęcanie do wspólnej zabawy oraz dynamiczny hard rock wystarczyły żeby kupić sobie wygłodniałą gitarowych dźwięków publikę. Tłumek bawił się znakomicie. W tym roku Axxis pokusił się o dwupłytowy album, nawiązujący tytułem do pierwszego debiutanckiego krążka sprzed ćwierćwiecza niemal „Kingdom of the Night II”. Dwie płytki czarna i biała oddają zmiany brzmienia zespołu na przestrzeni lat, przejścia z klasycznego hard rocka do melodyjnego power metalu.  Axxis koncert rozpoczął od tegorocznego „Kingdom of the Night II”, a zakończył starszą wersją tego kawałka „Kingdom of the Night” z 1989 roku. Dział promocyjny stanowiły „Venom”, „Hall of Fame” i „Heaven in Paradise”. Gdzieś w połowie seta pojawił się obowiązkowy „Touch The Raibow” przy akustycznej gitarce i wyłowionej z publiki pannie obsługującej „typical metal drum machine” czyli tamburyn. Były wspólnie wyśpiewywane hity i pod finisz rytmiczny hardrockowy „Little Look Back” i nieco wolniejszy „Living In A World”.

Jest godzina 19:00 i koncertowo kontynuujemy klimat hard rockowy jako dodatek do wariackiego rock’n’rolla tym razem. Australijski AIRBOURNE na scenę wkroczył przy budujących napięcie dźwiękach motywu muzycznego z Terminatora II, po to tylko, żeby podniosły nieco nastrój rozpirzyć w drobny mak wariackim tempem kawałka „Ready to Rock” i typowymi dla braci O'Keeffe szaleństwami na scenie. Setlista krótka i treściwa, w końcu dyskografia Australijczyków zamyka się na 3 pozycjach zaledwie. Kolejne nieco wolniejsze „Too Much, Too Young, Too Fast” przeszło w „Diamond in the Rough”. Z najnowszego „Black Dog Barking” były poza tytułowym kawałkiem „Back in Game” i „Live it Up”. Joel O'Keeffe nieco jednak rozczarował. Wokalista zdążył przyzwyczaić publikę do wariackich akrobacji i małpich wspinaczek na obramowanie sceny podczas „Girls In Black”. Był to obok miażdżenia na łepetynie puszek z piwem zdecydowanie najciekawszy punkt programu kiedy kilka tysięcy par oczu uważnie śledziło Joela z przejęciem obstawiając „spadnie czy nie spadnie?”. W tym roku  widać starszy O'Keeffe spoważniał, bo zamiast solówki na wysokości kilku metrów była rundka w przed barierkami na grzbiecie ochroniarza. Jeszcze w 2011 roku, zwinnie wspiął się na tą samą scenę wywołując zachwyt publiki. Może chłopu nie chcieli polisy na życie przedłużyć dlatego nieco skapitulował w kwestii karkołomnych wyczynów. Prezencja sceniczna nie zmieniła się jednak ani trochę. W przypadku Joela koszulki to całkowicie zbędna część garderoby, okablowanie jak zwykle przyklejone taśmą do pleców, dżinsy z dziurami na wysokości kolan, darcie się w niebogłosy i szaleńcza gimnastyka poza mikrofonem. Reszta składu z równym zacięciem szaleje po scenie zarówno Roads i Street na scenę wpadają mając  już w mokre włosy. Pod koniec seta był „No Way But the Hard Way”, a zakończenie przypadło na „Runnin’ Wild”. Tłum rozbujany przez Axxis bawił się nadal świetnie w odpowiednich momentach drąc się wniebogłosy. 

Czas na headlinera – wisienkę na torcie festiwalowym, ‘creme de la creme’ tegorocznego Masters of Rock: DREAM THEATER. Wszystko byłoby pięknie gdyby owa wisienka pozbyła się LaBrie ze sceny. Otóż wokal LaBrie zmasakrował całość. Nie wiem na ile zawodzenie tego pana jest typowe na koncertach, nie wiem czy może to jakaś tradycja, którą zatwardziali fani z miłości do Dream Theater są w stanie tolerować. Nagłośnienie w porządku, każdy instrumencik perfekcja – wokal masakra – i tak całe półtorej godziny. Rzeźnia wokalna w zestawieniu ze świetnym graniem reszty składu na zasadzie kontrastu była tym bardziej przytłaczająca. Dwunastopunktowa setlista, w której z ostatniego studyjnego albumu znalazło się kilka utworów: „The Enemy Inside”, „The Looking Glass”, „Along The Ride” i instrumentalny pięknie podany „Enigma Machine” bez udziału LaBrie. Były również „The Mirror”, „Lie” i „Lifting Shadows Off a Dream” z „Awake”. Finisz stanowiły „Overture 1928” i „Strange Deja Vu” z „Metropolis” oraz „Pull Me Under” faktycznie kończący występ. Dream Theater w Czechach ma bardzo dużo zdeklarowanych fanów, którzy z maniakalnym uporem wręcz zapełniali sumiennie plac przed sceną do ostatniego dźwięku, jednakże jak na występ headlinera moim skromnym zdaniem było to zdecydowanie za mało. Szczerze wątpię, ażeby jakikolwiek wpływ na wokal  miały sprawy techniczne, raczej pan LaBrie był wybitnie nie w formie, a szkoda, bo nie zostawili po sobie dobrych wspomnień, a przyjemniejsze wirtuozerskie momenty zafundowane przez resztę składu, które gdzieś tam się w pamięci tliły zostały gwałtownie i całkowicie zmiecione przez kolejny skład.

ANTHRAX – tutaj było rześko, potężnie i bardzo dobrze jak na prawdziwą gwiazdę thrash metalu przystało. Może należałoby tą nazwę  na nagłówek plakatu dać. Z subtelnością i finezją walca drogowego Anthrax przejął panowanie nad sceną, a zaraz potem deszcz przejął panowanie nad festiwalem. Nowojorska ekipa po scenach wszelakich tłucze się już bite trzydzieści lat i byle deszczyk tym panom szyków nie popsuje. Anthrax ostatni raz coś nowego wypuścił w 2011 roku, ale set listę ładnie skomponowali dorzucając cover AC/DC „T.N.T.” oraz punkowy „Got the Time”. Joey Belladonna mimo, że nieco poza światłem biegał uczciwie, od czasu do czasu szeroko uśmiechając się do publiki, jednakże w mimice i szaleństwach zdecydowanie przebijał go Frank Bello. Benante schowany za perkusją jedynie oznaki wzmożonej aktywności dawał waląc w bębny ile fabryka dała. Energia lała się z sceny. Na wstępie „Among the Living” i „Caught in The Mosh” dla obudzenia tłumu po wcześniejszych kołysankach. Po „Indians” przy „In the End” skład oddał hołd Dio i Darrellowi, których podobizny w trakcie trwania utworu zastąpiły loga Anthrax na bocznych bannerach. Był „Madhouse”, „Fight 'Em 'Til You Can't” oraz „Medusa” i „I’m the Law”. Spodziewany bis wypełniły kolejno „I’m the Man”, „Be All, End All”, „Efilnikufesin (N.F.L.)” i na sam finisz „Antisocial”. Skład w świetnej formie, młynki były, tańce grupowe i wylewnie wyrażany zachwyt publiki także. Zacny koncercik, oj zacny.
Na dobranoc był paciorek, znaczy STRYPER czyli przedstawiciel chrześcijańskiego glam metalu jakkolwiek źle to brzmi i ciężkich odmian rocka. Sympatycznie zdecydowanie, chociaż wcale nie obraziłabym się gdyby panowie – teraz już w sile wieku - wyskoczyli na deski sceny we wdziankach rodem z lat 80’siątych – byłoby znacznie… barwniej. Niestety z upływem czasu żółte wzorki ocalały jedynie na gitarach składu, po neonowych krzyżach zdobiących scenę też pozostało też jedynie wspomnienie. Kapela z dużym stażem, niewątpliwie miała czas dorobić się zdeklarowanych fanów i ci właśnie fani mimo naprawdę późnej pory i chłodu wiernie okupowali barierki.  Chłopaki bardzo po chrześcijańsku zasunęli coverem KISS „Shout it Out Loud” nieco później kolejny cover – tym razem „Breaking The Law”. Był „Reach Out”, „Marching Into Battle” oraz na samym finiszu wiele mówiący „To Hell With the Devil”. Nie wiem tylko czy pan Michael Sweet z ekipa nadal mają w zwyczaju rzucać w publikę Biblią, być może przegapiłam ten moment, albo też zwyczaj ten przepadł jak obcisłe prążkowane wdzianka. Koncert tfu! modlitwa wieczorna skończyła się około w 2 nocy kiedy to już chłodek skutecznie gnał publikę do namiotów.
Pozostał lekki zawód odnośnie headlinera Dream Theater, w jakimś tam stopniu wynagrodzony rewelacyjnymi występami reszty czwartkowego zestawu kapel.


Masters of Rock 2014: Relacja dzień drugi – piątek.

Piątkowe koncertowanie spokojnie można rozpocząć nieco wcześniej. Wyspani po podróżach i rozbijaniu namiotów festiwalowicze,  są nieco bardziej rześcy, więc koncerty rozpoczynają się już o godzinie 10 rano. 

Zestaw kapel drugiego dnia festiwalu to dwie dość istotne pozycje z punktu widzenia polskiego wielbiciela cięższych dźwięków. Dokładnie w ten sam weekend, kiedy teren gorzelni Jelinek zalewa fala ‘fanousku tvrde muzyki’, podobna fala zwykła zalewać mieścinę zwaną Węgorzewem, na okazję odbywającego się tam Seven Festiwal mającego aż 20 edycji. Tegoroczna edycja nie doszła do skutku, mimo, że festiwal pięknie się rozwijał, zyskując coraz liczniejszą publikę i zapraszając coraz większe zespoły. Najpierw fest podpadł Behemothem i pod wodzą niestrudzonego proboszcza co gorliwsi mieszkańcy miasta zbuntowali się przeciwko „słuchaniu brutalnego wycia i bluźnierstw zespołu Behemoth”, a potem posypali się sponsorzy i cała kolekcja znakomitych gości festiwalowej sceny. Obok Behemotha na węgorzewskiej scenie pojawić się miały Epica i Arch Enemy. Rachunek prosty – zamiast na Mazury, co bystrzejsi festiwalowicze obrali kierunek na Czechy, gdzie lipcowy nalot w liczbie 30 tysięcy fanów bezbożnych dźwięków ani tutejszego proboszcza, ani mieszkańców maleńkiego - zaledwie 4,5 tysięcznego miasteczka jakimś cudem nie trwoży. Gorzej nawet, bo nie dość, że mieszkańcy nie wykazują świętego oburzenia, to jeszcze chętnie goszczą  festiwalowiczów na pobliskich działkach, w hotelach, restauracjach, sklepach, nieźle na festiwalowej turystyce zarabiając. 

Wracając do festiwalu, poza oczywistymi atrakcjami serwowanymi na obu scenach: dużej imienia Dio i małej tzw. „Alfedus Music Stage” jest jeszcze „Prosperita Meet & Greet Stage” umożliwiająca kolekcjonerom i fanom zebrać autografy podziwianych muzyków, cyknąć pamiątkową fotkę. Z okazji do bezpośrednich kontaktów z fanami korzysta zazwyczaj cały festiwalowy lineup, poświęcając swój czas na osobiste spotkania z tymi, dzięki którym istnieją w muzycznym świecie, sprzedają płyty i bilety na koncerty. Od zespołu zależy tylko i wyłącznie ilość czasu jaki chcą poświęcić fanom, tego dnia Sabaton przykładowo zarezerwował sobie aż dwie godziny na bliską wymianę uprzejmości z wielbicielami.

Piątkowa aura postanowiła jednak przetrzymać znaczną większość publiki w namiotach. Deszcz siąpił, padał i lał naprzemiennie, z przygnębiającą zawziętością.  O dosuszeniu gratów zmoczonych dnia poprzedniego nie było mowy, bo słońce nijak zza chmur poświecić nie chciało. Tym sposobem kilka porannych składów miało wątpliwą przyjemność grać do nielicznej zmokniętej publiczności i mokrego betonu, który niewiele mniej entuzjazmu od rzeczonej publiki wykazywał. 

Przepadł mi w strugach deszczu Glory Hammer i Visions of Atlantis, a tego ostatniego byłam ciekawa, bo dopiero co zmienili świetny głos Greczynki Maxi Nill na francuski sopran Clémentine Delauney. Nil ostatni raz na scenie Ronniego Jamesa Dio pojawiła się z Visions of Atlantis w 2011 wtedy właśnie weszła w miejsce polskiej wokalistki, a sam występ wypadł świetnie. Nadal nie mam pomysłu co jest nie tak z tymi kapelami z żeńskimi wokalami, że co płytę zmienia się głos, pani Delauney jest już 7 wokalistką austriackiego składu na zaledwie pięciopunktową dyskografię kapeli. 

Pierwszy skład, jaki było mi dane obejrzeć tego dnia to niemiecki DIE HAPPY. Skoczna muzyka, podpadająca momentami pod nowszy Guano Apes. Dodatkową atrakcją skupiającą uwagę Czeskiej publiki była rodaczka naszych sąsiadów, wokalistka Marta Jandowa. Z całości występu zapadł mi w pamięć cover KISS „God Gave Rock’N’Roll to You” i nieco dźwięków zapożyczonych od wspomnianego Guano Apes na finiszu. Istniejący od 1993 roku skład ma całkiem sporą dyskografię,  bo aż 13 albumów ukazało się pod szyldem Die Happy. Ostatni tegoroczny „Everlove” reklamowały bannery na scenie i kawałek „If I Could Die Happy” oraz tytułowy „Everlove”. Porównanie do Guano Apes jest może niezbyt szczęśliwe, bo Die Happy stażowo jest o rok starsze, a na dobrą sprawę w tym klimacie muzycznym ucieszyłby mnie inny skład, znacznie młodszy i z polską wokalistą – mianowicie Kontrust. Pani Jandowej charyzmy i dynamiki nie sposób odmówić, dodajmy do tego porozumiewanie się ojczystym językiem publiki i mamy idealną receptę na doskonale przyjęty występ.

Kolejny punkt programu to już swego rodzaju tradycja. Jakoś tak się składa, że rok rocznie na mastersowej scenie gości Bohuslav Martinu Philharmonic Orchestra ze Zlina. Wcześniej orkiestra zlińska wspomagała Tarję, Terranę, Rage, w tym roku towarzyszyła wokalistce DIE HAPPY - Marcie Jandovej i Janowi Touzimskiemu wokaliście Arakain w projekcie ROCKSYMPHONY – swoistym hołdzie dla największych legend rocka i metalu. W czasie ponad godzinnego występu całkiem spory tłum wysłuchał ‘coverów’ takich zespołów jak KISS, Metallica, Iron Maiden, ZZ Top, AC/DC czy Guns’n’ Roses i Scorpions ze dwa razy. Od „Sweet Child O’Mine” na wstępie, przez „Sent Me An Angel” i „Rock You Like a Hurricane” po „Smoke on the Water” i „Run To The Hills”. Wykonanie świetne, zastrzeżenia można mieć jedynie do wokali, jednakże rockowo – metalowe symfoniczne show spotkało się ogromnym zainteresowaniem publiki i nagrodzone zostało naprawdę dużym aplauzem.

Kolejnej gwiazdy przedstawiać nie trzeba. Każdy, nawet średnio zaangażowany fan trunkowania i biesiadnych skocznych rytmów zna KOPRPIKLAANI doskonale. Przaśna fińszczyzna w świetnej formie i nawet bardziej fińska niż zwykle, bo chłopaki obszernie podzielili się z publiką kawałkami z ostatniego albumu „Manala” i to właśnie w swoim ojczystym języku. Na wstępie „Tuonelan Tuvilla”, „Ruumiinmultaa” później „Petoeläimen Kuola” i „Levan Polkka”, „Uni”, „Rauta” oraz „Sumussa Hämärän Aamun”. Jak sobie Finowie z własnym językiem radzą, szczególnie po paru głębszych pozostanie na zawsze tajemnicą, dla mnie już same tytuły są ekwilibrystyką językową. Osiemnaście kawałków w setliście i przez te całe osiemnaście kawałków, ponad godzinę występu, publika szalała zawzięcie hałasując i kręcąc się w radosnych młynkach z pełnym zaangażowaniem. Przewidywalnie szczyt szaleństwa przypadł na „Levan Polkka”, wariackie tempo i żywy rytm do zabaw grupowych wciągnęły chyba największą liczbę wielbicieli „leśnego klanu”. „Ukon Wacka” nieco mniej obszernie ale również pojawił się w set liście przy okazji „Louhen Yhdeksäs Poika”, a podczas „Vaarinpolkka” nastąpiło kolejne nasilenie baletów., widać polki rządzą nawet na festach metalowych.

Ostatni raz na vizowickiej scenie Korpi szaleli w 2012 roku, wtedy też ostatni raz Jonne Jarvela dzierżył ciekawie stylizowanego Gibsona, dzieląc uwagę na grę i wokal. Krótko po tym, w sierpniu wokalista złamał sobie dość konkretnie palec lewej ręki i od tamtej pory wiosło poszło w odstawkę. Pozbawiony nagle instrumentu Jonne wreszcie widać odnalazł się na scenie w wyłącznie wokalnej nowej roli i doceniając urok bezprzewodowych mikrofonów biegał i szalał po całej wolnej przestrzeni, zachęcając publikę do wrzasków i wspólnych zawodzeń. Zdecydowanie żywiołowość koncertów zyskała dzięki rozbudowanej choreografii pana Jarveli. Kręcenie zadkiem w wykonaniu korpulentnego blond Fina ma w sobie akurat tyle seksu i gracji co napruty łoś galopujący przez bagna, korzystnie wpływając jednak na humorystyczne walory występu. Korpi na zawsze widać pozbyło się centralnej dekoracji scenicznej w postaci ogromnego rogatego statywu mikrofonu. Kolejna zamiana to brak akordeonisty Juho Kauppinena, który z „leśnym klanem” rozstał się w 2013 roku i którego miejsce zajął Sami Perttula. Z ‘alkoholowego zestawu barowego’ ocalały nieśmiertelna „Vodka” i „Juodaan Viinaa” z gromko wyrykiwanym refrenem. Końcówka to były stare, znane i lubiane „Wooden Pints”, hołd dla boga procentów wszelakich „Pellonpekko” i oczywisty jak kac po srogiej imprezie „Happy Little Boozer”. 

Koncert Korpi jak zwykle świetny,  energetyczny, nieco szalony i niezmiennie gnający spragnioną publikę do namiotów piwnych. Widać taki, niekoniecznie podprogowy przekaz mają chłopaki. Korpi pod gołym niebem sprawdza się znakomicie, dobra zabawa i grupowe kicanki są jak najbardziej na miejscu w przypadku festiwalowych atrakcji. Stupor i bezruch słuchaczy lepiej zostawmy w salach koncertowych, gdzie przede wszystkim muzyki się słucha.

Niezbyt wyrafinowany, ale rozkosznie radosny klimat biesiadno – imprezowy sklęsł nieco około 21, kiedy na scenę przy dźwiękach „Originem” wkroczyła EPICA. Rok temu Epica odwołała swój koncert na festiwalu, ze względu na ciążę pani Simons, obiecując jednocześnie pojawienie się na przyszłej edycji Masters of Rock i jak widać zespół spełnił obietnicę koncertowo. Holendrzy w maju tego roku wypuścili świeżynkę „The Quantum Enigma” i cały koncert oparty był na tej produkcji. Po intro kolejno jak na albumie poleciały „The Second Stone”, „The Essence of Silence” i „Victims of Contingency” a nieco później „Reverence”, „Corruption” oraz pod koniec „Unchain Utopia” którego wstęp był świetną lekcją w wykonaniu Simone – jak prawidłowo wykonać ognisty headbanging. Na osobną uwagę zasługuje „Victims of..” bo kawałek zacny, growl rozkoszny, gdyby jeszcze wywalić klawisze i chórki byłoby naprawdę epicko. Szkoda, że setlista nastawiona bardziej na promocję, publiczność festiwalowa nieosłuchana z aktualnym krążkiem Epicy może się czuć zawiedziona mając zaledwie cztery starsze  kawałki. Pierwsze przełamanie monopolu „The Quantum Enigma” nastąpiło gdzieś w połowie seta dzięki „Unleashed”, „Storm the Sorrow” i „The Obsessive Devotion” oraz „Cry for the Moon”. 

Simone nie można odmówić zaangażowania i energii. Uśmiech i świetny kontakt z publiką zdecydowanie działają na korzyść odbioru koncertu, jednakże gdyby nie cięższe partie gitarowe oraz głos Jansena Epica mogłaby nieco nużyć. Na plus można zaliczyć dynamikę sceniczną gitarzysty Isaaca Delahaye i basisty Roba van der Loo. Coen Janssen już bez długich włosów co jakiś czas wychodził zza klawiszy na front sceny, taszcząc uwiązany do szyi półokrągły bezprzewodowy keyboard od NuMotion. Simone chcąc nie chcąc skupia na sobie główną uwagę publiki, czy to wyśpiewując poszczególne partie czy to zamiatając piórami, dlatego dziwnym wydaje się fakt okresowego przyciemnienia jej postaci na scenie przez oświetleniowców. Na samym końcu pojawił się jeszcze doprawiony ogniem „Consign to Oblivion” zamykając występ. Simone rzuciła w publikę swoją setlistę, w tłum poleciały szczodrze rzucane przez muzyków souveniry: kostki, pałeczki, nawet ręcznik, jeszcze tylko wspólna fotka z czeską publicznością jako tłem i ostatecznie skład pożegnał się z fanami. Warto wspomnieć o wizualnych atrakcjach,  oświetlenie miało za zadanie podbijać dynamikę, co migające światła czyniły z morderczą zaciętością, rozbudowana pirotechnika rozświetlała raz po raz scenę buchającymi płomieniami. Publika, w dużej mierze zdeklarowani fani, szczególnie męska część ‘słuchająca’ również oczami - zachwyceni, znaczy koncert udany.

Po łagodnych symfonicznych nutach czas na coś nieco bardziej konkretnego. Power metal w najczystszym wydaniu z całym dobrodziejstwem niezbyt skomplikowanego ale za to bardzo energetycznego gatunku. Wielbiony w Czechach tak jak i w Polsce SABATON na scenę wkroczył nieco przed jedenastą mając przed sobą niemal stuprocentowa frekwencję festiwalową. Tym razem Szwedzi na podbój festiwalowych scen wyruszyli mając arsenał poszerzony o całkiem konkretny czołg marki Yamaha i nowy album „Heroes”.
W skrócie telegraficznym o konferencji z Sabatonem wspomnę, bo pytania powtarzalne i na niejedno znajdzie się odpowiedź w licznych wywiadach, jakich udziela skład. Odpowiedzi udzielali głównie Par i Joakim. Chris i Thobbe w ogniu pytań znaleźli się podczas swojej ostatniej bytności w Vizovicach, spowiadając się dokładnie ze swoich dotychczasowych, nie byle jakich dokonań.
Najbliższe plany to trasa po Stanach Zjednoczonych, gdzie warunki niekoniecznie są luksusowe, szczególnie jeżeli się nie jest główną gwiazdą. Pewnych niedogodności w trasie z Accept chłopaki doświadczyli widać szczególnie mocno, skoro za prysznic wystarczyć musiała butelka wody mineralnej na parkingu za klubem, co Jocke skwitował „but I didn't start play metal to be a primadonna”. Na pytania o większe światowe tournee Par stwierdził bardzo poważnym tonem „it wouldn't be wise to conquer the world in one day”, dlatego trasy planują etapami. 

Dociekania dlaczego sabatonowe DVD zostało nakręcone akurat w Polsce na Przystanku Woodstock Joakim skwitował stwierdzeniem, że tam właśnie mieli okazję grać dla największej liczby publiczności, która wyniosła około 600 tysięcy ludzi. Wprowadzenie na scenę dekoracji w postaci czołgu skład wyjaśnił, że obecnie często grają jako headlinerzy, a od gwiazdy wieczoru oczekuje się dodatkowych atrakcji, po czym Jocke podziękował za zadane pytanie słowami „Tank you!”. Chris wyjaśniał, że w sumie nad okładkami płyt pracowało kilka osób. Pytanie o kręcone w Polsce teledyski do "Carolus Rex" i "A Lifetime Of War" Joakim odbił krótkim „Ask director!”, po czym rozwinął temat wyjaśniając, że od roku nie mają kontaktu z gościem, który tym się zajmował, dlatego z braku materiałów teledyski dotychczas nie pojawiły się niestety. Pytanie kiedy wreszcie znajdą klawiszowca przejął błyskawicznie Broden „Hey, that’s my job!”, po czym wyjaśnił, że obecnie przy 130-140 koncertach rocznie nie ma zbytnio czasu dokładnie zająć się tematem. 

Po raz kolejny Joakim wyjaśniał, że militarna stylizacja „łaciatych portek” w rzucik amerykański Urban Camo była początkowo wymyślona jedynie pod teledysk, ale na tyle spodobało się to osobom spoza składu, że stroje na stałe przenieśli na scenę. Obecnie skład ogranicza się jedynie do łaciatych portek, łaciatą gitarę w starym stylu ma tylko basista, prawdopodobnie ani Chris ani Thobbe nie mieli ochoty paćkać po swoich ulubionych Fenderach.
W kwestii niezmienności wstępu Szwedzi wykazują straszliwą zawziętość, bo nadal koncert rozpoczyna instrumentalny „Final Countdown”, wzbogacony nieśmiało zawodzeniem publiki w refrenie, przechodzący w rzeczywiste intro – fragment „The March To War” kiedy na scenie pojawia się  pałker, którym od 2013 roku Hannes Van Dahl. Kolejny stały punkt wstępu to zzakulisowy ryk Brodena „Hello Masters of Rock! We are Sabaton and this is Ghost Division” i w tym momencie zaczyna się impreza. Czołg pluje nad tłumem czerwonym ogniem, a solidnie kopiące zadek „Ghost Division” budzi publikę kimającą w trakcie scenicznych zmian dekoracji. Dodatkowo mamy ogniste eksplozje i dzikie tańce pięcioosobowego składu. Jedyny Broden nie zamiata piórami i to nie tylko z braku odpowiedniej ich ilości, ale dlatego że wbiega na scenę później wyśpiewując pierwszą linijkę zwrotki. 

Englund, Rorland i Sundstrom w tym czasie odstawiają galopady po całej scenie dopóki chórki nie przykują ich do mikrofonów. Drugi kawałek to pochodzący z najnowszego „Heroes” skoczny „To Hell and Back” z rozbudowaną pirotechniką. Trzeba oddać Brodenowi, że kondycję chłop ma niezłą, niemal cały kawałek skakał na scenie równo z publiką i nawet zadyszki nie dostał. Brak klawiszowca na scenie w poszczególnych utworach jest bardzo dotkliwy, cały wstęp „To Hell and Back” to klawisze puszczone „z komputera”. Może zamiast szukać klawiszowca i posiłkować się elektroniką Sabaton mógłby wrócić do czasów kiedy elektroniczne dźwięki były nikłym dodatkiem do kompozycji, tym samym kompozycje zyskałyby nieco cięższy charakter.

 Setlista bardzo przekrojowa, prowadzi publikę przez wszystkie produkcje „łaciatych portek” z pominięciem „Metalizera” i z naciskiem na „Carolusa”.  Kolejno lecą „Carolus Rex”, szybkie i dynamiczne „Screaming Eagles” oraz „Uprising”, będący jedynym polskim akcentem w secie. Polskie flagi, równie liczne jak czeskie fruwają nad publiką jakby żywiej. Wyjątkowe w koncercie czeskim było to, że z setlisty wypadł „must be” polskich występów – „40:1”, czego nieszczerze opłakiwać nie zamierzam. Prezentacja „Heroes” zamknęła się na 3 kawałkach  w tym „Soldier of 3 Armies” i „Resist and Bite” podczas którego Joakim łapie za gitarę. Nie jest tajemnicą, że pan Broden jako naczelny kompozytor składu obsługiwać umie niejeden instrument, przy klawiszach zwykł siadać przy „Hammer Has Fallen” i też był pełnoetatowym klawiszowcem zanim przez przypadek nie został wokalistą. Chłopaki nie zwalniają tempa, kolejne wrzaski widowni „jeszcze jedno piwo” pojawiające się niemal po każdym utworze Joakim ucisza rzucaniem w pierwsze rzędy kilku puszek, kolejno lecą „Attero Dominatus” oraz „Poltava”. Dopiero w połowie seta Jocke wchodzi w interakcje z publiką, wypijając jedno piwo i namowy na opróżnianie kolejnych przekierowuje na swój „six pack”, co kończy się wrzaskiem publiki „ukaż kozy” – po naszemu „pokaż cycki”. Trzyminutowy dialog z tłumem Broden podsumowuje przeprosinami za niezbyt wyrafinowany dowcip, ale przecież sami są tylko „Swedish Pagans”. Możliwe, że pogaduszki z publiką są planowane w połowie seta, po to żeby dać odsapnąć reszcie kapeli, tempo bowiem Szwedzi mają zabójcze, a strunowa cześć składu nie oszczędza się absolutnie. 

Kolejno rozbrzmiewa „Dominium Maris Baltici”, „Lion from the North” po czym wokalista wdaje się w kolejny dialog, tym razem dotyczący jego czeskiego pochodzenia. Widać Joakima gniotły bardzo internetowe komentarze, według których jego czeskie pochodzenie to tylko chwyt marketingowy, mający mu zjednać sympatię Czechów, a wokalista jest kłamcą. Na dowód swojego pochodzenia pokazał ze sceny swój czeski paszport, wspominając, że większość wakacji jako dzieciak spędzał w Czechach i na potwierdzenie tego intonuje czeskie dziecięce wyliczanki, którym wtóruje zawzięcie publika.  Faktem jest, że obecna na koncercie mama Brodena jest Czeszką. Po wyjaśnieniu całej sprawy leci wielbiony z oczywistych powodów „Far From Fame”, którego bohaterem jest Karel Janoušek, utwór zamykający podstawową część seta.
Spodziewane raczej bisy otwiera rytmiczny „Art Of War”, w którym znowu pirotechnika podbija dynamikę. Chris, Thobbe i Par kiedy nie wykrzykują refrenów do mikrofonów biegają po całej szerokości sceny i wedle własnej malowniczej choreografii łapią eleganckie pozy, zmieniając co jakiś czas strony, czy ustawiając się w gitarowy szpaler na jej krawędzi. Par najbardziej upodobał sobie wdrapywanie się co jakiś czas na czołg Van Dahla, natomiast Thobbe przy odgrywaniu solówek trzyma się centrum, które zwykle okupuje Joakim. Rorland i Englund jako solidni instrumentaliści poza dynamiką fizyczną dodają też sporo muzyce, za co chłopakom chwała, bo na ile kompozycja pozwoli to gitarowe wstawki i solówki zyskują na żywiołowości zdecydowanie, również w przypadku ‘starych’ kawąłków. Atrakcyjność koncertu poza czołgiem i naprawdę zaangażowaną dynamiką składu podnoszą wydatnie efekty pirotechniczne. Na poszczególnych kawałkach scena zionęła ogniem na froncie i w tle, przyciągała wzrok pióropuszami iskier. Kolejny utwór „Primo Victoria” był sumiennie wyskakany przez cały skład i tłum zgromadzony na placu, jedyny nieskaczący Van Dahl walił w bębny z równym zacięciem. Faktyczny finisz koncertu to „Metal Crue” z żonglowaniem mikrofonem i wariackimi skokami Jocke, wrzaskiem Thobbe i Chrisa oraz szaleństwami składu, mimo niewątpliwego zmęczenia szesnastopunktową set listą. Gitarowe solo wzbogaca nieprzerwana fontanna iskier. Potem już tylko podziękowania zespołu, ukłony i kilka souvenirów rzucanych ze sceny, już pod dźwięki outro „Dead Soldiers Waltz”. Publika wyklaskała, nawydzierała i wyskakała się chyba za wszystkie czasy przejmując płynnie energię lejącą się ze sceny. Niemal stuprocentowa frekwencja przed sceną główną świadczy najlepiej o ogromnej popularności szwedzkich „łaciatych portek” u naszych sąsiadów i potwierdza tym samym, że Szwedzi nagrody za najlepszy koncertowy skład zgarniają nieprzypadkowo.

Stopniowo tłum zebrany na placu rzedniał, do czego wydatnie przyczyniał się chłód. Około pierwszej w nocy scenę przejmuje Behemoth. Jako następca radosnego, dynamicznego power metalu serwowanego przez Szwedów, Nergal z ekipą brzmi jeszcze ciężej i poważniej. Błyskające światła, dym, mrok, płonące pochodnie i monotonna deklamacja wstępu do „Blow Your Trupets Gabriel”.
Powolutku snuje się dym z kadzideł umieszczonych na centralnym statywie, napięcie rośnie, muzyka się rozkręca stopniowo, po czym perkusja atakuje z pełną mocą, a scena ginie w pięciometrowych fontannach lodowych, podświetlonych błyskającym światłem. Efektowe niezwykle przywitanie z vizovicką publiką, skutecznie skupiające uwagę nawet tych najbardziej rozproszonych trunkami. Wszystko byłoby w tym momencie pięknie, gdyby nie fakt, że Behemoth atakuje bębenki znacznie głośniej aniżeli wszystkie składy tego dnia. Dźwięk czuć niemal fizycznie i chociaż tekst wybitnie nie na miejscu w przypadku koncertu metalowego, to – chłopaki przesadziliście z głośnością. Kolejny „Ora Pro Nobis Lucifer” na zalanej czerwienią światłem wspomaga rykami zachęcony przez Nergala tłum. Przez dźwięki wokal Nergala przebija się na pierwszy plan przy wspomaganiu ze strony Setha i Oriona. Kolejno lecą „Conquer All” i „As Above So Below” oraz „Slaves Shall Serve” gdzie publika nie potrzebuje już dopingu do tłumnych ryków. 

Ostatni raz Behemoth na vizovickiej scenie gościł w 2010 roku promując „Evangelion”, w trakcie najgorętszej chyba edycji festiwalu. Wtedy całkiem skutecznie udało im się wkurzyć niebiosa, bo po ich koncercie spadł wreszcie wyczekiwany deszcz. Był to bodajże przedostatni koncert Nergala przed dłuższą przerwą, dlatego naprawdę dużą przyjemnością było zobaczyć ten sam skład, na tej samej scenie, w idealnym komplecie. 

Przywitanie się Nergala z publiką było oszczędne, ale dobitne „It’s good to be alive! It’s good to be free, here in Czech Republic”. To „free in Czech Republic” zadziałało na tyle sugestywnie, że kolejny kawałek przyjęłam z prawdziwym entuzjazmem. Orion i Seth odpalili niezwykle malowniczą, odwróconą dekorację sceny, a w tłum uderzyły dźwięki „Christians to the Lions”. Piękna, nastrojowa kombinacja fonii i obrazu. Przed trzecim z kolei utworze pochodzącym z najnowszej produkcji – tytułowym „The Satanist” z miłą bardzo dla ucha solówką, Nergal okadził pierwsze rzędy i potężny dźwięk walnął w publikę ponownie, przygotowując na bezlitosny „Ov Fire and Ov the Void”. Dokładnie tak jak zakapturzony wokalista deklarował na wstępie – nie brali jeńców, co najwyżej mrozili pierwsze rzędy dwutlenkiem węgla zakrywając scenę kurtynami lodowymi. Orion z Inferno robią prawdziwe piekło bębenkom słuchaczy, a Seth dodaje do tego miażdżące riffy. Kolejno lecą „Alas, Lord Is Upon Me” i „At The Left Hand of God” podczas którego płoną statywy mikrofonów. „Chant for Eschaton 2000” teoretycznie kończy seta w blasku ognia i opadającej na publikę szarańczy. Piekielna czwórka schodzi ze sceny, po to żeby po chwili pojawić się ponownie w rogatej stylizacji z „The Satanist” i zapodać rzeczywiście ostatni utwór tego wieczoru „O Father O Satan O Sun!”. Bez zbędnego rozpisywania się - Behemoth dał absolutnie genialny pokaz ilustrujący wgniatające w glebę tornado dźwięków, mocne zakończenie drugiego dnia festiwalu.


Masters of Rock 2014: Relacja dzień trzeci – sobota

Czescy fani to swego rodzaju ciekawostka. Bardzo szybko i chętnie przyjmują nowe dla ucha dźwięki, szybko akceptują występujące w Czechach składy. Jeszcze dwa lata wcześniej szwedzki Grand Magus na metalfestowej scenie w Pilźnie zgromadził niewielką publikę, mizernie manifestującą entuzjazm. Na tegorocznej edycji Masters of Rock sytuacja miała się już nieco inaczej. Znaczny tłumek ze sporym zaangażowaniem porykiwał na placu czekając na koncert szwedzkiego tria. Pan Christoffersson nieco zmienił image, swoją klasyczną brodę przerobił na styl bawarski z wygolonym środkiem, co przyznam wyglądało dość zabawnie. Szczęśliwie reszta stylistyki bez zmian, klasycznie, czarne skóry i bez zbędnych kombinacji. Szwedzi na początku tego roku wypuścili siódmą pełnometrażówkę, jednak przywitali się z publiką ‘po staremu’ żywym jak na ich możliwości „I, the Jury”. Niestety reszta setlisty zalatywała nudą i monotonią, szczególnie biorąc pod uwagę wcześniejsze składy. 

Dział promocyjny ostatniej płyty to „On Hooves of Gold” w nieco zwolnionym tempie, „Steel versus Steel” z hardrockowym zacięciem oraz tytułowy „Triumph and Power”. Sympatyczna gitara i powtarzalny rytm „Valhalla Rising” i „Sword of the Ocean” nie wprowadziły ożywienia natomiast „Ravens Guide Our Way” jeszcze bardziej wygasił dynamikę występu. Ciężko oczekiwać żeby doom czy stoner miotały publiką, ale nie sposób też nie docenić mocnej perkusji, klasycznie brzmiącej gitary i świetnego wokalu, bo głos JB pasuje do magusowych kompozycji idealnie. Szwedzkie trio z publiką pożegnało się przy „Hammer of the North”. Setlista krótka, zaledwie dziewięciopunktowa, naprawdę solidnie podana, ale szczerze? W większych dawkach stonowane tempo i rytm mogłyby wykończyć przyzwyczajonych do szaleństw i wszelkich wariacji festiwalowiczów, wszak nie każdy w dźwiękach serwowanych przez ‘wielkiego maga’ rozkochany być musi. 

Ciężko opisuje się koncerty, które w nieodległej przeszłości już raz się opisywało, a jeszcze ciężej uniknąć powtarzania się. Freedom Call kompletnie zmienił klimat i pobudził intensywność zabaw grupowych publiki. Trzeba mieć sporą odporność, żeby pierdolnik gatunkowy charakterystyczny dla „mastersów” nie wykończył słuchacza. Energia i dobra zabawa to coś co najlepiej opisuje koncerty Niemców, najlepiej w rytm radosnego i lekkiego "Oh, the time has come, for power and glory and tonight, for a happy metal party". 

Wstęp do „happy metal party” stanowił „Union of the Strong” bardzo „happy” i bardzo skoczny, w radośnie opromieniającym scenę słoneczku i przy zawziętych oklaskach sporego tłumu. Chris Bay uśmiechnięty od ucha do ucha truchtał w te i nazad w okolicach mikrofonu czy na krawiędź sceny i być może to truchtanie nie pozwoliło mu czyściej wyciągnąć wyższych tonów. Ersin i Rettkowitz przykuci chórkami do mikrofonów ograniczyli się do zamaszystego zarzucania piórami. Gitarowe momenty odgrywane były w parach, Bay biegał od lewej do prawej, będąc najbardziej dynamicznym muzykiem na scenie. Chrisowi śpiewanie szło z czasem znacznie lepiej, całość brzmiała nienajgorzej, a uwagę damskiej części słuchaczy skupiał na sobie niezmiennie Rettkowitz wycinający zgrabne solówki.

Tegoroczny krążek „Beyond” poza wstępem stanowił niewielką część set listy, zgrabnie wypełnioną starszymi kompozycjami. Poza „Jump and Carry On” był „Heart of a Warrior” szybka kompozycja Rettkowitza, radosny oraz niemal popowy „Come On Home”. Freedom Call można by z powodzeniem uraczyć zakwalifikowaniem do gatunku „happy metal” dzięki „Freedom Call” właśnie, „Farewell” czy „Power and Glory”. Po „Farewell” było już tak radośnie i wesoło, że fortepianowy wstęp do skądinąd zacnej balladki „The Quest” skojarzył mi się z głośnym niegdyś hitem Glorii Gaynor. Na popowym tle nieco wyróżnił się „Tears of Babylon” zapodany pod koniec występu, a rzeczywisty koniec metalowej imprezki stanowiły „Warriors” i „Land of Light”. Publika pohasała, zadowolona, nad tłumem bujała się rytmicznie flaga „Chris Bay marry me!”. Widać ‘happy metal’ ma nielichą moc zjednywania sobie słuchaczy.

W czasie występu kolejnej gwiazdy nieuniknione były nawiązania do zespołów z którymi muzyk współpracował w przeszłości. Mowa tu o Michael Schenker’s Temple of Rock, kolejnym projekcie po Michael Schenker Group  czy solowej karierze młodszego brata Rudolfa. Pan Schenker znany w przeszłości jako etatowy gitarowy UFO i Scorpions zahaczył setlistą o kilka takich pozycji.
Z repertuaru Scorpions liczna publika zebrana na placu posłuchała „Lowerdrive”, „Another Piece of Meat” i „Rock You Like a Hurricane” pod koniec występu. Natomiast okres działalności w UFO ilustrowały „Doctor, Doctor”, „Shoot, Shoot”, „Lights Out” oraz zamykający koncert „Rock Bottom”. Fani obu kapel powinni czuć się usatysfakcjonowani. Z ostatniej produkcji pana Schenkera „Bridge the Gap” pojawił się zaledwie jeden kawałek „Where the Wild Winds Blows” i z „Temple of Rock” był świetnie pokazujący umiejętności wokalne White’a „Before Devil Knows You’re Dead”. 

Niewątpliwie sporym atutem występu był Doogie White, swego czasu wokalista legendarnego Rainbow Ritchiego Blackmoore’a, doceniony również przez pana Malmsteena, wspomagający wokalnie gitarowe popisy Schenkera. Sam gitarzysta wielokrotnie podkreślał, że najważniejsza w utworach jest relacja gitarzysta - wokalista co faktycznie widać i słychać na scenie. Komplet muzyków „świątyni rocka” tworzą exScorpionsy: basista Francis Buchholtz i pałker Herman Rarebell oraz Wayne Findlay. Sam Schenker na okaz zdrowia nie wygląda, nieco anorektycznej postury gitarzysta z czapką nasuniętą na oczy momentami szczerzył się do publiki skupiając się głównie na wydobywaniu dźwięków. Dynamikę sceniczną podnosiła reszta składu, wiecznie uśmiechnięty Buchholtz, ekspresyjny Findlay oraz dość ekstrawagancko prezentujący się na scenie White w czerwonych portkach. Z okresu działalności Michael Schenker Group publika wysłuchała „Assault Attack”, „Armed and Ready” oraz ”Into the Arena” odegranych kolejno w połowie seta. Rozczarowywać może nieco niewielka ilość atrakcji muzycznych zawartych na najnowszym albumie pana Schenkera, solidny kawał hard rocka, podany z wyczuciem i finezją, w niepowtarzalnym i wyjątkowych stylu Michaela, który wszelkie gitarowe atrakcje serwuje za pomocą dłoni, a nie elektronicznych zabawek.

Kolejna gwiazda wzbudzała przede wszystkim ciekawość. Każda zmiana najbardziej niepowtarzalnego instrumentu jakim jest głos, ma ogromny wpływ na brzmienie muzyki. Sporym zaskoczeniem był marcowy news dotychczasowego „gardłowego” ARCH ENEMY - Angeli Gossow - informujący o jej odejściu z zespołu. Blond słowiczek, który czarował tłumy aksamitnym głosikiem i mocą krtani zmiatał pierwsze rzędy, zdecydował się zostać managerem, zamiast nadal tworzyć tak charakterystyczne brzmienie zespołu. O zmienniczkę zadbała sama Angela, stawiając na kolorową Alissę White – Glutz, dotychczasowy głos The Agonist, która przygody muzyczne miała również z Delain, Nightwish czy Kamelot. Gdzieś tam trafiło mi się czytać żale recenzenta „War Eternal”, że Alissa nie śpiewa czysto. No błagam! Kapelek z mezzo, spinto, lirycznymi, dramatycznymi i zwyczajnie sopranowymi wokalami jest na pęczki i te pęczki cholernie niewiele się od siebie różnią. Nie wystarczy samo to, że ostatni album ekipy Amotta jest bardziej melodic niż death? Orkiestry, cuda wianki i do tego płaczliwa panna – tego byłoby już zbyt wiele. Zresztą… co na płycie można zrobić pokazała nam kiedyś jedna taka Mandaryna, dlatego podczas koncertu Arch Enemy – dla mnie, wielbicielki subtelności głosiku Angeli, Alissa była na cenzurowanym. Pani White –Glutz ma wydarcie solidne i sensowne, ale…

Pan Amott i ekipa zaczęli od „Yesterday is Dead and Gone”. Dynamiki i ekspresji nowemu kolorowemu gardełku odmówić nie można, mocy pani White – Glutz ma pod dostatkiem, brak jednak niskich tonów i dokładności. Tnie słowa, nie ciągnie tak ładnie jak poprzedniczka. Można to oczywiście na karb szaleństw scenicznych zrzucić, skakanie, gestykulację, szybkie przemieszczanie się po scenie. Kondycyjnie nie powinno być problemu, występ na MORze był którymś tam z kolei w nowym składzie przecież, więc trening już był. Kolejny „War Eternal” jako niezbyt rozbudowany dział promocyjny sprawdził się znacznie lepiej. Setlista skomponowana na znane i lubiane, skromnie przetykana ostatnią produkcją, z której pojawiły się „You Will Know My Name” i „As The Pages Burn”. 

Sprawdzianem dla Alissy były niewątpliwie kawałki Angeli. Nieco wyżej śpiewane „Ravenous” czy „My Apocalypse” ujdą, ale ciachane bezlitośnie wersy „No Gods, No Masters” są nie do wybaczenia. Brak agresji i tego ładnie akcentującego „hejta” Angeli w dykcji nieco spłyca wokal. W set liście znalazły się jeszcze „Bloodstained Cross”, „Under Black Flags We March” czy „Dead Eyes See no Future”. Alissa wykrzykuje kolejne słowa nader często stając u boku Amotta, łapiąc efektowne pozy czy nadstawiając uszka na publikę.

Pani Gossow była niesamowicie silną osobowością sceniczną, teraz uwaga publiki skupiona jest również na reszcie składu. Nieco bardziej eksponowani na scenie są Michael Amott i Nick Cordle, chociaż tych słuchających Alissy „oczami” jest niewątpliwie sporo. Reszta składu perfekcyjnie, Amott i Cordle pięknie tną uszy dźwiękami, dynamicznie dopełnia całość D’Angelo, a wszystko pod niezmordowane tempo nadawane przez Erlandssona. Całość koncertu na plus, chociaż ciężko oswoić się z niebieską koafiurą pod czarną flagą. Po „We Will Rise” jest ‘bis’ z trzema kawałkami faktycznie zamykającymi czternastopunktową setistę: „Snow Bound”, „Nemesis” i „Fields of Desolation”. Koncert na plus, a ja chętnie posłucham wokalu Alissy za jakiś czas, w klubie najlepiej. Może w międzyczasie pani manager namówi Alissę na trening wokalny z Melissą Cross.

            Kolejna gwiazda sobotniego wieczoru to Helloween. Ostatni raz na mastersowej scenie w 2011 Andi dał popis przegadywania koncertu i niemożliwego wręcz męczenia uszu publiki swoim wokalem. Skład na scenie pojawił się przy dźwiękach „Walls of Jericho”, które przeszło w szybki „Eagles Fly Free” rozbudzający publikę. Z najnowszego „Straight Out from Hell” w setliście znalazły się „Nabataea”, „Waiting For The Thunder”, „Live Now!”, nie zabrakło solówki na perkusji, kiedy rutynowo obgadywany przez Derisa Danni Loble miał swoje pięć minut.
            Energii Andi na scenie emituje ogromne ilości, szalejąc, strzelając do publiki głupie miny, szczerząc się sympatycznie i radośnie wywalając ozor niczym Gene Simmons na jego koszulce. Po staremu usuwa się z frontu sceny na rzecz Gerstnera podczas solówek czy duetu Weikath – Grosskopf, gdy ci dwaj mają coś do powiedzenia dźwiękiem. Marcus nie ustępuje Derisowi pod względem dynamiki scenicznej, co akurat wpływu wielkiego na jego robotę muzyczną nie ma, Andi natomiast mógłby nieco więcej uwagi poświęcić na wokale, zamiast na wariacje.

            Sama ekipa kontakt z publiką ma świetny, doskonale czując się na scenie, wyraźne są interakcje pomiędzy muzykami, jest dobra zabawa przenosząca się płynnie na tłum. Na efektowny i dynamiczny finisz złożyły się „Power”, „Are You Metal?” i oczywiście „Dr. Stein”. Publika chętnie wspiera rykami Derisa, już przy minimalnej zachęcie z jego strony. Ostatnie trzy kawałki „Halloween”, poprzedzony dłuższym wstępem gitarowym przez Gerstnera „Future World” i „I Want Out” wyśpiewywany przez Derisa w dyniowej czapeczce zamykają koncert. W tym roku  Andy nieco bardziej przyłożył się do wydawania dźwięków, jednak starsze kawałki nadal nieco męczą w jego wykonaniu.

            Występ Helloween podzielił mastersową publiczność. Cześć fanów mocnych brzmień wiernie okupowała plac przed sceną, a nieco mniej liczna część zainteresowanie przeniosła do namiotu piwnego i w okolice, śledząc na telebimie mundialowy mecz Brazylia – Holandia.  Zanim Deris do końca ‘wyśpiewał’ „I Want Out” Holandia wygrała już 3:0, natomiast publika wygrała bonus w postaci solidnego „I Want Out” zaserwowanego dnia następnego przez Unisonic.

            Późno, zimno, ciemno, do domu daleko… ciężką fuchę mają „wygaszacze” festiwalowi. Po wieczornych gwiazdach, scenę w godzinach już zdecydowanie nocnych przejmują nieco mniejsze składy, które z powodu późnej pory i zmęczenia braci festiwalowej trunkami wszelakimi mogą liczyć na niewielką publikę. Sobotni zamykacz dnia, nieco odszedł od tej reguły, zbierając całkiem spory tłumek. Cztery szóste wielbionego w Czechach Sabatonu widać wzmaga zainteresowanie skutecznie.
             Oskar, Rikard i dwóch Danieli ostatni raz na deskach sceny imienia Dio stali w 2010 jeszcze w łaciatych portkach. Tym razem bez wojennego wizerunku na scenie pojawili się jako Civil War z Nilsem Patrikiem Johanssonem z Astral Doors odpowiedzialnym za wokale, który jako jedyny strojem nawiązał do wojen Północy z Południem. Skład dopełnia wieloletni kumpel chłopaków Stefan ‘Pizza’ Eriksson na basie.

            Setlista krótka, bazująca na wydanym w 2013 roku albumie „The Killer Angles”. Koncert rozpoczęły wzbogacony irlandzkimi motywami „Saint Patrick’s Day” i „Sons of Avalon”.  Od tematyki bitewnej chłopaki nie uciekli, kontynuując temat, czerpiąc jednak inspiracje z nieco innych czasów i miejsc. Takim sposobem Civil War zabrał słuchaczy do Gettysburga na pola bitwy secesyjnej, a przy okazji „Lucifer’s Court” wspomnieli historię porucznika SS Otto Rahna, który swego czasu poszukiwał świętego Graala. Występ jak najbardziej sympatyczny. Skład szybko na scenie poczuł się pewniej mając wsparcie fanów, którym serwowany power metal doprawiony hard rockowymi dekoracjami widać przypadł do gustu. Za pozytywny kontakt z publiką odpowiadali raczej Rikard i Stefan najdynamiczniejsi w składzie, Johansson skupiał się na śpiewaniu.
            Sporo sabatonowych motywów w muzyce, chwytliwe kawałki, miłe dla ucha solówki i klawisze przynajmniej faktycznie zapodane na żywo przez Myhra. Jeżeli natomiast chodzi o głos pana Johanssona, tutaj chłopaki naprawdę odcięli od poprzedniej kapeli. Duża skala, inna tonacja i kompletnie odmienna szkoła wokalna. Mnie akurat głos Nilsa nieco męczy, kiedy na wyższych partiach przechodzi w regularne buczenie. Kolejno leciały bardzo sabatonowe z nieco napuszonymi chórkami „I Will Rule the Universe”, „King of the Sun” z łatwym do nucenia refrenem, oraz „Civil War” i kończący występ „Rome is Falling”. Występ mimo późnej pory udany, publika, szczególnie ta osłuchana z poczynaniami sabatonowych renegatów zadowolona raczej. Mi pozostał niedosyt… skoro całą kompozycyjną robotę w „łaciatych portkach” odwalali Sundstrom i Broden, to liczyłam na to, że Oskar, Myhr i Rikard podadzą dźwięki znacznie bardziej odmienne od sabatonowych.

Masters of Rock 2014: Relacja dzień czwarty – niedziela.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczął zestaw czeskich wykonawców i spora niespodzianka skutkująca małym zamieszaniem w koncertowym rozkładzie dnia. Planowo po Kanadyjczykach z Kataklysm, którzy mimo wysokiej temperatury zmobilizowali czeskich fanów do radosnych młynków i ścianek, scenę miał przejąć legendarny Krokus. Szwajcarzy serwujący solidnego hard rocka, rok temu wydali siedemnastą pozycję w swojej dyskografii – album „Dirty Dynamite” i spora część publiczności na ten właśnie koncert czekała najbardziej. Dlatego też z rozczarowaniem przyjęto wiadomość o tym, że Krokus nie pojawi się na vizovickiej scenie z powodu uszkodzonej ręki basisty. 

Zaskoczenie i to spore spotkało tych, którzy odcięci od internetu dowiedzieli się o tym fakcie już z mastersowej sceny. O tym jak Bonfire zgodziło się wypełnić nagłą lukę w lineupie festiwalowym wspomniał wokalista Claus Lessmann już na wstępie koncertu. Niemiecki Bonfire staż sceniczny ma do Krokusa porównywalny, do tego równie bogatą dyskografię oraz sporo energii i świetny kontakt z tłumem, dlatego też sam koncert „zastępczy” jakoś boleśnie festiwalowiczów nie rozczarował. 

Mimo, że zaledwie rok wcześniej Bonfire wypuściło najnowszą produkcję „Schanzerherz”, setlistę tworzyły głównie anglojęzyczne dobrze znane i starsze kawałki. Występ rozpoczęli od mocnego „Bells of Freedom” z 2008 roku, a potem płynnie cofnęli się aż do 1989 roku z rytmicznym utworem „Tony's Roulette”. Przekrojowy zestaw utworów, dynamika składu, niespożyta energia Lessmanna sprawiły, że w kolejnym punkcie setlisty deklarację „But We Still Rock” potwierdził zdecydowanie entuzjazm publiczności. Weterani niemieckiego heavy metalu są nieco lepiej znani u naszych sąsiadów, często wpadają na czeskie sceny, ostatni raz rozbujali nieźle tłum na tej samej scenie w 2011 roku. Kolejno rozbrzmiały jeszcze szybki i dynamiczny „Hot To Rock”, opatrzony balladowym wstępem „Don’t Touch the Light” z pierwszej produkcji sygnowanej znakiem Bonfire oraz nieco spokojniejszy „Fantasy” w połowie seta. Po głośnym swego czasu hicie „Sword and Stone” nastąpiło kolejne zwolnienie obrotów przy balladzie „Give It A Try” zakończonej popisami pałkera Harryego Reischmanna. Solowy show Reichsmann malowniczo wzbogacił o płonące pałeczki i plucie ogniem. Koncert zamknęły „Under Blue Skies” i tanecznym niemal „Sweet Obsession”. Wielbiciele żywiołowego heavy z kolorowych lat 80’siątych, tlenionych trwałych i spranych jeansów powinni czuć się usatysfakcjonowani takim zastępstwem. Do szczęścia zabrakło może jedynie melodyjnego "Just Followe the Rainbow", który łatwo wpada w ucho i samoistnie pobudza tłumy to śpiewów.
Po melodyjnych chórkach Bonfire scenę przejął Mike Terrana. Nie pierwszy raz na scenie imienia Dio Mike grał przysłowiowe pierwsze skrzypce. W 2010 zapisał się w księdze rekordów Guinnessa waląc w bębny przez ponad 5 godzin w 4 setach pod rząd - czego efektowny finisz stanowił wspólny występ z Tarją Turunen. Centralną część sceny zajmuje oczywiście podest z białym zestawem perkusyjnym czyli Mike. Boki sceny natomiast uzupełniają wokalnie i strunowo: gitarzysta Fabri Kiarelli oraz basista Alberto Bollati i to już cały zespół koncertowy Amerykanina, prezentujący się pod bannerem z logo znanego pałkera.  Terrana unieruchomiony za perkusją na niej dziko się wyżywał, bez opamiętania waląc w bębny podczas kolejnych kawałków, żonglując pałeczkami i od czasu do czasu zachęcając publikę do wspólnych porykiwań. W setliście  „Let it All Go”, „Liquid Dynamite”, „Shake Me”, „Hold On” oraz „Fly Me To The Moon” Sinatry, podczas którego to Terrana złapał za mikrofon. Koncert dynamiczny, niezły kontakt z żywo reagującą publiką, a dodatkowo każdy poszczególny utwór zyskiwał nieco wydłużony perkusyjny epilog.
Około godziny 19 dość radykalną zmianę klimatu zapewniła folk metalowa ekipa ze Szwajcarii Eluveitie. Liczna dość ekipa, bo skład Eluveitie to siedmiu muzyków obsługujących poza typowymi metalowymi gitarami, basem czy perkusją dość niecodzienne urządzenia w postaci fujarek, liry korbowej, dud, mandoliny, fletów czy w tym zestawienie banalnie wypadających skrzypiec. Dochodzą do tego dwa całkowicie odmienne wokale: solidny mocny  growl Glanzmanna oraz czysty żeński głos Anne Murphy. Nagłośnić selektywnie taką menażerię musi być sporym wyzwaniem, szczęśliwie na vizovickiej scenie wyszło to nienajgorzej. Jedynie sporadycznie eksponowany na scenie głosik Anne przytłoczony różnorodnością i mocą dźwięków, gdzieś znikał i słabo wybijał się ponad całość.  Mocny i dynamiczny choć nieco jednolity wstęp zapewniły kolejno „Helvetios” i „Nil”. W sierpniu światło dzienne ujrzy siódma już pełnometrażowa produkcja ‘Elu’ „Origins” więc można było liczyć na ‘świeżynki’ w secie. W setliście pojawił się przyjemnie ciężki rykiem Chrigela „King” ze wspomnianego „Origins”, ale też na zasadzie drastycznego kontrastu pojawił się „The Call of the Mountains” gdzie melodia, chórki i wokale lekkie, łatwe i przyjemne odpowiadają bardziej popowym kompozycjom. W pakiecie promocyjnym nowego albumu publika usłyszała jeszcze tylko „The Nameless”, znaczy setlistę skład skomponował na bazie znanych dobrze kawałków, w sam raz pod festiwalową różnorodną publiczność.
Energia intensywnie lejąca się ze sceny płynie przechodziła na słuchaczy, pobudzając do młynków, szaleństw, skakania i donośnych ryków. Pod sceną tłum. Mocny „Thousandfold”, rytmiczny „Luxtos” oraz rewelacyjny „Inis Mona” stanowiły chyba najjaśniejszy punkt koncertu, miotając skutecznie publiką w rytmie dźwięków. Zwolnienie tempa nastąpiło przy "Omnos" i "Rose for Epona". Ci, którzy mieli przyjemność wpaść na występ Glanzmanna i ekipy podczas ostatniej trasy Szwajcarów nadrobili brak wokalu Anne podczas koncertów. Rzeczywiste zakończenie występu przypadło na dynamiczną trójkę „The Siege”, wspomniany wcześniej „King” oraz „Havoc”. Koncert zdecydowanie zaliczony do udanych, w tym wypadku najlepszym recenzentem zawsze jest zadowolona i zmęczona publika.
Późnym już wieczorem jako poprawka po Helloween dnia poprzedniego  wystąpił Unisonic. Wstęp to dobrze znany i szybki „Unisonic” oraz „Never to Late”. Ekspresyjny Kiske na dobre pożegnał się z czapeczką kryjącą bardzo minimalistyczną ‘fryzurę’, za to podobnie jak Hansena nie opuszczał go dobry humor i luz sceniczny. Kolejny ciekawy punkt set listy to „My Sanctuary” oraz „King for a Day”. Wokal Kiske idealny, szczególnie w kontraście ze wspomnieniami popisów Derisa z wczorajszego wieczora. Unisonic podobnie jak Eluveitie występowali niemal w przededniu wydania najnowszej płyty „Light of Dawn”, promocja objęła zaledwie trzy utwory „For the Kingdom” i „Exceptional”, a swoje premierowe wykonanie na deskach mastersowej sceny miał „Throne of the Dawn”. Nieco lirycznego nastroju wprowadziła ballada „Over the Rainbow” zaraz po rewelacyjnym i melodyjnym kawałku „Souls Alive” wyśpiewywanym żywo razem z tłumem. Gdzieś w połowie seta Michael zdecydował się na nieco bardziej rozbudowane zabawy z tłumem nucąc Day-O i zachęcając do zawodzeń z różnym skutkiem jednakże. Wspomniał o meczu, w którym właśnie grali Niemcy i żartował o tym, jakie to ze strony składu wielkie poświęcenie, że zamiast oglądać właśnie mecz grają koncert. Taka kilku minutowa przegadana przerwa techniczna, podczas, której Hansen z gitarą znikł poza sceną i po dłuższej chwili wrócił z niemiecką flagą. Spółka ex- Helloween: Michael Kiske i Kai Hansen ładnie zapodali „March of Time” oraz „I Want Out”, zdecydowanie lepiej brzmiący w tym właśnie wykonaniu i zamykający występ. O ile Unisonic i Helloween z bardzo dużą częstotliwością goszczą na czeskich scenach koncertowych, to zazwyczaj w przypadku festiwali się mijali na kolejnych edycjach, tym razem publika dzień po dniu wysłuchała tak różnych wersji jednego utworu. Jak zawsze bardzo sympatyczny występ, ekipa na scenie czuje się świetnie, świetny, bezpośredni kontakt z publicznością. Mimo problemów technicznych, pełen profesjonalizm i entuzjazm publiki przekładają się na bardzo udany koncert.
Ostatnia atrakcja zamykająca dwunastą edycję festiwalu to Sebatian Bach, kolejne bardzo duże nazwisko na festiwalowym plakacie… i kolejne rozczarowanie niestety. Bach publiczności zaserwował świetny zespół profesjonalistów, efektowne widowisko, hity Skid Row oraz słabe wokale niestety. Energii wokaliście można pozazdrościć, entuzjazmu miał więcej niż cała publika zgromadzona pod sceną, sukcesywnie topniejąca w miarę czasu, co dało w efekcie bardzo niską jak na występ zamykający cały czterodniowy festiwal frekwencję. Ciężko stwierdzić czy mierność wokalnych popisów zrzucić na karb wieku, przesadnej pewności siebie i braku odsłuchów, czy też pewna nonszalancja i niestaranność zaważyły na całości występu.
Na powitanie i rozbudzenie publiki zespół zapodał „Slave to the Grind”, szybkie tempo, dynamika i krótkie wersy nie brzmiały najgorzej. Kolejne „The Treat” i „Big Guns” zabrzmiały już słabiej, podobnie jak „Piece of Me”. Rewelacyjne kompozycje „18 and Life” oraz „In a Darkened Room” gdzie dość charakterystyczne wydarcia nie są kryte pozostałymi instrumentami zostały całkowicie przez Sebatiana położone plackiem, jeszcze bardziej przerzedzając tłumek pod sceną.

Jedno jest pewne, w kręceniu sześciometrowej średnicy młynków oklejonym taśmą mikrofonem Bach nie ma sobie równych. Mimo, że nadwyrężanie kabla wyglądało dość zatrważająco, obyło się bez ofiar, żaden z muzyków nie został znokautowany, natomiast Bach pokazał, że czasem wykorzystanie mikrofonu niezgodnie z przeznaczeniem jest ciekawsze niż banalny śpiew do niego. Prezentacja solowej kariery Sebastiana zawarła się w zaledwie pięciu utworach. Z trzeciej, najnowszej solowej studyjnej produkcji Kanadyjczyka, upchnięte pomiędzy kawałki Skid Row zabrzmiały „All My Friends Are Dead”, „Temptation”, „Taking Back Tomorrow” oraz nieco ironicznie brzmiący przy wokalnych niedoróbkach kawałek „Harmony”. Z „Kicking And Screaming" był „Tunnelvision”. Znacznie częściej niż do solowej kariery Bach odwoływał się do starych kumpli z Guns’n’Roses i to niekoniecznie wyłącznie z tytułu udziału Duffa McKagana przy komponowaniu wspomnianego „Harmony”. Jako ciekawostka do setlisty dodany był cover PainmuseuM „American Metalheads”. Nieco chaotycznego przegadywania przerw, intonowanie kawałków bez początku i zakończenia, a wszystko to jakby z nadmiernej ekscytacji ze strony Bacha. Sam koncert zaliczyć można raczej do ciekawostek, niż faktycznego show gwiazdy. Widać świetlana przeszłość muzyczna Bacha została daleko w tyle, a obecnie Sebatian błuszczy na scenie już tylko światłem od tej przeszłości odbitym.

Sam festiwal jak zawsze udany. Rewelacyjna organizacja, doskonałe zaplecze kulinarno – trunkowe, świetna atmosfera oraz sceniczne atrakcje nie zawiodły  fanów tego największego i najpopularniejszego na terenie Czech festiwalu. Dotychczas Masters of Rock gościł publiczność z 36 krajów. Ponadto tegoroczna edycja była też bardzo bezpieczną dla festiwalowiczów, żadnych kradzieży czy poważniejszych  wypadków. Jak zawsze osoby wracające z festiwalu mogły sprawdzić poziom procentów, ruszając w podróż.
Pozostaje czekać na trzynastą już – oby szczęśliwą edycję Masters of Rock 2015 i śledzić nowinki informujące o kolejnych zespołach, które na scenie imienia Ronniego Jamesa Dio w Vizowicach pojawią się w przyszłym roku.


Masters of Rock 2013
Relacja - dzień pierwszy
11.07.2013

Vizowice – położona w powiecie zlińskim senna mieścina, zaludniona zaledwie przez 4 700 mieszkańców. Znana szerzej w świecie jako teren łowiecki niejakiego Jozina z Bazin lubującego się we wzbogacaniu swojego menu przejeżdżającymi przez vizovickie okolice Prażanami.  O ile Józek z bagien tępiony był opryskami z samolotu, to inny mieszkaniec Vizovic - Karel Singer zasłynąwszy z produkcji morelowej brandy i likierów wszelakich, złotymi literami zapisał się w pamięci entuzjastów alkoholowych delicji już w 1812 roku, podobnie jak nieco później właściciel gorzelni Rudolf Jelinek. Czeskie Vizovice w lipcu – lepszej formy urlopowego relaksowania prawdziwy festiwalowicz wymyślić nie może. Największy festiwal rockowy u naszych sąsiadów, piękne okoliczności przyrody, muzyczna różnorodność wzbogacona o atrakcje wszelakie, a wszystko to na terenie gorzelni Jelinek – jelonek znaczy się. I tym o to sposobem, w idealnej harmonii z przyrodą w doskonałym połączeniu przyjemności dla ciała (gorzelnia) i ducha (muzyka) Vizovice w połowie lipca zwiększają zaludnienie o kolejne 25 do 30 tysięcy mieszkańców tymczasowych, przeżywając dość gwałtowny czterodniowy najazd „fanousku tvrde muzyki”.

Tegoroczna – jedenasta już edycja festiwalu zapowiadała się niezwykle obiecująco. Już sam szeroko reklamowany trzygodzinny show Avantasii z rzadka pojawiającej się na scenie czy występ wirtuoza gitary Yngwie Malmsteena zapewniły sporą frekwencję. Dla mnie festiwal nieco retrospektywny, Lordi, Accept i Primal Fear widziałam po raz pierwszy w 2010 podczas mojego pierwszego vizovickiego festiwalu. To, że podczas Masters of Rock cyklicznie w 2-3 letnich odstępach pojawiają się te same kapele, nie świadczy absolutnie o braku pomysłowości organizatora – Progokoncertu. Głównym powodem jest to, że czescy fani są na tyle wierni i oddani ukochanym kapelom, że cykliczne retrospekcje są wręcz niezbędne dla frekwencji. Ubóstwiane w Czechach składy zwyczajnie muszą się pojawić tam przynajmniej raz w roku, jak nie na ‘mastersach’ to przynajmniej na czeskiej edycji Metalfestu 

Jak co roku „listki” na „opaski” wymienić można w okolicach godziny 12.00, zwyczajowo też zaraz przy wejściu głównym można było otrzymać sympatyczny souvenir w postaci płyty z kompilacją 17 przebojów tegorocznych gwiazd “Masters of Rock 2013” – ta przyjemność czekała na pierwsze 15 tysięcy osób obdarzonych właściwym refleksem. Pierwszego dnia koncerty zaczynają się około 14, dając szansę na spokojny dojazd festiwalowiczom, więc było sporo czasu na zwiedzenie stoisk gastronomicznych i przede wszystkim mastersowego sklepu – z którego wzory koszulek opatrzone line-up’em na plecach bardzo szybko znikają. Sam teren festiwalu uległ nieznacznym modyfikacjom, zieleniąc się wydatnie. Zniknęły białe namioty piwnego sponsora Masters Of Rock z lat poprzednich – Gambrinusa, pojawiły się za to zielone Radegasta. Doszła nowa atrakcja w postaci Radegast Adrenalin Park ze ścianką wspinaczkową, bungee, strzelnicą i „muchą na ścianie” czyli dość zabawną rozrywką polegającą na rzucaniu się w kaftanie z rzepów na urzepioną ścianę – nie wiem jaki dreszczyk emocji towarzyszył rzucającym się, oglądacze – zapewniam, mieli niezły ubaw. 

Do atrakcji doszło również coś co festiwalowicze z racji wydobywających się nieszczególnie metalowych dźwięków omijali raczej z dystansem, czyli Urban Zone. Wielbiciele sziszy po staremu wylegiwali się na dywanikach  na wprost małej sceny.  Na terenie festiwalu śmigało darmowe Wi-Fi, były konkursy w których wygrać można było podpisanego przez Yngwie Malmsteena Fendera, albo darmowe piwo przez cały rok. Pyszne atrakcje kulinarne stały na swoich miejscach, po staremu, serwując wszystko od halusków po langose. Szkoda tylko, że na terenie Jelinkowej gorzelni nie można napić się prawdziwej czeskiej kofoli, za to straszą ludzi skutecznie zaklejającą dziób Coca – Colą. Drewniane budki serwujące specjały gospodarza festiwalu, również po staremu dość gęsto rozmieszczone, stale były oblegane przez wielbicieli likierów markowanych przez R. Jelinek Distillery.

Festiwal na scenie głównej otworzyła „česká folkrocková hudební skupina” czyli folkowo- rockowy czeski skład Fleret. Stanisław Bartosik – skrzypek, koncertował na siedząco z powodu kontuzji kolana. Pierwszy mastersowy koncert zebrał naprawdę sporą ilość fanów pod sceną. Doprawiony ludowymi motywami rock, zahaczający momentami o klimaty country, miło przywitał festiwalowiczów.

Kolejnym składem, który przejął scenę był nadal folk – tyle, że w połączeniu z soczystym metalem i rozkosznie męczącym tempem prosto z Norwegii, czyli TrollfesT. Nieliczny skład serwujący równie radosne co prezencja sceniczna granie, teksty podaje w fikcyjnym języku norwesko – niemieckim. Trudno nie uśmiechnąć się patrząc na TrollfesT na scenie, bo na ile poważnie na tle tradycyjnie reprezentujących Norwegię deathmetalowych kapel może wypaść okrągły gość w żółto – czarnym pasiastym wdzianku, z pomponikami imitującymi owadzie czułki bimbającymi się nad bardzo wysokim czołem i jeszcze ze skrzydełkami na grzbiecie? Wspomniany bączek wagi ciężkiej fruwający żywo po scenie odpowiada za rykliwe wokale i nosi wdzięczną ksywkę Trollmannen, co ładnie uzupełnia basista Psychotroll, pałker Trollbank i gitarzysta Mr. Seidel. Najlepiej radosną twórczość kapeli chyba charakteryzuje skoczny kawałek „Brumlebassen” w którym ewidentnie słychać wszelkie pasiaste owady bzykające. Zasadniczo poszczególne kawałki bzykających trolli brzmią jakby kto wziął cięższy metal, szybkie tempo, garść ludowych instrumentów, solidny ryk renifera w porze godowej i Gorana Bregovica do kupy, wrzucił całą tą mieszankę do ula i wkurzył tym jego mieszkańców. Warto wspomnieć, że przy okazji tej zacnej kompozycji jaką jest  „Brumlebassen” pod sceną zrobił się ganiany młynek - znaczy Trollfest na publikę działa całkiem skutecznie.

Pozostajemy dalej w klimatach folkowych, tym razem nie północnych, a wschodnich - scenę najeżdża Arkona pod wodzą filigranowej wizualnie, a miażdżącej wokalnie Maszy „Scream”  Archipowej. Ostatni raz Arkonę na deskach sceny Ronniego Jamesa Dio widziałam w 2011, od tamtej pory nic się nie zmieniło. Te same stroje, skóry, futra w sam raz na siarczyste lipcowe mrozy, ten sam wilczy zezwłok podrygujący martwymi łapkami razem z Maszą. O ile sama Masza jako wokalistka do mnie przemawia znacznie bardziej, aniżeli gotyckie zawodzące damy podpierające się wyszukanymi kreacjami, to standardowy wizerunek Rosjan nieco mi się znudził. Jakkolwiek by nie było, Masza jak zwykle skupia na sobie rozmaślone spojrzenia męskiej części publiki, nie zwracającej większej uwagi na resztę kapeli, w tym na szanownego małżonka Maszy, Siergieja „Lazara” srogo popatrującego na tłum. Damska część z kolej zerka na odpowiedzialnego za dęte instrumentarium Volka czyli Władimira Rieszetnikowa, niewiele ustępującego Maszy dynamiką sceniczną i trzepaniem piórami.

Co do arkonowej set listy, było wszystko to co najbardziej lubiane, czyli jakoś z początku seta „Goi, Rode, Goi!”, potem „Ot Serdtsa k Nebu”, „Slovo”, a także wolniejsza „Slav'sja, Rus'!”. Była obowiązkowa pozycja koncertowa, czyli wściekle szybka „Stenka na Stenku” na której oczywiście ścianka wydyrygowana ze sceny przez Maszę musiała być, szybko jednak ścianka zamieniła się w grupowe nieskoordynowane truchtanie w miejscu. Początek występu to dość paskudne problemy dźwiękowe, potem nieco lepiej. Wydatnie w odbiorze pomagały rytmiczne „hej, hej” publiki, klaskania synchroniczne i wszelkie pokrzykiwania. Zakończenie było raczej taneczne „Yarilo” i  „Kupala i Kostroma”. Koncert podobał się na tyle, że aż publika pokusiła się o oryginalną choreografię. Chyba na „Zakliatie” pojawiło się takie koncertowe kuriozum jak sailing moshpit, kiedy spora część publiki siedząc na betonie markowała wiosłowanie wspomagane głośnym rytmicznym „hejowaniem”, 

Po Maszy z ekipą folki wszelakie idą w niepamięć bo scena przechodzi w klimat heavymetalowy niemieckiej marki Primal Fear.  Niezmordowany Ralf Scheepers z ekipą ostatni raz po vizovickiej scenie buszował w 2010 roku i od tamtej pory Niemcy dorobili się kolejnej pozycji w dyskografii – zeszłorocznego albumu „Unbreakable”. I właśnie od „nówki” zaczęli. Na wstęp był „Strike” szybszy nieco na rozruszanie publiki i  „Bad Guys Wear Black”. Wygląda na to, że Primal Fear przełamał jakoś techniczne problemy dnia pierwszego festiwalu, bo koncert brzmiał znakomicie. Scheepers w świetnej formie. Mimo, że wokale a’ la Halford wychodzą mu lekko, łatwo i przyjemnie dla ucha, na scenie Ralf sprawia wrażenie jakby ciągnięcie „górek” było strasznie męczące, kuląc się, zginając w pół i łapiąc grymasy osoby wybitnie cierpiącej. Kiedy Scheepers akurat nic nie „wyciąga” uśmiecha się szeroko, podobnie jak Mat Sinner – basista i Szwed Magnus Karlsson, który niezwiązany z mikrofonem chórkami jak Mat, zasuwa po całej scenie. Pozostałe albumy również zostały wspomniane, z tytułowych kompozycji były “Nuclear Fire”, “Seven Seals”, a także “Angel in Black”, “Chainbreaker” czy “Fighting the Darkness”. Z “Unbreakable” pojawił się nieco później “Metal Nation” poprzedzający swego rodzaju hymn wyciskający z Ralfa naprawdę wysokie wrzaski “Metal is Forever” – nie ma to jak grać metal traktujący o... metalu. Na sam finisz był “Unbreakable Pt.2” publika zachwycona, nic dziwnego energii, dymamiki ‘primalom’ tylko pozazdrościć, a i genialny kontakt z tłumem zrobił swoje. Power metal firmowany składem Primal Fear ma faktycznie moc!

Na kolejny koncert czekałam od dawna, a od jedynego kwietniowego występu w Polsce w szczecińskim Słowianinie czekałam jeszcze bardziej, bo niestety nie udało mi się do “Sławka” dotrzeć. Mowa o niemieckim power metalu, który przez ostatnie trzydziestolecie z przerwami przetacza się przez metalowe sceny jako Grave Digger. Wydany w zeszłym roku  "Clash Of The Gods", rewelacyjnie rozreklamowany album pchnął w styczniu Grabarza w trasę, po całej Europie, aż na fali rozpędu dobili do Vizovic. Sam album recenzje zbierał różne, natomiast dla kogoś kto nie miał wcześniej przyjemności oglądać Chrisa Boltendahla na żywo zawsze pozostała nadzieja na stare, dobre i ograne numery w setliście. 

Nieco po godzinie 19:00 przy dźwięku dud w „Scotland the Brave” na scenę statecznym krokiem wszedł upiornie zamaskowany Katzenburg. Za wstęp posłużyły dwie kompozycje z ostatniej szesnastej już płyty „Clash Of The Gods” i „Angel & The Grave Digger”, i również z tego albumu „Home at Last” nieco później. Chris żywiołowy na scenie, dba o kontakt z publiką zachęcając do wspólnej zabawy, mimiką strasząc pierwsze rzędy. Były klaskania, chórki i zawodzenia. Axel „żelazne paluszki” Ritt zasuwał niezbyt wybujałe solówki równie wydatnie się szczerząc do tłumu, nieco spokojniejszy Jens Becker skupiał się przede wszystkim na graniu, za to Stefan Arnold jeżeli tylko muzyka pozwalała zachęcał do klaskania, żonglował pałeczkami i ewentualnie dokręcał perkusję, której widać coś technicznie dolegało. Katzenburg za klawiszami w uroczej masce szkieletu niewiele się pozamuzycznie udzielał, co jakiś czas tylko poprawiając zapewne niezbyt wygodną dekorację twarzy. Reszta setlisty przekrojowa. Był „Hammer of the Scots”, „Knight of the Cross”, wstępem do „Ballad of a Hangman” było wywołane przez Chrisa zawodzenie refrenu przez publikę. Nie zabrakło „Excalibura”, tempo nieco spadło przy rytmicznym „The Last Supper”, po czym nastąpił mocniejszy „Home at Last”. Nie mogło zabraknąć „Highland Farewell” i najbardziej znanego chyba ”Rebelion” który jakiś czas temu obrzydziło mi wykonanie Van Canto. Na „Rebelion” padało, co nieco ostudziło może atmosferę, mimo, że publika do chórków przykładała się bardzo. Sam kawałek jakoś tak bez odpowiedniego rąbnięcia, zmęczony Chris pierwsze wersy raczej deklamował niż śpiewał, wymieniając dość długo się linijkami tekstu z publiką. Na wkalkulowane bisy były żywy „Killing Time” i „Heavy metal Breakdown”. Przez  ponad godzinę klany maszerowały po vizovickiej scenie, raz bardziej żywiołowo raz mniej, przemaszerowały przez deszcz, tłumne wycia i zawodzenia, razem z zadowoloną publiką.

Następny punkt programu to coś co naprawdę doceniam w czeskim podejściu do festiwali – urozmaicenie! Może jak kto sporo koncertów widział, to wszelkie inności robią większe wrażenie? Czasem jakaś kapela, nawet dość cudaczna, potrafi lepiej poprawić humor i nastrój niż najlepiej zagrany koncert. Takich koncertowych urozmaiceń w Czechach sporo, to trochę jak przerwa na reklamę, kiedy reklama okazuje się równie ciekawa co film. Po niemieckich grabarzach scenę przejęła wielokrotnie już przeze mnie wychwalana fińszczyzna za fantazję iście ułańską. W tej edycji festiwalu szaloną i nieobliczalną markę Made In Finland reprezentowali Leningrad Cowboys – tym razem bez trupa - goes to Vizovice. Dzięki bogom za Finlandię, która banałem scenicznym się brzydzi! Dzięki po wielokroć, bo dzięki temu mamy wszelkie wariactwa muzyczno - stylistyczne na scenie. O ile Norwegia rutynowo kojarzy się z mrocznymi gośćmi w makijażach a’la miś który się bambusami namiętnie zażera, to Finowo serwuje nam wszelakie trolle, potwory i wariacje na temat zespołów wojskowych rodem z czeluści Rosji. Powołani do życia jako najgorszy band świata prosto z mroźnej Syberii przez reżysera Akiego Kaurismaki w 1989 roku, kowboje mający chyba możliwie najbardziej potłuczonego fryzjera wszechczasów zaczęli żyć własnym pozafilmowym scenicznym życiem.
Leningrad Cowboys na scenę weszli o godzinie 21. Weszli… hmm, wchodzili i to dłuższą chwilę. Ciężko ogarnąć skład ilościowo, z racji podobnej stylizacji liczenie ich na scenie odpada w przedbiegach, ostatecznie jest w składzie 11 kowbojów w tym dwie leningradzkie damy. Damy nazywają się Hanna i Anna i poza długorzęsą bardzo efektowną dekoracją sceny panie śpiewają chórki, mając niestety tylko jeden mikrofon do spółki – widać przy tak licznym oblężeniu scenicznym, trzeba oszczędzać na sprzęcie. Jest jeszcze solista Ville Tuomi, 100% energii scenicznej  obutej we winklepickersy prosto z lat pięćdziesiątych i niech nikt się nade mną nie pastwi, ogarnięcie całego składu mając jeszcze do dyspozycji fińskie nazwiska niestety mnie przerasta. Tym bardziej, że bardzo duże jest też instrumentarium fińskiej ekipy – poza banalną perkusją, gitarami, basem, klawiszami mamy jeszcze saksofony, akordeon, trąbkę, puzon i… żółte drinki… Dwóch kowbojów swoją funkcję na początku występu ograniczają do stania z boku sceny i synchronicznego pociągania ze szklaneczek. „Kowboje inaczej” mają w dyskografii dziewięć pozycji, o całkiem uroczych tytułach – przykładowo „We Cum from Brooklyn”, których zawartość to głównie covery od The Beatles poczynając na Modern Talking kończąc, za natchnienie natomiast mają wódkę – co jeszcze można zrozumieć, i traktory, czego zrozumieć już niepodobna. Rock’n’roll motherfuckers! 
Co do samego koncertu – show jak się patrzy. Podczas „Blitzkrieg Bop” Ramones, w który zaplątał się fragment Katiuszy – przez scenę przegalopował Elvis wagi ciężkiej, wyciskający skutecznie z publiki całkiem sensowne wrzaski i wycia na wstępie. Dość oryginalnie brzmi offsprinowe „Pretty Fly” z sekcją dętą, podobnie niebanalnie brzmi skakane „Those Were The Days” Mary Hopkin, gdzie Anna i Hanna często zmieniające stroje tańcowały w szkielecikowych wdziankach. W tym samym trupio szczupłym wydaniu leningradzkie damy wokalnie wykonały „Kids In America” Kim Wilde co już dla dziewczyn było sporym wysiłkiem, niekoniecznie udanym. Było „Gimme All Your Lovin” ZZ Top, „Ring of Fire” Johnnego Casha. Wszystko bezlitośnie dobite rosyjską muzyką ludową, kalinki, katiusze i tym podobne, nad sceną unosiło się widmo chóru Armii Czerwonej, bałałajki i mojej niezbyt wielbionej rusycystki z podstawówki – brrr!. Muzyka idealna pod ostro zakrapiane biesiady, a poza tym niewątpliwie ciekawy dodatek to rockowego festu, równoważący ciężar i powagę pozostałych występów.
Nie sądzę, żeby kolejne gwiazda czwartkowych występów, podpisując papiery zatwierdzające vizovicki koncert, miała choćby cień podejrzeń w kwestii po kim przejmie scenę. I tak mastersowa różnorodność pozwoliła publice przenieść się spod Leningradu na Stalingrad, bo oto na półtorej godziny scenę opanowują Niemcy z Accept. Z tym Stalingradem to dosłownie, bo jak tylko skład pojawił się na scenie, zaczęli od pakietu promocyjnego z zeszłorocznej pełnometrażowej produkcji czyli „Hung, Drawn and Quartered” oraz „Hellfire”, w sumie na 16 kawałków, jeszcze dwie pozycje się trafiły, tytułowy „Stalingrad” i „Shadow Soldiers”.
Ciężko mi pisać o Accept nie powtarzając się. Cała oprawa sceniczna jak zawsze świetna, dźwięk dobry, wykonania perfekcyjne, choreografia tradycyjna. Jedyna nowość to sygnowany Jackson Hoffmana, Flying Fortress zdobiony panienką pin up i obity blachą odbijającą światło – tym razem Wolf błyszczał podwójnie. Na upartego do nowości doliczyć można jeszcze nieco bardziej rozbudzonego scenicznie Hermana Franka, który nie szczędził uśmiechów i dobry humor nie opuszczał go od konferencji prasowej. 

Skrótowo traktując konferencję – Accept owszem planuje produkcję live, ale nie albumu, tylko DVD, materiały zbierają dość nieśpiesznie, bo już od 2011 roku. Póki co przybliżonej nawet daty wydania nie ma, jest natomiast zapewnienie, że będzie można wreszcie posłuchać starych kawałków z wokalem Tornillo. Nowy Jackson nadal cieszy Hoffmanna, chętnie przyjmuje komplementowanie sprzętu. Mike nieźle się czuje w swojej adopcyjnej niemieckiej rodzinie, kwitując dociekania o nastroje stwierdzeniem, że jeżeli Gaby (manager zespołu) jest zadowolona, to cała reszta też to zadowolenie podziela. Sam Mark niewiele mówi, główny ciężar odpowiadania na pytania dźwiga Hoffmann z pomocą Baltesa, Frank ograniczył się do uśmiechów, co jak na niego jest już sporą wylewnością. Ekipa nadal dziwi się sukcesowi jaki odniósł „Blood of the Nations” jednocześnie zastanawiając się ile jeszcze lat na scenie pobędą. Hoffamann coś wspomniał, że był kiedyś raczej przekonany, że metalowe koncertowanie po trzydziestce niekoniecznie wypada. Dobrze, że zmienił zdanie, póki co dobrze się bawią i to po interakcjach pomiędzy muzykami na scenie faktycznie widać. Jakoś tak jest, że nawet najbardziej „równouprawniony” skład ma lidera, podczas konferencji widać wyraźniej niż na scenie, że jest nim Wolf Hoffmann. Na scenie póki co każdy ma swoje pięć minut wydatniejszej ekspozycji, na równi kontaktując się z publiką, czy to poprzez mikrofon czy to poprzez mimikę i gimnastyczne pozy. 

Setlistę zdominowały utwory stare, znane i osłuchane, co sprzyjało tylko wydajniejszym reakcjom publiki, czy to przy grupowym wydzieraniu, czy klaskaniu. Był „Restless and Wild” gdzie Mark faktycznie był niespokojny i dziki, wyginając się niebezpiecznie w tył. Maniera sympatycznego i uśmiechniętego Marka pozwala podczas wokalnych partii podziwiać wyłącznie jego podbródek. Kolejno były „Losers and Winners” ze wstępną chwytliwą gitarką „Stalingrad”. Gitary swoje pięć minut mają regularnie, wyciągając co jakiś czas na front sceny Wolfa, Petera i Hermana w różnych kombinacjach, prowokując strunowe pojedynki, czy też przeciągając solówki. Rytmiczny „Breaker” pozwolił publice poskakać nieco, tempo podtrzymał „Bucket Full of Hate”. Kolejno poleciały „Bulletproof”, „Pandemic” - idealny do chóralnych zaśpiewów pod gitarowe solo „Princes of the Dawn”, podobnie śpiewny „Fast as a Shark” w morderczym tempie. Mocny finisz zapewnił „Metal Heart”, w 2010 otwierający akceptowy koncert na scenie Ronniego Jamesa Dio, gdzie wstępniak gitarowy u fanów heavy metalu ma wręcz obowiązek minimalny dreszczyk wywołać. Wstęp jak najbardziej dreszczykotwórczym jest, ale zarzynanie „Elizy” pośrodku utworu w te i nazad zaczyna nudzić. I na nic tu Hoffamnowa gimnastyka – „ooo” tudzież „aaa” czy „eee” zawodzone przez tłum wpadło nieco ospale. Pisząca te słowa zawodzenia wszelakie sobie odpuściła, wydzierając resztę metalowo – sercowych linijek już do kokosowego loda w ramach kolacji. Był oczywiście „Teutonic Terror” gdzie Peter mocno eksploatuje swój bas, oraz już na sam faktyczny koniec poleciały „Balls to the Wall” , tfu! poleciał oczywiście, w liczbie pojedynczej. „Balls” to kawałek który media swego czasu ostro wałkowały pod kątem gejowskich konotacji kapeli, które niemal co wywiad musieli dementować. Tu też było wyciskanie wyjców z publiki. Tyły miały widoczność nieco ograniczoną, pierwsze rzędy bowiem dość gęsto zaopatrzone były w akceptowe flagi, które można było kupić w festiwalowym sklepiku. Koncert jak najbardziej udany, ta niezawodność Accept zaczyna powoli nużyć :). 

Deserem bo daniu głównym w czwartkowym menu byli brytyjski Dragonforce. Brytyjski? No właśnie, Herman Li Jest Chińczykiem, Frederic Leclercq Francuzem, Vadim Pruzhanov Ukraińcem, dopiero Totman, Mackintosh i Hudson mogą nazwać się Brytyjczykami. Dragonforce scenę opanował przed pierwszą w nocy dając ponad godzinny pokaz szalejących gitar. Sześciopunktowa dyskografia, ostatni album to zeszłoroczny „The Power Within”  i to on rozpoczął ekstremalną powermetalową młóckę gitarową kawałkiem „Holding on”, poza tym w set liście znalazły się „Cry Thunder”, „Seasons” i „Die by the Sword”. Marc Hudson, głos kapeli, dołączył do składu w 2011 i jak widać miał dość czasu na opanowanie szybkich ucieczek wgłąb sceny, podczas gdy strunowa reszta wskakuje na podest najeżony przesterami. Szybkie tempo, rozpędzona perkusja, kawałki najeżone gitarowymi riffami, zmiany klimatu od ciężkiego do niemal radosnego, sporo elektroniki czyli wszystko to co dla dragonforce jest tak charakterystyczne. Nawałnica gitarowych popisów serwowana przez duet Totman – Li, wspomagana klawiszami Vadima do czeskiej publiki trafiła bezbłędnie. Niekoniecznie przez uszy. Tak serwowany ekstremalnie szybki metal wymaga selektywności i staranności nagłośnienia, tu zbyt wiele rzeczy poszło się je… chać, a na dłuższą metę już nie tylko drażniło, ale męczyło solidnie. Trzeci w kolejności zostały skoczny „Heroes of Our Time”, niemniej skoczny „Soldiers of Wasteland” i równie skoczny „Operation Ground and Pound”, przed równie skoczną publiką. Szybko i skocznie – tak można określić koncert. Li i Totman zasadniczo poza szaleńczymi skokami i przetasowaniami na podeście działają na publikę dość pozytywnie uśmiechając się przez większość czasu, jednak rzeczywisty ciężar kontaktu z tłumem spoczywa na barkach Hudsona. Chłopakom patrząc na całą tą bieganinę sceniczną energii i dynamiki tylko pozazdrościć, podziwiać też można, bo przy forsujących jednak partiach gitarowych większość wirtuozów ogranicza się do gapienia w gryf i stania w miejscu, a tu naprawdę sporo się dzieje na scenie. Więcej uwagi na scenie publika poświęca Hermanowi, kiedy z imponującej długości piórami sam pojawia się na podeście i ”magicznym pierścionkiem” będącym bezprzewodowym sterownikiem, modyfikuje ruchem ręki brzmienie gitary. Późna pora i zmęczenie w końcu muszą dać znać o sobie, do tego szybkość, gitarowa sieczka dźwiękowa wykończyłyby najwytrwalszego. Finisz zaledwie dziesięciokawałkowej setlisty (kawałki długie być muszą, wszak trzeba w nich upchnąć popisy dwóch gitarzystów) dopełniły melodyjny „Cry Thunder”, „Valley of the Damned” z możliwym do wyśpiewania przez publikę refrenem, oraz znany i lubiany „Trough the Fire and Flames” zamykającym występ. Publika już nieco mniej liczna, jednakże zachwycona, co jak co, ale powermetal nawet w ekstremalnych  wydaniu, ma duże powodzenie i wiernych fanów u naszych czeskich sąsiadów.

Masters of Rock 2013
Relacja - dzień drugi,
12.07.2013

Drugi dzień festiwalu ma tą niewątpliwą zaletę, że człowiek na podbój terenu festiwalowego rusza nieco spokojniej i do tego wypoczęty. Słoneczko nie wymiatało skoro świt zawartości z namiotów, w nocy nieco popadało, więc pomijając hałasy wynikające z imprezowania, można było zażyć snu nieco dłużej. Koncerty co prawda zaczynają się już o dziesiątej rano, ale ludzi pod sceną niewiele, poza zdeklarowanymi fanami czeskich kapel – bo z rana takie głównie się prezentują. Na pochwałę zasługuje punktualność koncertów, która dopiero w jakiś wyjątkowych sytuacjach się nieco rozjeżdża. Na scenie główniej zmiana dekoracji i sprzętu zajmuje 20 minut,  większe projekty sceniczne jak Avantasia czy Rage z orkiestrą logicznie potrzebują więcej czasu na przemeblowania i zainstalowanie się na scenie, ale zawsze w odwodzie jest scena mała Alfedus Music Stage gdzie można przespacerować się w przerwie, zaopatrując po drodze w pyszne zimne piwo.

Pierwszym składem zaliczonym tego dnia był Neonfly. Brytyjski Neonfly serwuje ponoć melodic power metal, na moje uszy nader często przypominający hardrocka z szybszym tempem. Londyńczycy mają w dorobku jeden album „Outshine the Sun” z 2011 roku i na tym właśnie albumie opiera się setlista. Jest melodyjnie i są chórki, poczynając od pierwszego kawałka „Broken Wings” przez „Ship With No Sails”, „The Enemy” i „Gift to Remember” po „Morning Star” wzbogacony na wstępie nieco orientalnymi dźwiękami. Dynamika na scenie zacna, szczególnie u odpowiadającego za wokale Williego Nortona, który z podmalowanym nieco okiem szalał po scenie zamiatając statywem od mikrofonu. W czeskie gusta tego typu skoczne i radosne granie trafia znakomicie. Chłopaki zabierają się chyba za nowy album bo pojawiła się w set liście nowinka „Heart of the Sun” ze śpiewnym refrenem, gdzie przy mikrofonach udziela się gitarowa reszta składu czyli Patrick Harrington i Frederick Thunder oraz basista Paul Miller, poza partiami wokalnymi również dzielnie tańcujący po scenie. Zasadniczo do rozróżnienia poszczególnych kawałków konieczny jest znacznie wyższy poziom osłuchania, bo różnorodność kompozycji jest raczej niewielka. Na finiszu pojawił się „I Think I Saw A U.F.O.” znany z debiutanckiego mini albumu.

Kolejny punkt piątkowych koncertów to swego rodzaju atrakcja na mastersowej scenie. Po regularnych najazdach hord niemieckich, szwedzkich, fińskich czy brytyjskich na scenę wchodzi reprezentant włoskiego metalowego grania – Elvenking. Na piętnastolecie swojej bytności scenicznej włosi w zeszłym roku wydali siódmy już album „Era” nieco mniej niż poprzednie produkcje folkowy, za to nadal trzymający się dość mocno szuflady powermetalowej. Ciekawostką jest znaczny wkład Jona Olivy znanego z  Savatage czy Trans Siberian Orchestra w powstawanie płyty. Zazwyczaj u Elvenking są chóralne śpiewy, chwytliwe melodie i mocne skrzypce i wszystko to było podane do uszu festiwalowej publiki. Członkowie Elenking na scenie pojawili się zamaskowani w czarnych pelerynach efektownie kolejno zrzucanych. Na rozgrzewkę był szybki „Throws Kind” i już od pierwszego numeru Damnagoras wokalista składu szalał dość ekspresyjnie, porywając publikę. Kolejny punkt to już „Era” reprezentowana przez nieco wolniejszy i melodyjny „I Am The Monster”, nieco później z tego samego albumu pojawiły się żywy „The Loser” i „Through Wolf's Eyes”. Były także starsze utwory rytmiczny „Runereader” przy którym było zbiorowe wyklaskiwanie rytmu pod dyktando Damna, skoczny „Pagan Purify”, nieco bardziej nastrojowy „The Divided Heart”. Wokalista, gitarzyści  Aydan i Rafahel, basista Jakob i skrzypek Lethien mieli pomalowane maski, niczym Pris z Bladerunnera Ridleya Scotta, jedynie pałker Symohn wyłamał się z twarzowego zdobnictwa, ograniczając się do sympatycznych ciemnych okularków z czerwonej oprawie. Za to wszyscy równo szaleli na scenie, dając z siebie bite sto procent energii, wykonując efektowne skoki z podestu perkusji i wywołując u publiki bardzo donośne „hej” przy każdym niemal utworze. Damna dwoił się i troił zachęcając Czechów do żywszych reakcji. Na finiszu były „Neverending Nights” i „The Winter Wake”, wzbogacone klaskaniem, wrzaskami i dobrą zabawą tłumu, w sam raz pod dość lekkie w sumie dźwięki.

Nieco po godzinie szesnastej scenę przejmuje norweski skład Audrey Horne. Ekipa dość ciekawa, bo założona przez muzyków między innymi z Gorgoth (Visnes) czy Enslaved (Larson) obecnie już w Audrey nie występujących. W składzie pozostał za to gitarzysta Arve Isdal, który również najpierw zawzięcie łoił w blackmetalowym Enslaved, w którym działa po dziś dzień, robiąc sobie hardrockową odskocznię w ramach urozmaicenia. No właśnie! Bo jak Norwegia to black metal przecież i mroczne twarzyczki panów będących złem wcielonym, a tu mamy rozkoszny hard rock i kompletny brak makijażu. Gorzej jeszcze, bo wokalista Torkjell Rod na scenę wpada w białym kołnierzyku i pod gustownym krawatem Do tego nawiązanie do Davida Lyncha poprzez niepokorną pannę Horne znaną nam z serialu Twin Peaks i kompletny stylistyczny chaos, wynikający z szerokich inspiracji. Czwarta pozycja w dyskografii – tegoroczny album „Youngblood” chyba najlepiej został przyjęty przez słuchaczy.

Za wstęp posłużył żywy „Redemption Blues” z uroczymi gitarami, po czym był równie energetyczny „Youngblood”. Setlista zbudowana na ostatniej produkcji, po wstępie były jeszcze „Show and Tell”, taneczny „Pretty Little Sunshine”, nieco wolniejszy „There Goes a Lady”. Ciąg dalszy koncertu to „Cards with the Devil” i „This Ends Here” opatrzony radosnymi gitarami. Debiutancki „No Hay Banda” został kompletnie zignorowany, z „Le Fol” pojawił się ostrzejszy „Threshold” i z albumu „Audrey Horne” odegrane były tylko dwie pozycje „Blaze Of Ashes” i klimatyczny „Firehose”. Torjell w refrenach jest wydatnie wspierany wokalnie przez basistę Espena Liena i gitarzystów Tofthagena i Isdala, występ obfituje też w popisy gitarowe na froncie sceny. Hard rock i typowe hardrockowe gitary doprawione soczyście grungiem, chwytliwe refreny i nieco nastroju wprowadzanego sporadycznie. Taka mieszanka z banałem niewiele ma wspólnego, a żywiołowością i repertuarem porwie każdą publikę. Na sam koniec „Straight Into Your Grave” kojarzący mi się z Faith No More – zresztą do inspirowania się tym składem jak i dokonaniami Alice In Chains, czy nawet Kiss i Iron Maiden kapela się otwarcie przyznaje. Nie było tutaj jakiegoś przeciąganego wyduszania z tłumu wrzasków, klaskania czy zaśpiewów. Kapela jak wyszła na scenę tak robiła co do nich należało, o resztę dbała już sama publiczność. Dla mnie koncert na plus, zachęcający do osłuchania się z muzyczną wersją filmowej postaci Lyncha.

Po przepisowej dwudziestominutowej przerwie, na scenę wchodzi Prong. Zaledwie trzyosobowy skład, któremu najlepszą reklamę robi Tommy Victor będący głosem i gitarą nowojorskiego post-thrashmetalowego grania w latach dziewięćdziesiątych, który podbija swoją pozycję w muzycznym świecie współpracą z takimi nazwiskami jak Rob Zombie, Marilyn Manson, Trent Reznor czy Glenn Danzig, a także ex- członek Ministry. Prong na mastersowej scenie do dyspozycji miał ponad godzinę. Ostatnia produkcja Victora i ekipy w bogatej dyskografii to wydany w zeszłym roku „Carved into Stone”. Z tejże produkcji pojawiły się dynamicznie wykonany „Eternal Heat” z ciężkim riffem, promujący wspomniany album kawałek  „Revenge… Best Served Cold” i tytułowy „Carved Into Stone”. Na całe trzynaście kawałków niewiele promocji. Poza tym przekrojowo. Z „Beg to Differ” poza tytułowym kawałkiem jest „For Dear Live” i „Lost and Found”. Najlepiej chyba zapamiętaną przez fanów płytkę „Cleasing” reprezentują dość obficie „Whose Fist Is This Anyway?”, „Snap Your Fingers, Snap Your Neck”, „Broken Peace” i „Cut-Rate”. Przez ponad godzinę thrash doprawiony  hard core’m przejmuje kontrolę nad tłumem, są mocne riffy, szybkość, agresja i energia, publika bawi się nieźle, jest młynek, chociaż frekwencja nie powala. Tommy Victor z racji dubeltowego gitarowo - wokalnego obciążenia, na scenie zachowuje się dość statecznie, co wynagradza szaleństwami basista Tony Campos i niezmordowanie walący w bębny Alexi Rodriguez. „Power of the Damager” kończy definitywnie 70-minutowy set. Koncert mocny i chyba naj cięższy w piątkowym zestawie.

Piątkowy wieczór otworzyła Finlandia – dokładnie Helsinki Vampires, a jeszcze dokładniej 69 Eyes. Około dziewiętnastej na scenie pojawia się w ciemnych okularach i czarnych skórach Jyrki 69 czyli Jyrki Pekka Emil Linnankivi z ekipą. Pod sceną sporo wielbicielek hipnotycznie niskiego wokalu Jyrkiego i gotyckiego klimatycznego rocka. Występ rozpoczyna „Love Runs Away” będący jednocześnie pierwszym utworem z ostatniego albumu „X” a nieco później jeszcze pojawia się „Tonight”. Jedenaście albumów, set lista przekrojowa. Wokal początkowo coś słabiej słyszalny, potem się poprawiło. Poza oczywiście rozmarzonymi spojrzeniami fanek Jyrkiego, uwagę na scenie przyciąga pałker Jussi ekspresyjnym baletem za perkusją. Chłopaki szaleją po scenie, Jyrki zachęca publikę do żywszych reakcji, klaskania, kręcąc się od czasu do czasu z mikrofonem w garści i im dłużej trwa koncert tym bardziej ekipa się rozkręca. Bazie - gitarzysta od czasu do czasu przechodzi na front sceny czarując fanki dźwiękami gitary. Nie sposób nie wspomnieć też o jego dość zaskakującej mimice, gość wygląda jakby większość koncertu się wydzierał i to ostro. W set liście znalazły się również „Perfect Skin” z albumu „Angels”, „Brandon Lee” i z krążka „Blessed Be” był „Framed In Blood”. Nie zabrakło nastrojowego „Gothic Girl” czy równie klimatycznego „Wasting the Dawn”. Niemal każdy kawałek kończy wrzask tłumu, w którym wybijają się damskie głosy. Publiczność zdecydowanie zadowolona. koncert efektowny zakończony utworem „Lost Boys”.

Przed kolejną gwiazdą nastąpiła minimalna, ale jednak obsuwa czasowa. Mimo prawie godzinnej przerwy pomiędzy występami Rage na scenie nie pojawił się punktualnie, a wszystko wina dość sporego przeredagowania technicznego. Wszak za towarzystwo na scenie Rage miał całą orkiestrę Lingua Mortis. Sam skład Rage do licznych nie należy, a tworzą go sympatyczny wokalista i gitarzysta Peter „Peavy” Wagner, wirtuoz gitary Victor Smolski i perkusista Andre Hilgers. Do składu dołączyła Lingua Mortis Orchestra dodając 3 kolejne głosy, czyli Henninga Base’a oraz dwie panie: Jeannette Marchewkę która jest zawodową skrzypaczką i nieco rzadziej, ale również zawodowo wokalistką, oraz sopranistkę operową Danę Harnge, która u Smolskiego pobierała lekcje gry na gitarze. Projekt łączący heavy metal z symfonicznym licznym instrumentarium to nie tylko niesamowity rozmach produkcji, ale też spore organizacyjne i techniczne wyzwanie. Tym bardziej, że skład planował przynajmniej częściowe rejestrowanie koncertu na vizovickiej scenie. Na szczęście przy tak licznej  i  zróżnicowanej jak na warunki koncertowe obsady sceny, dźwięk się nie posypał. Gdzieniegdzie coś siłą rzeczy uciekało, najczęściej wokal, nie obniżało to jednak przyjemności odbioru koncertu. 

Rage żeby sprostać twórczemu i kompozytorskiemu zacięciu duetu Smolski - Wagner i jakoś uporządkować projekty naprzemiennie symfoniczne i heavymetalowe, najnowszy tegoroczny album wydał pod szyldem Lingua Mortis Orchestra feat. Rage, nie jak dawniej bywało jako Rage. Urokowi całemu występowi zdecydowanie dodaje wokalne zróżnicowanie narracji, tyle głosów do dyspozycji, żeby opowiedzieć bogato ilustrowaną świetną gitarą Smolskiego historię polowań na czarownice. Pierwsza kompozycja urozmaicona niemal thrashową gitarą na finiszu to zapowiedź nowej płyty „Cleansed By Fire”, podczas, którego publika zawzięcie klaskała pod dyktando Wagnera. Rozmach jest, wokale Wagnera i ornamenty w wykonaniu Harnage brzmią świetnie. Kolejny kawałek to rytmiczny i nastrojowo znacznie poważniejszy „From the Cradle to the Grave” z ciężkimi gitarami. Piękny i trafiony mariaż metalu i symfoniki. Kolejny „Scapegoat” z mrocznym growlem na wstępie, dialogiem wokalnym Wagnera i Base’a, zmianami tempa i genialną solówką Smolskiego. W ramach zapowiedzi nowego krążka pojawił się jeszcze „Lament”, bardziej nastrojowy idealny do spokojnego bujania tłumu, z klawiszowo - gitarowym wprowadzeniem, gdzie Wagner i Jeanette przerzucają się partiami wokalnymi. Był również „Empty Hollow” z 2010 roku, z charakterystyczną linią gitary i refrenu. Był „Prelude of Souls” z „Speak of the Dead” z nieco bardziej zdecydowanym ostrzejszym brzmieniem i wyrazistą heavy metalową szybką gitarą, przechodzący w mocny i dynamiczny instrumentalny „Innocent”. Ze „Speak of the Dead” pojawiły się również „Depression” i „No Regrets”. Mocny koniec występu zapewniły „Witches' Judge” i „Straight To Hell” z drapieżnym wokalem. Całość wypadła spójnie, doskonały kawał świetnej kompozycyjnie roboty, w doskonałym symfonicznym wydaniu.
Kolejna gwiazda piątkowych występów na scenie Devin Townsend Project pojawił się ze sporym opóźnieniem. Przemeblowanie techniczne obejmowało tym razem usuwanie pozostałości po orkiestrze, więc przerwa się wydłużyła, nakładając kolejne minuty na już i tak opóźniony występ Rage.

W czasie konferencji prasowej padło pytanie pewnej redaktorki o śliwowicę, na co Devin z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że jeżeli ktoś miał problemy z alkoholem i od 5 lat usiłuje się trzymać od niego z daleka, to od śliwowicy również stroni. Sam Devin usprawiedliwił nieobecność Dave'a Younga, który na vizovickiej scenie nie pojawił się z powodów osobistych. Zaznaczył, że sam miał wątpliwości, ale ostatecznie nie chciał odwoływać koncertu z powodu braku muzyka i brakująca część dźwięków ma polecieć z komputera. Sam Devin poza sceną wydaje się strasznie sympatycznym gościem w drucianych okularkach, z kolei na scenie wyłazi z niego 'Devil' , i to nie jeden ale cała dzika horda devilów. Zaskakujący kontrast.

Sam koncert rozpoczął się dość pociesznie. Przez dłuższy czas na telebimie w tle sceny wyświetlały się różne wcielenia Devina, któremu nieco przerażająco wykrzywiła się facjata, i każde wyświetlenie komentowane było przez oczekującą publikę salwami śmiechu. Był „krzywy” Devin jako Snape, foczka, Spice Girls, Enya, Królowa Angielska, Chuck Norris… sporo tego było, a każdy kolejny obrazek wywoływał głośniejszy rechot. Devin jako Devin pojawił się wreszcie przy dźwiękach hipnotycznej gitary z „Truth”. Z ostatniego albumu DTP „Epicloud” pojawiły się „Where We Belong”, „Liberation”, „More!” i „Grace”. Poza kompozycjami z dorobku Projektu „Planet of the Apes” czy „Juula”  były kawałki z czasu solowej kariery Devina „By Your Command”, „Kingdom”, „Truth” czy „War”. Devin - szalony wizjoner muzyczny, eksperymentator, postać nietuzinkowa zdecydowanie i przy tym bardzo pracowita, na scenie nieco przeraża. Przeraża mimiką, szaleństwem w oczach. Sympatyczny facet w drucianych okularkach zostaje gdzieś na backstage i trzęsie się z zimna pozbawiony powłoki cielesnej, a po scenie szaleje gość przybyły prosto z planety Ziltoidia. Po Devinie można spodziewać się wszystkiego, mieszania stylów przypominających pozorny chaos, eksperymentów, skrajnych stanów emocjonalnych, agresji, furii i przede wszystkim energii. Poza Devinem na scenie, ile fabryka dała eksploatował perkusję Ryan van Poederooyen i bardziej statecznie bujał się basista Brian Waddell. Z powody braku Younga uzupełnienie muzyki szło z komputera, jednak nie zniszczyło to przyswajalności dźwięków. Wszelkie podgatunki metalu, orkiestrowe wtręty, klawisze, blasty, gitarowe riffy – wszystko to wylewało się prosto na tłum z vizowickiej sceny przez półtorej godziny. Koncert zakończył „Bad Devil” i gorący aplauz publiki, o tyle istotny, że wieczorami było już dość chłodno. Koncert zdecydowanie inny niż wszystkie, ale taką właśnie przewagę ma Masters of Rock nad całą resztą festów – ogromną i wspaniałą różnorodność, zaskakujące skrajności muzyczne i genialną atmosferę!


Masters of Rock 2013
Relacja - dzień trzeci,
13.07.2013

Mimo najlepszych chęci, seria festiwalowych koncertów rozpoczęła się dla mnie później niż planowałam. Zamiast koło południa grzecznie sterczeć pod główną sceną, zwiedziłam sobie vizovicki posterunek policji i musze przyznać, że wspomnienia mam raczej sympatyczne, no ale bez przesady. Konieczne też jest zaliczenie jakiegoś śniadania, prysznica i tak moje pojawienie się na terenie Jelinka przeciągnęło się nieco w czasie. Scenę Ronniego Jamesa Dio tego dnia oczy moje ujrzały dopiero przed godziną szesnastą.

Szwedzko – duński Amaranthe znany jest polskiej publiczności z trasy Hammerfall, gdzie Elize Ryd z ekipą robili za rozgrzewacz. Czeskiej publice znana jest z kolei przede wszystkim Elize, chociażby z zeszłorocznego występu Kamelot, gdzie czasem użycza swojego głosu. To co serwuje Amaranthe to mieszanka lekkiego metalu, popowych melodyjek i trzech różnych głosów. O ile głos Elize i Jake’a nadaje kompozycjom bardzo popowy charakter, to wokal Andreasa Solvestroma jest naprawdę świetny i pozwala kapeli trzymać kurs w okolice cięższych klimatów. Mimo to skoro jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak jedne wokal nie wyczaruje metalu. No i niestety Andreas był tym, którego pechowo przez kilka pierwszych utworów nie było słychać wcale. Kręcił się po scenie patrząc bezradnie na mikrofon, znikał za kulisami, w końcu ryknął do publiki czy go słyszą? Na gromkie „nie”, już solidnie wkurzony, dostał nowy mikrofon i jakoś koncert poleciał dalej. Problemy z nagłośnieniem to była przypadłość większości sobotnich koncertów. Wkurzenie się przydało, Andreas miał nieco więcej agresji w głosie. Amaranthe dorobiło się dopiero co drugiego krążka, wydanego w marcu tego roku „The Nexus”, więc i na większą różnorodność podczas godzinnego występu można było liczyć. Na wstęp poszedł taneczny „Invincible” i z nowej płyty pojawiły się później „Infinity”, „Afterlife”. Gdyby nie wokal Andreasa i momentami cięższe gitary Olofa, Amaranthe z metalem nie miałby kompletnie nic wspólnego. Elize ma świetny kontakt z publiką, uśmiechnięta zachęca do zabawy, czasem oddając się zamaszystemu headbangingowi. Przerzucanie się linijkami tekstu Ryd i Jake’a przypomina dialog, Andreas najczęściej jest jakoś z boku. Kolejne nowości to „Burn With Me”, „Mechanical Illusion” i „The Nexus” promujący najnowszy album klipem. Ze starszych kompozycji pojawił się cięższy i szybki „Leave Everything Behind”, dobrze znany „1.000.000 Lightyears”, „Serendipity”, „Call Out My Name” z nadmierną ilością klawiszy. Na finisz był „Hunger”. Publika bawiła się świetnie, nie da się ukryć, że nic tak efektywnie jak lekkie melodyjne tony nie trafia do Czechów. Dla mnie Amaranthe to takie metalo - disco, pop przetykany cięższym brzmieniem i określenie lekkie, łatwe, nieskomplikowane pasuje jak ulał do amarantowej twórczości. Szału nie ma, nie było nic co by mogło jakoś podbić u mnie notowania Amarathe po hammerfalowym koncercie w Stodole..

Kolejny sobotni skład zawojował Czechy już dawno. Niemiecki Brainstrom ma naprawdę oddanych fanów, dlatego przynajmniej raz w roku na czeskiej ziemi pojawić się zwyczajnie musi. Przesympatyczny skład, genialny kontakt z publicznością, fachowo serwowany power metal, dynamika, energia i mamy receptę na jedyny mastersowy zespół, któremu publiczność nie pozwala zejść ze sceny. Andy B. Franck jak zwykle w świetnej formie, uśmiechnięty od ucha do ucha, doskonale bawiąca się publika, żywiołowa reszta składu. Na dzień dobry rytmiczny „Worlds Are Comin’ Trough”. Od czasu „On The Spur Of The Moment” z 2011 roku Niemcy jakoś nie wyrywają się do studia, a czas już najwyższy, bo przyzwyczaili fanów do dość regularnego wzbogacania dyskografii o nowe pozycje. Kolejny „Blind Suffering” z cięższymi gitarami, potem nie zwalniają i leci „In The Blink Of The Eye”. Kolejno są: wolniejszy „Shiva’s Tears” z chóralnym refrenem i „Temple of Stone”. Może wybitnej muzyki Brainstorm nie robi, ale doskonale wie jak ją sprzedać. Na żywo jest to jedna z lepszych koncertowych kapel, porywających skutecznie publikę. Tempo niemal do końca utrzymywane jest dość mocno, jest „Fire Walk With Me”, naprawdę szybki „Falling Spiral Down”. Franck konferansjerkę ogranicza do rzeczowych zapowiedzi kolejnych utworów, cały czas trzymając się krawędzi sceny. Andy skutecznie podtrzymując interakcje z tłumem, sporadycznie wdając się w dłuższe dialogi z fanami. Zwolnienie następuje na ukochanym przez fanów „All Those Words”, na wstępie którego Andy kilkakrotnie pyta publikę czy jest gotowa z nim pośpiewać i zaczyna się tłumne zawodzenie. Praktycznie cały kawałek na równi z Andym wyśpiewuje publika, zawodząc zawzięcie melodię refrenu mimo zakończenia kawałka. Jest około siedemnastej, a ilość ludzi pod sceną porównywalna z tym co zbierają największe gwiazdy festiwalu. Koniec występu przypada na „Highs Without Lows”. Po podziękowaniach, ukłonach i zapewnieniach o tym, że jak zawsze czeska publika była rewelacyjna, ekipa schodzi ze sceny, po to żeby za moment wytrwale wywoływana przez publikę wrócić i podziękować jeszcze parę razy. Nawet prowadzący koncert nie poradził sobie z zawodzącym tłumem. O bisach mowy nie ma, bo szczegółowy rozkład jazdy nie toleruje opóźnień o tak wczesnej porze.
Kolejna kapela przejmująca scenę główną to Finowie z Waltari. Finlandia tym razem nie wyróżnia się wizualnie ale  stylistycznie. Otóż Waltari pochodzący z Helsinek ma dość długą listę stylów które łączy. Oprócz banalnych odmian ciężkiego grania takich jak metal progresywny, symfoniczny, alternatywny, heavy metal, death metal, thrash czy industrial dochodzą hard rock, hip hop, pop, punk i techno. Jeżeli za jakiś czas przyjdzie im fantazja na jazz czy country wcale się nie zdziwię. Skład nazwę przyjął po popularnym u Finów pisarzu Mika Waltari, powstał w 1986 roku i od tamtego czasu dobił do szesnastej pozycji w dyskografii. Założycielem jest wokalista i basista Kartsy Hatakka, po którym najlepiej widać punkowe zacięcie, kolorowa fryzura, pstrokate ciuchy. Do kompletu mamy gitarzystów Jariota Lehtinena i Sami Yli-Sirnio oraz pałkera Ville Vehvilainena i klawiszowca Janne Immonena. Ciekawe było wykonanie coveru Anthrax „Caught In A Mosh” z dźwiękami instrumentów dętych. Kolejny kawałek to „One Day” z szalejącą gitarą i równie szybkim tempem. Klawiszowiec jeżeli akurat miał chwilowo przerwę w graniu zajmował się kręceniem filmików i pstrykaniem fotek. Był jeszcze „Far Away” przy którym Hatakka zachęcał do klaskania i „So Fine” szalona mieszanka techno i muzyki ludowej. Występ zdecydowanie niebanalny, dzięki właśnie absurdalnemu chaosowi stylistycznemu, a że muzyka skoczna i zabawowa więc publika skakała i bawiła się solidnie.
Krótko po dziewiętnastej w bardziej przewidywalne klimaty słuchaczy wprowadził wszystkich Moonspell. Tym razem na scenie oprócz niezawodnego Ribeiro wokale umilała Mariangela Demurtas z Tristanii. Moonspell zaserwował fanom wycieczkę w przeszłość, a mianowicie do 1995 roku. Setlista zawierała cały album „Wolfheart” urozmaicony utworami z „Irreligious”. Koncert rozpoczął „Wolfshade (A Werewolf Masquerade)”. W nieco innej niż na płycie kolejności leciały „Love Crimes”, „...Of Dream and Drama (Midnight Ride)”, „Trebraruna” i „Ataegina”. Po „Alma Mater” nastąpiła zmiana i na tapetę wzięty został „Irreligious” z „Opium”, „Awake!”, Raven Claws” i „Mephisto”. Mariangela udzielała się wokalnie w kilku zaledwie kawałkach, dodając uroku całości. Jak na Moospell przystało koncert rzetelny, Ribeiro i ekipa w świetnej formie, od klawiszy Paixao poczynając, przez gitary Amorima i Pereiry, na bębnach Gaspara kończąc. Publika dała się zaczarować dźwiękom, ciężkim nastrojowym gitarom, klimatycznym głosem Ribeiry i doskonale dopełniającej całości Demurtas. Koncert finalnie zakończył „Full Moon Madness”.

Kolejny punkt programu to kompletna zmiana klimatu i tak wychwalana przeze mnie za wszelkie sceniczne szaleństwa Finlandia. Lordi na scenie imienia Ronniego James Dio jest częstym gościem. Widać skład jest przez Czechów mocno wielbiony, bo i jest za co. Dzięki powtórne Masters of Rock za stylistyczną różnorodność! Banda przeuroczych stworków serwujących radosny, a zarazem klasyczny hard rock to jest coś co pozwoli się bawić nawet najbardziej bardziej ociężałym. Oczywiście wszyscy prawdziwi, znaczy „tru” metale zwieją, z obrzydzeniem traktując sceniczny kicz Finów, potwierdzając tym samym smutny brak dystansu do muzyki, siebie i zabawy, ale ci co pozostaną, żałować nie będą. Lordi na scenie prezentuje się przepięknie. Słodkie buźki, radosna stylistyka, sporo pirotechniki – czyli robimy prawdziwy show, a nie smętne plumkanie w wykonaniu kilku rytmicznie bujających się gości. Lordi rozwija skrzydła (dosłownie i w przenośni) dopiero na festiwalach, jest przestrzeń, jest rozmach i dużo widzów.

Mr Lordi z ekipą pojawił się w najlepszym czasie antenowym bo około dwudziestej pierwszej. Skład nieco zmieniony od czasu kiedy potworzaści ostatni raz straszyli na vizovickiej scenie. Perkusista Tonmi "Otus" Lillman zmarł nagle w 2012, w jego miejsce przyszedł nie mniej uroczy Mana, natomiast miejsce ślicznej Awy czyli Leeny Peisa, zajęła nie mniej urodziwa Scarbie czyli Scary Barbie – Hella. Reszta po staremu, Mr Lordi w pazurzastych łapskach dzierży mikrofon strasząc swoim surowym wokalem, Amen nadal jest jedyną wymiatającą na gitarze mumią w muzycznym światku, natomiast stateczny, rogaty Ox odpowiada za bas.

Ostatni album Finów pochodzi z marca tego roku i jest to płytka pod filozoficznym tytułem „To Beast Or Not To Beast” i utworem z tejże pozycji rozpoczął się koncert „We're Not Bad for the Kids (We're Worse)”. Promocji dopełniły kawałki „The Riff” i „I'm the Best”. Repertuar Lordi pisany jest ku serc pokrzepieniu – i nieważne czy serca te do ludzi czy do potworów należą. Niemal na każdym albumie znajdzie się coś dla tych wszystkich dzieciaków, które w siebie nie wierzą, dla tych, którzy humor mają nienajlepszy i dla tych, których wszystko wkurza. W „Bringing Back The Balls To Rock” poza wychwalaniem rock’n’rolla mamy „Stand up for what you believe”, w „Hard Rock Allelujah” z kolei wychwalamy hard rocka i to cholernie głośno, bo ogłuszająco ryczała cała mastersowa publika – no ba! Hit w końcu!. W „Devil is a Loser” Mr Lordi niezbyt subtelnie dyskredytuje wszelkie szatany, przy okazji rozkładając skórzaste skrzydełka i zamieniając się pękatą ćmę. W „I’m The Best” mamy tekst leczący kompleksy wszelakie, podczas wywrzaskiwania w mikrofon „I'm the best a million times better than you” Mr Lordi otrzymuje koronę, szarfę i nieco zmaltretowaną różyczkę, kończąc kawałek jako dość specyficzna laureatka konkursu miss. Równie pięknie brzmi „Sincerely With Love” gdzie mamy szybką i niezbyt wyszukaną lekcję asertywności gdzie podczas wyśpiewywania „Fuck you asshole, Greetings from the heart” po horyzont wznoszą się środkowe paluszki ku niebu. Nie można pominąć nastrojowej balladki „It Snows In Hell” czy „Blood Red Sandman”. Ekipa na tyle na ile to możliwe jest na scenie dynamiczna, ograniczeni kostiumami nie mogą sobie pozwolić na jakieś wyjątkowo żywiołowe kicanie. Dopracowana pirotechnika wydatnie podbija efektowność show, co jakiś czas zalewając ogniem scenę. Hella Scarbie – czyli taka mniej cukierkowa Barbie zapytuje, czy kto chciałby się nią pobawić, poza tym trzymając się twardo klawiszy. Najwięcej energii poza mocno gestykulującym Lordim, przejawia Amen przemieszczający się okresowo po scenie. Na finisz podano „Would You Love A Monsterman?”. Tłum szczelnie wypełniał plac, wyjście z publiki nastręczało pewnych problemów, obsada festiwalowa publiki na sto procent. I te sto procent festiwalowiczów bardzo żywo na wszelkie zagajenia Mr Lordi reagowało, drąc się gdzie trzeba, tudzież klaszcząc i machając kończynami górnymi. Show marki Lordi jak zawsze udany!

Kolejna gwiazda sobotnich koncertów to szwedzki wirtuoz gitary Yngwie Malmsteen. Niekwestionowana gwiazda sześciu strun, eksperymentator z własnym niepowtarzalnym stylem, inspirujący się muzyką klasyczną, jak na prawdziwego geniusza muzycznego przystało. Wątpliwości żadnych co do gwiazdorstwa Yngwie być nie może. Dwie trzecie sceny udekorowanej wzmacniaczami Mashalla zarezerwowane jest dla tego niezwykle ekspresyjnego mistrza strun. Nędzna reszta scenicznych desek, w dodatku stale zadymiana, zostaje dla odpowiedzialnego za wokale i klawisze Nicka Marino i basisty Bjorna Englena. Schowany na tyłach sceny Patrik Johansson miał przynajmniej swoje 5 minut podczas bębniarskiej solówki pod koniec seta. Yngwie błyszczy w świetle reflektorów jako jedyny. W fosie pod samą sceną zachwycona popisami Malmsteena stoi spora grupka muzyków, głównie gitarzystów, którzy przetoczyli się tego dnia przez mastersową scenę.

Sam początek był niezbyt udany. Yngwie zaczął co prawda od petardy czyli od „Rising Force”, ale problemy techniczne, wymiany wioseł polegające na rzucaniu gitarami na backstage chyba nieco popsuły gwieździe humor, aczkolwiek nie były w stanie wybić go z rytmu. Mając świadomość całkowitego skupienia publiki na swojej osobie Yngwie robi prawdziwy show, niemal żonglując gitarą. Są gimnastyczne pozy, efektowne wierzgnięcia, mimika wyrażająca skrajne zaangażowanie. Z klasyki pojawiły się: „Badinerie” Bacha i „Adagio” Paganiniego. Był i cover „Gates of Babylon” Rainbow oraz „Gwiaździsty sztandar” klasycznie jak to u Malmsteena przeładowany nutami. Było „Gates of Babylon”, „Red Devil” i nieco bardziej liryczny i nastrojowy „Dreaming (tell Me)”. Z ostatniej produkcji Malmsteena pojawiły się: tytułowy „Spellbound” i „From A Thousand Cuts”. Był „Arpeggios from Hell” oraz „Into Valhalla” z poprzedniego albumu. Koncert zakończył się przy dźwiękach klimatycznego „Black Star” i szybkiego „I’ll See The Light Tonight”. Publika topniała sukcesywnie. Może powodem była nadmierna ilość wirtuozerii, szybkości, popisów na raz. Koncert niewątpliwie był najbardziej oczekiwanym przez pasjonatów gryfa i sześciu strun. Natomiast przeciętny słuchacz, mógł się zwyczajnie znudzić po dłuższym czasie wysłuchania kakofonii pisków wydawanych przez niemiłosiernie katowane przez Malmsteena Fendery. Występ trwał półtorej godziny, tyle czasu zajęły gitarowe popisy zawarte w dwudziestu czterech pozycjach litanii do sześciu strun. Półtorej godziny popisów Malmsteena grającego na sygnowanych Stratocasterach, podpiętych również sygnowanymi kablami, używając sygnowanych kostek, na sygnowanych strunach. Z pewnością nie był to koncert zespołu, a raczej solisty z tłem muzycznym. Przez niemal cały czas pierwsze skrzypce grała gitara skutecznie usuwając resztę w cień.

Ostatnim występem koncertowej soboty był Masterplan. Skład na scenie mieli zjawić się nieco przed godziną pierwszą w nocy, niestety opóźnienie przesunęło nieco występ. Założony w 2001 roku przez Rolanda Grapowa zespół, w zeszłym roku przeszedł spore przetasowanie personalne i do klawiszowca Axela Mackenrotta dołączyli czeski pałker Martin Skaroupka znany między innymi z Cradle of Filth, Rick Altzi na wokalu i znany ze Stratovariusa, Finn Jari Kainulainen. Ostatnia produkcja Masterplan to tegoroczny album „Novum Initium”, jednocześnie piąta pozycja powermetalowego dorobku niemieckiej formacji. Nowy album i zmiany personalne zaowocowały nieco mroczniejszym brzmieniem, chociaż całość została przyjęta niezbyt przychylnie. Może dlatego z najnowszej produkcji pojawiły się tylko „Betrayal” i „Keep Your Dream Alive”.

Setlista przekrojowa, występ rozpoczął się od mocnych punktów: „Enlighten Me” i „Spirit Never Die”. Wiadomo, że najbardziej odczuwalną zmianą jest zawsze zmiana głosu, najbardziej charakterystycznego instrumentu kapeli. Rick musiał mieć świadomość ciężaru spoczywającego na jego strunach głosowych. Nawet w przypadku zawodowca ciężko jest się nie spinać i wyluzować, mając tysiące uszu na gardle. Reszta kapeli – pełen profesjonalizm. Początkowo dźwięk szalał, jak niemal przy każdym koncercie tego dnia, później było lepiej, a i kapela poczuła się pewniej na scenie. Szkoda tylko, że tak jak w przypadku Dragonforce, Masterplan przez oświetleniowców został potraktowany jak wygaszacz po headlinerze. Kolejno ze sceny popłynęły liryczny „Lost and Gone”, potem dla kontrastu mocny „Crystal Night”. Tempo rosło do „Crimson Rider”, żeby znów przy melodyjnym „Back For My Life” nieco zwolnić i jeszcze wywołać u publiki rytmiczne oklaski. Był rewelacyjny „Time To Be King”, zakończenie wypadło na najwyższych obrotach przy „Kind Hearted Light” i „Crawling From Hell”. Publika nie tak liczna jak kilka godzin wcześniej, na scenie też obyło się bez szaleństw. Największą aktywność prezentował Kainulainen, dość ekspresyjnie obsługiwał klawisze też Mackenrott. Altzi raczej skupiony na swojej robocie, co najwyżej często odwiedzał Grapowa po jego stronie sceny. Koncert sympatyczny i udany. Mimo późnej bardzo pory, było przed trzecią w nocy, publika reagowała żywo i równie żywo dziękowała za występ. I tak trzeci dzień, niezwykle szybko upływającego festiwalu, przeszedł do historii.

Masters of Rock 2013  
Relacja - dzień czwarty

Dzień ostatni festiwalu  ma do siebie to, że świadomość rychłego końca koncertowego urlopu nastraja nieco nostalgicznie. Budzą się wreszcie ci co przez poprzednie dni bardziej przykładali się do obciążania wątroby niż uszu, dlatego ostatniego dnia festu tłum pod sceną jest najbardziej liczny, niezależnie od wyjątkowości gwiazd. Już od barbarzyńsko wczesnej godziny 9:30 scena Ronniego Jamesa Dio pracowała na pełnych obrotach, z samego rana niesamowitą frekwencję zapewniając rodzimym czeskim składom Dymytry i Harley. Ten dzień wyróżnił się ponadto sporą ilością damskich wokali – wreszcie, bo trzy poprzednie dni niezwykle ubogie w damskie głosy były.

Dużą ilość słuchaczy zgromadziła na koncercie Xandria. Najjaśniejszy punkt koncertu to niezwykle żywiołowa, obdarzona lirycznym sopranem Manuela Kraller.  Jeżeli czegoś nie pokręciłam, to sama Kraller ze sceny wspomniała, że do Czech wrócili po równo 5 latach. Niemiecki skład dyskografię buduje dość leniwie, rok temu wypuścili piąty w przeciągu niemal dekady album „Neverworld’s End”, na którym po raz pierwszy słychać Kraller zasilającą szeregi Xandrii od 2010, oraz basistę Nilsa Middelhauve. W set liście obficie zaprezentował się „Neverworld’s End”. Zarówno „A Prophecy of Worlds to Fall” i „Valentine” rytmiczne i melodyjne, z chórkami w refrenie podobnie jak cała ostatnia produkcja przypadły wybitnie do gustu fanom Nightwish stęsknionych wokalu Tarji. Cały klimatyczny gotycki rock Xandrii znany z poprzednich płyt przepadł w „nightwishopodobnych” tonacjach.

Setlistę jak się wkrótce okazało tworzyły punkt po punkcie pozycje z najnowszego albumu wydanego po raz pierwszy pod opieką Napalm Record. Pojawiły się utwory „Forevermore”, „Euphoria”, „Blood on My Hands” , „The Dream is Still Alive” oraz „Cursed”. Kraller w wieczorowej kreacji z cekinami i nastrój ogólny kompozycji nieco kłóciły się z popołudniowym radosnym słoneczkiem. Dynamikę koncertu dialogami gitarowymi podbijali zgodnie Philip Restemeier i Marco Heubaum, jednocześnie na wszelkie sposoby zachęcając publikę do wzmożonej aktywności. Koncert na plus, bo technicznie Niemcy wypadają świetnie, na niekorzyść przemawiała jedynie małe zróżnicowanie set listy. Jednym świadectwem, że historia poczynań scenicznych Xandrii sięga dalej niż do zeszłego roku był „Ravenheart” z 2004 roku podany na finiszu.

Po symfonicznych klimatach scenę przejmuje heavy metal z Seattle. Po 18 latach na scenę z hukiem powraca Sanctuary, zapowiadając na koniec roku pierwszy od 1991 roku album „The Year the Sun Died”. O ile kapela w 1992 oficjalnie zawiesiła działalność, to członkowie nie popadli w całkowitą bezczynność. Przykładowo Warren Dane oprócz doskonale znanej działalności w Nevermore pojawił się gościnnie w 2007 roku na „The Apostasy” Behemotha. Do Sanctuary obok znanych i lubianych Dane’a, Rutledge’a, Shepparda i Budbilla dołączył w 2011 gitarzysta Brad Hull. Warrel Dane nieco bardziej niż zwykle zarośnięty, wyglądał jakby urwał się na koncert z polowania na łosie, koszulę w morowy rzucik uzupełniał malowniczo kapelusik w zgodnej tonacji. Setlista przekrojowa, z „Refuge Denied” były „Die for My Sins”, „Battle Angels”  oraz „Soldiers of Steel”. „Into The Mirror Black” reprezentowały „Seasons of Destruction” oraz „The Mirror Black”. Na finisz zapodano „White Rabbit” cover Jefferson Airplane oraz „Eden Lies Obscured” i „Future Tense”. Sam koncert udany, zdeklarowanych fanów sporo, widać wierności kapeli nie jest w stanie osłabić długa przerwa w działalności. Koncert mocny zdecydowanie, szczególnie biorąc pod uwagę poprzedzający i następujący występ.

I znowu zmiana klimatu, nieco przed 17:00 scenę przejęła Anneke van Giersbergen. Anneke w świetnej formie, szeroki uśmiech, energia sceniczna i świetny kontakt z publiką. Jeden z tych koncertów gdzie artysta na scenie świetnie się czuje i bawi wspaniale, co mocno udziela się publice. Setlista przekrojowa, obok kawałków z ostatniej zeszłorocznej produkcji „Circles”, „My Boy” i „Take Me Home”. był cover Townsenda „Hyperdrive”, był „Beautiful One” podczas którego Anneke chwycila za gitarę. Nie zabrakło kompozycji z czasów The Gathering, na „My Electricity” Anneke nadal nie wypuszczała gitary z rąk, pozostając samotnie na scenie, były „Saturnine” i entuzjastycznie przyjęty przez publikę „Strange Machines”.  Doskonały wokal, żywiołowość Anneke, pełen profesjonalizm i widoczne uwielbienie czeskiej publiki oraz dobrze skomponowana set lista niech będą podsumowaniem występu. Już na wrzesień zaplanowana jest premiera kolejnego solowego albumu Anneke pod krótkim tytułem „Drive”.

Niedzielna kumulacja damskich występów przeszła szybko w skrajność, Chodzi mi o projekt Atrocity i Leaves' Eyes, czyli dwa w jednym. Krull chyba doszedł do wniosku, że jego niebyt ponętne kształty oraz prezencja ogólna są nieszczególnie ekscytujące i pokusił się o wzmocnienie sceniczne, żeby przykuć uwagę publiki. Jako atrakcja wizualna do bannerów ustawionych po bokach sceny, łasiły się roznegliżowane dziunie wybitnie skąpo odziane. Na powitanie Atrocity zapodało „Pandaemonium” z najnowszej tegorocznej produkcji „Okkult”, doprawiając późniejszym „Great Commandment”. Pech techniczny nie ominął i Atrocity, przenosząc się widać również na niedzielne granie, bo początkowo biedny Krull brzmiał jakby nabawił się jakieś wybitnie złośliwej czkawki. Przez pierwsze bite 3 kawałki publika miała okazję podziwiać Krulla z dekoracjami, czyli Atrocity, a dopiero na czwartym utworze, którym był cover Tears For Fears „Shout” na scenę nieśmiało wyszła Liv Kristine Espenaes. Dopiero później Leave’s Eyes miało swoje pięć minut, na które złożyły się pochodzące z „Mededead” „Velvet Heart” i „Melusine” oraz „My Destiny”, „Take the Devil in Me” z krążka „Njord”. Nie zabrakło „Farewell Proud Men” i „Elegy” z 2005 roku. Ciekawe na ile uwagi ze strony męskiej części publiki mogła liczyć Liv, mając za plecami gnące się cycate ornamenciki podczas wyśpiewywania „Shout”? Szczęściem kiedy Liv objęła scenę we władanie, ornamenciki się ulotniły. Mnie jakoś ta chaotyczna kombinacja heavymetalu okraszonego rykiem Krulla, złamana delikatnym i niemal ginącym w dźwiękach wokalem pani Krull nie porwała. O ile jeszcze Atrocity jakoś porządnie rąbało, to Leave’s Eyes mogło robić za monotonną nieco kołysankę, której dynamiki dodawały krullowe ryki. Czesi rozmiłowani z symfonicznych klimatach chętnie klaskali, pokrzykiwali pod dyktando duetu państwa Krull, zapamiętale chłonąc koncert. Gwoli informacji: na listopad jest planowane wydanie kolejnej płyty pod szyldem Leave’s Eyes „Symphonies Of The Night”.

Kolejnego składu przedstawiać wiele nie trzeba. Absolutnie genialna kapela koncertowa, z ogromnym dystansem zarówno do sakrum jak i profanum, okraszonym niebanalnym poczuciem humoru. Powerwolf czeską publikę zawojował całkowicie, podobnie zresztą jak każdą inną publikę, która chociaż raz miała okazję niemiecko – rumuńsko formację na żywo podziwiać. Zaczęło się jak zawsze poważnie i statecznie od okadzania publiki, potem już było typowo wilcze szaleństwo. Dekoracja sceny jak zawsze „nabożna” z bannerami imitującymi kościelne witraże i oczywiście grafiką ostatniej płyty jako tłem. Tak się składa, że Powerwolf zajebistość sceniczną ma w małym paluszku, wszem i wobec obwieszczając światu, że najważniejsza jest zabawa, wirtuozerię wszelaką olewając kompleksowo, za to z publiką robią co tylko im się zamarzy. Żaden chyba zespół nie ma tak żywych i wydatnych reakcji na swoje występy. Wszelkie tresury tłumu na wrzaski, ryki, tańce i oklaski Attila ma opanowane do perfekcji. Mimo, że postura Dorna do zamaszystych zalicza się niewątpliwie, nieco statecznie poruszający się były śpiewak operowy jest w stanie sprowokować publikę do wyjątkowo dzikich szaleństw nie fatygując się specjalnie. Dorn znany ze swojego mocnego, czarującego tenora pozwolił sobie na nieco wokalnej nonszalancji wydzierając się w wysokie tony niezgorzej od typowych kastrowanych wokalistów powermetalowych. Dodajmy do tego nieustannie śmigających po scenie braci Greywolf – którzy nijak braćmi nie są, ich przerażające miny, zamaszyste zamiatanie piórami i robi się jeszcze ciekawiej. Dodatkowo jest Maria, znaczy klawiszowiec Falk Maria Schlegel o urodzie i choreografii zombiaka, oraz nadający tempo wilczej bandzie niezmordowany pałker Helden.

Skoro zdaniem wilczej szalonej zgrai Metal is Religion – to podczas koncertów mamy jedyne w swoim rodzaju wariackie metalowe nabożeństwo. W czerwcu pojawiła się najnowsza wilcza produkcja "Preachers of the Night" i jak widać fanów się sporo kapeli uzbierało skoro nowość w postaci „Amen and Attack” tłum umiał już mniej lub gorzej wyryczeć, dając szatańskie tło do mocnego głosu Dorna. Nie zabrakło starszych kawałków, na pierwszy rzut po intro szaleńczo szybki „Sanctified by Dynamite”, potem rytmiczny „Prayer in the Dark”. Na „Werewolves of Armenia” był trening sprawdzający tłumne porykiwania „hu” i „ha”, mało subtelnie traktujący kwestie wskrzeszeń „Resurrection by Erection” generujący kolejne damsko – męskie wycia oraz druga nowość w setliście „Coleus Sanctus”. Finisz o ile to możliwe rozkręciły jeszcze bardziej „Saturday Satan” i „Raise Your Fist Evangelist”, żeby złamać tempo ostatnim, mrocznym i podniosłym niemal „Lupus Dei” gdzie Atilla daje świetny popis wokalny. Kontakt z publiką genialny, świetna zabawa, w tłumie bardzo zauważalna ilość fanów w powerwolfowych barwach, z amatorskimi wilczymi makijażami na zachwyconych facjatach. Piękne nabożeństwo, gorliwi wyznawcy, modlitwy co prawda w stylu barbarzyńskim wybitnie,  zakończono typowo mszalnym zaśpiewem Attili „Did you have a good time?”, na co publika siłą tysięcy gardeł ryczała potwierdzająco. Może i „wolves don't pray”, ale zdecydowanie wilcze głosy idą w niebiosy, poparte wydatnym zawodzeniem zachwyconego tłumu.

Po wilczej dynamice i energii jest trzygodzinny show „The Mystery World Tour” pod szyldem Avatasii z naprawdę długą listą gości. Show zrobiony z rozmachem, nadbudowania sceny, galeryjki po których krążyli poszczególni wokaliści, efektowne oświetlenie – Avantasia występuje nieczęsto, ale jeżeli już pojawia się na scenie to daje solidne przedstawienie. Za wstęp do trzygodzinnego show posłużył „Also Sprach Zarathustra” Straussa. Do długiej listy wykonawców zaliczają się: oczywisty element czyli Tobias Sammet, w miarę stałe chórki w wykonaniu Amandy Sommersville i Thomasa Rettke, Bob Catley, który pojawił się na scenie jako pierwszy gość, świetności dopełnili Michael Kiske i Eric Martin. Całość uzupełnili gitarowo i wokalnie Olivier Hartman, Sascha Paeth, pałker Feliks Bohnke, Klawiszowiec Miro oraz basista Naeygenfind. O ile poszczególne gwiazdy na scenie pojawiały się od kawałka do kawałka, to Sammet zasadniczo wyszedł na wokalnego maratończyka, co skutkowało widocznym zmęczeniem, i głosu, i człowieka jako takiego.

Równo 20 utworów zostało odegranych tego wieczora, zaczęło się od ostatniej produkcji czyli „Spectres” i „The Watchmakers' Dream”, a nieco później „The Great Mystery”. Kiske Pojawił się na „Breaking Away” oraz „Shelter From The Rain”, swoją obceność wyraźniej zaznaczyła Amanda podczas wykonania „The Wicked Symphony” i „”Farewell”. „Lost In Space” Sammet wykonał solowo, natomiast Martin „Promised Land”, „Twisted Mind” i „Dying For An Angel”. Ronnie Atkins na deskach vizovickiej sceny nie pojawił się niestety, za to na bis dostał dedykację z najlepszymi życzeniami od Sammeta. Fakt, że jakieś 20 minut występu były przegadane przez Sammeta, przeciągnęło się przedstawianie kapeli, podziękowania wylewne i przeciągane oraz inne takie duperele. Kolejne 10 minut to było rozkosznie słodkie droczenie się z Ericem Martinem na temat kończenia show, gdzie ja już dość mocno zaczęłam optować za końcem, bo mi szczęka niebezpiecznie w zawiasach trzeszczała od ziewania i te przekomarzania zaczęły mi działać mocno na nerwy.  Publika na tym koncercie stawiła się w komplecie, przez tłum ciężko było się przebić i to nawet w sporym oddaleniu od sceny. Na wkalkulowany bis pojawili się Sammet i Kiske odśpiewując wspólnie „Avantasia”, następnie dołączył do nich Hartmann i w trójkę wykonali „The Seven Angels”. Rzeczywisty koniec koncertu wypadł na wspólnym wyśpiewaniu przez wszystkich wokalistów „The Sign Of The Cross” i po podziękowaniach, ukłonach zakończył się występ Avantasii, a zarazem zakończył się jeden z najfajnieszych europejskich festiwali. Podsumowując udany efektowny show z gatunku rock opery, ckliwy, lekki melodyjny metal łączony z elementami hard rocka, duży nacisk na wokale i wyjątkowość występu rzadko koncertującego składu czyli coś co czeska publika wielbi wybitnie i dla tych właśnie wielbicieli Avantasia była idealnym zakończeniem festiwalu.

Jedenasta edycja Masters of Rock przeszła tym sposobem do historii, pozostawiając niesamowite wspomnienia, i te muzyczne, i towarzyskie, no i oczywiście kulinarne. Tysiące fanów metalowego grania wróci tu za rok, ciesząc się na te cztery wyjątkowe dni metalowo - rockowych wakacji, bo wspaniała atmosfera, świetna organizacja, szeroki przekrój gwiazd i stylistyki muzycznej uzależnia, wciąga i powoduje, że już podczas zimowej edycji festiwalu, bywalcy z tradycjami wykupują bilety w przedsprzedaży. Jak co roku, pozostaje czekać na festiwalowe DVD, z niecierpliwością sprawdzać newsy anonsujące kolejne przyszłoroczne gwiazdy, planować urlop na połowę lipca i upewniać się czy spotka się komplet starych znajomych na piwie pod vizovicką sceną.



 
Masters of Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień pierwszy.

To już dziesiąta, okrągła edycja największego festiwalu na czeskiej ziemi.  Przez dziesięć lat szczęściarze z którymi łączy nas granica mieli okazję oglądać pierwszej wielkości kapele z całego świata, mniej i bardziej oryginalne występy - kilkudniowe muzyczne maratony charakteryzujące się ogromnym zróżnicowaniem stylistycznym, pozostające jednak wiernie w obrębie cięższego grania. Do Vizovic co roku, w połowie lipca zjeżdżają z Europy rzesze fanów wygłodniałych metalowych i rockowych brzmień, żeby pod sceną imienia Ronniego Jamesa Dio raczyć się świetnym piwem, cieszyć festiwalową atmosferą i  wchłaniać przez uszy ulubione dźwięki. Dla części to uświęcony tradycją zwyczaj, dla innych okazja zobaczenia ulubionego składu, dla jeszcze innych świetny sposób na spędzenie urlopu, spotkania ze znajomymi i dobrą zabawę.
Gwiazdami tej jubileuszowej edycji festiwalu były Nightwish, Within Temptation, Sabaton i Thin Lizzy oraz 38 innych kapel na samej tylko scenie głównej, oraz kolejne 28 na Alfedus Music Stage.
Pierwszej kapeli festiwalu nie dane mi było zobaczyć, mimo, że czwartkowe koncerty rozpoczynają się około 14 z myślą o dojeżdżających festiwalowiczach, to odpoczynek po podróży, wymiana biletów na opaski, nieco opóźniła moje rozpoczęcie festiwalu.
Zamiast muzyki Vizovicka scena przywitała mnie za to oryginalną ceremonią ślubną. Na scenie głównej, w obecności sporego już tłumu sakramentalne „tak” padło z ust Vladana Byma i Lenki Vyvodovej – pary, która poznała się na festiwalu przed pięcioma laty i postanowiła zalegalizować związek. Wyjątkową ceremonię zakończyła owacja tłumu i „Hard Rock Allelujah” Lordi puszczone na pełen regulator z głośników. Było też tradycyjne rzucanie bukietu w publikę, jednak nikt specjalnie o wiązankę nie walczył, widać prawdziwy rock’n’roll nie przewiduje szybkiej stabilizacji. Niebanalny pomysł na ślub, w niebanalnym miejscu, no i wesele - iście koncertowe.

Z powodu tych rockowych zaślubin, Niemcy z Saltatio Mortis na scenę wkroczyli ze sporym opóźnieniem. Ciężko pisać cokolwiek o tym składzie nie wyciągając innej niemieckiej kapeli, mianowicie In Extremo. Saltatio Mortis od kolegów po brzmieniu są tylko 5 lat stażowo młodsi, ale na koncie mają już dziesięć krążków. „Taniec śmierci” bo tyle mniej więcej nazwa oznacza, charakteryzują ostre rockowe granie, wokale w języku niemieckim, chóralne refreny, oraz nieco nu metalu doprawiającego folkową metalową bazę. Widać w Niemczech mediewal metal staje się powoli sportem narodowym, obrodziło w składy obracające się w tym gatunku za naszą zachodnią granicą . Jest lira korbowa, są dudy, liczny skład i jego ciekawa stylistyka sceniczna czyli wszystko co folk metal powinien mieć. Wokaliście zacięcia i dynamiki odmówić nie można, ale odbiór barwy głosu to już sprawa indywidualna. Saltatio wielokrotnie dziękowali publice za oklaski, wspominając, że jest to ich pierwsza wizyta w Czechach i z tejże okazji Alea der Bescheidene, gardłowy zespołu, zaserwował utwór w języku czeskim wydatnie posiłkując się ściągą napisaną na kartce. Sam występ dynamiczny i szczerze doceniony przez słuchaczy.

Po folku dla tradycyjnego już urozmaicenia scenę przejął The Sorrow. Austriacy z tej dość długo już działającej kapeli serwują metalcore łamany melodyjnym death metalem i thrashową prędkością. Już tylko krótkie odsłuchiwanie kapeli na żywo sugeruje sporą dawkę amerykańskich inspiracji. Jest dynamicznie, ale też melodyjnie, z chwytliwymi riffami, zmianami tempa dopełnionymi mocnym wokalem skalującym z agresywnego growla w zwrotkach, po czysty głos w refrenach. Image nieprzekombinowany, Mathias "Matze" Schlegel gardłowy The Sorrow od ostatniej wizyty w Vizowicach skrócił włosy, poza tym mijając tych gości na ulicy trudno domyślić się jakichkolwiek koneksji z metalowym graniem. Występ sympatyczny, fanów w Czechach skład zdążył już dzięki częstym wizytom zebrać dość sporo. Wszak pojawili się na festiwalu w 2008 i 2009 roku. Za imponującą liczebnością tłumu stało też niewątpliwe muzyczne wygłodzenie festiwalowiczów. Matze bardzo starał się angażować publikę do nieco bardziej zaawansowanej aktywności, co powiedzmy połowicznie mu się udało, bo prosząc o circle pit dostał coś jak wall of death. Dużo łatwiej zdecydowanie poszło ze skakaniem i końcową ‘ścianką’ po której kapela ‘cyknęła’ sobie ‘słit’ fotkę z tłumem – w sam raz na profil fb. The Sorrow w Czechach znany jest z tego, że lubi łoić do kłębiącej się publiki, dlatego młynek czy jak to mówią sąsiedzi „megakotel” są stałym elementem występów Austriaków.

Kolejny skład to nieco bardziej doceniana przez czeska publikę melodyjna muzyka w wykonaniu Kamelot. O ile zmiany w lineupie dotyczące muzyków są nieco lepiej tolerowane przez fanów, zmiana głosu, najbardziej charakterystycznego dla zespołu instrumentu nigdy nie przechodzi bezboleśnie. W kwietniu zeszłego roku skład definitywnie opuścił Khan, którego głos przez ponad 10 lat był rozpoznawalnym elementem powermetalu z Florydy. W trakcie ostatnich tras, mikrofon trzymali Fabio Lione, Snowy Shaw, Simone Simons oraz Tommy Karevik, na którego ostatecznie padł wybór nowego gardłowego. Występ na Masters of Rock był jednocześnie debiutem Karevika jako etatowego śpiewaka Kamelot, jego debiut albumowy nastąpi dopiero w październiku, wraz z wydaniem zapowiadanego „Silverthorn”.  W Vizovicach Karevika wokalnie wspierała zamaskowana na początku występu sympatyczna Elize Ryd z Amaranthe. O ile Tommy całkiem szybko przekonał do siebie słuchaczy to dla Elize nie był to chyba najlepszy dzień. Poza dobrze znanymi kawałkami, pojawił się utwór „Sacrimony”, zwiastun nowego wydawnictwa, potwierdzający powrót to starego brzmienia zespołu. Setlista urozmaicona, zaczynając od „Rule the World”, „Ghost Opera”, przez „The Great Pandemonium”, „Necropolis” czy „The Haunting” po „Karmę” i suto okraszony ogniami i pirotechniką finałowy „March Of Mephisto”. Dynamika na scenie spora, dobry kontakt z publiką. Przywitanie Thomasa Youngblooda, który prosił o gorące powitanie Karevika, pierwszy raz występującego jako pełnoprawny głos Kamelot okazało się zbędne, Karevik na scenie czuje się świetnie, spore możliwości wokalne dają mu pełną swobodę śpiewu.

Przed kolejną gwiazdą wieczoru na płycie koncertowej gorzelni Jelink licznie stawili się starsi stażem amatorzy hardrockowych brzmień. Thin Lizzy – legenda z Dublina, która sławę zdobyła nieśmiertelnymi hitami, charakterystycznym brzmieniem i niepowtarzalnym głosem zmarłego w 1986 Phila Lynotta zawitała do Vizovic. Ponad godzina muzyki z ponad 30-letnią historią w tle.  Ze starego składu pozostali gitarzysta Scott Gorham, na bębnach Brian Downey i klawiszowiec Darren Wharton. Skład uzupełniają odpowiedzialny za wokal Ricky Warwick, basista Marco Mendoza i gitara Damona Johnsona, znanego ze współpracy z Alice Cooperem, Skid Row czy Santaną.
Dynamicznie, mocno i z konkretnym rąbnięciem zaprezentowali się Irlandczycy.  Mimo, że obecnie Thin Lizzy odgrywa kawałki z początkowego okresu działalności, to nadal mają sporą rzeszę wiernych fanów, wdzięcznych za możliwość usłyszenia na żywo nieśmiertelnych przebojów. Wstęp zapewniło „Are You Ready?”, a potem kolejno „Jailbreak”, „Massacre” przez „Angel of Death”, „Don't Believe a Word”,  „Waiting for Alibi”. Apogeum szaleństwa nastąpiło przy „Whiskey in the Jar” z rozbudowanym wprowadzeniem gitary Johnsona, po czym nieco spokojniejszy „Suicide” i wspólnie z publiką odśpiewana „Rosalie”. Efektowny finisz przypadł na „Black Rose”, „Cowboy song” i wreszcie „The Boys Are Back In Town”.  Całość podana z energią, na tle równie historycznego co repertuar, neonowgo logo Irlandczyków niezmiennego od lat 80-siątych.
Powoli staje się tradycją rozjazd czasowy pierwszego  dnia festiwalu. Nieco opóźnienia już na samym początku zapewniła festiwalowa ceremonia ślubna i mimo sprawnych przeprowadzek sprzętowych i naprawdę krótkich przerw pomiędzy zespołami, realnych możliwości nadrobienia opóźnienia raczej nie było.
Dobrze już po 23 na scenie ląduje Within Temptation. Widowiskowa oprawa sceniczna, ciekawe oświetlenie i w tle ogromny telebim wyświetlający filmowe ilustracje opatrzone tekstami, żeby publika mogła sobie pośpiewać pospołu z Sharon, a sama Sharon pojawiła się w efektownej biało-srebrnej kreacji i srebrnych kozakach. Holendrzy serwujący skoczną i melodyjną odmianę metalu – czyli to co Czesi kochają najbardziej, doskonale wiedzą co publika chce usłyszeć, dlatego półtoragodzinny set był zgrabnie wypchany najlepszymi kawałkami kapeli. Na wstępie kilkuminutowy film Mother Maiden – jeszcze przy pustej scenie, przechodzący w „Shot In the Dark”, czyli promocja najnowszej płyty.  Kolejny utwór, energiczny „In the Middle of the Night” doskonale poderwał publiczność i samą Del Adel do pełnych ekspresji tańców na scenie. Kondycji wokalistce można pozazdrościć, ani przez chwilę nie stała w bezruchu, śpiewając przy tym z ogromną lekkością i szerokim uśmiechem na twarzy, prawdziwe żywe srebro – nie tylko ze względu na strój, błyskawicznie kupujący zachwyconą publikę.
Within Temptation okazuje się rewelacyjnym zespołem koncertowym, perfekcyjne wykonania, głos Sharon aż podejrzanie idealny, dokładnie jak na płytowych produkcjach składu. Wraz z kolejnym kawałkiem „Faster” tempo wzrosło, by przejść w śpiewane w wysokich rejestrach „Ice Queen” wyklaskiwane w refrenie przez publikę. Nie zabrakło chyba najbardziej znanego „Stand My Ground” poprzedzonego epickim „Our Solemn Hour” z symfonicznym aranżem i chórami. „Shinead” poprzedzony został kolejny filmem wprowadzającym,  potem mocny „What Have You Done” , „Iron”, „Angels” i „Where Is the Edge” singiel z „The Unforgiving” .
Pod koniec koncertu Del Adel obchodząca tego dnia swoje urodziny otrzymała gromkie „Happy Birthday” od tłumu, a od organizatora imponującej wielkości bukiet kwiatów, który wraz  z gorącą prośbą o niezniszczenie poszybował w publikę. Szczęśliwcowi, który zdołał złapać wiązankę, Sharon poradziła, żeby przekazał go swojej dziewczynie. Kolejny utwór Sharon opatrzyła dłuższym wstępem, argumentując umieszczenie „Neverending Story” w set liście małą ilością utworów akustycznych pojawiających się na koncertach. Finał nastąpił przy dźwiękach „Mother Earth”. Sam koncert zdecydowanie świetny, publiczność zachwycona, możliwe, że to właśnie obecność Within Temptation spowodowała tak dużą, ponad 25 tysięczną frekwencję już pierwszego dnia festiwalu.

Na sam koniec dnia scenę przejął szwedzki Bloobound. Dwa lata wcześniej Szwedzi pojawili nie na Mastersach również, jednakże pechowo już na samym początku seta publikę przetrzebiło skutecznie prawdziwe oberwanie chmury, o czym przypomniał Patrik Johansson, ciesząc się jednocześnie, że tym razem mogą grać bez efektów ‘hydraulicznych’. Bloodbound serwujący słuchaczom power metal mocno nawiązujący do twórczości Iron Maiden, jest w przededniu wydania nowego albumu „In The Name Of Metal”. Setlistę Szwedów zdominowały kawałki z ostatniego pełnometrażowego albumu „Unholy Cross”, była mianowicie opatrzona chórami „Moria”, „Drop The Bomb”, „The Ones We Left Behind” oraz  „Bless the Unholy” i „Book of the Dead” z tytułowej produkcji. Z debiutanckiego krążka pojawiło się kilka kompozycji „Metal Monster’, „Behind The Moon” oraz kończący występ dedykowany wszystkim fanom metalu „Metalheads Unite” i „Nosferatu”. Patrik Johansson wokalnie niemal klon Dickinsona, wizualnie od metalowego schematu odbiegał znacznie, sama muzyka nieźle podana, przyjemne solówki, dość energetyczny set i niezły kontakt z publiką.
I tak pierwszy dzień festiwalu przeszedł do historii, pozostawiając niezapomniane wrażenia po występach Thin Lizzy i Within Temptation, składów które ściągnęły na teren gorzelni Jelinka naprawdę dużo fanów cięższego grania, czy jak gospodarze mówią ‘fanousku tvrde muzyki’. O ile muzyka bywała rzeczywiście twarda to pogoda okazała się łaskawa, nie było smażenia się na patelni, ani też moczenia naturalnym prysznicem, czyli meteorologicznie również na duży plus.


Masters of Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień drugi.

Drugi dzień festiwalu rozpoczął deszcz, kilkugodzinne siąpienie przerywane całkiem niezłymi opadami, do tego, od czasu do czasu mocniej powiało, co dość sugestywnie skłaniało do pozostania w namiotach i pilnowania ich, żeby nie odleciały w nieznane podczas nieobecności biwakowiczów.
Pierwszym koncertem tego dnia był występ Sirenii. Zeszłoroczny koncert norweskiej formacji nie odbył się z powodu braku pałkera, o czym Ailyn poinformowała ze sceny, obiecując zagrać na kolejnej edycji. Faktycznie, w siąpiącym nieprzerwanie deszczu Sirenia pojawiła się na Vizovickiej scenie, dając całkiem sympatyczny koncert sporej dość grupie wodoodpornych fanów. Występ rozpoczął „The End of It All”, był „Meridian” rozpoczęty wokalem Mortena Velanda, „Lost in Life” i na koniec były „The Other Side” i „My Mind's Eye”.  Zgrabne połączenie symfonicznego metalu z gotykiem, doprawione cięższymi elementami, przyjemnie podane do uszu.
Kiedy Freedom Call na scenie pojawił się koło godziny 18, nadal siąpiło. Niemcy scenę przejęli z niesamowitą energią. Z oryginalnego składu pozostał co prawda jedynie wokalista Chris Bay, ale wystarczy wspomnieć, że w składzie występowali niegdyś Dan Zimmermann pałker Gamma Ray, czy Sasha Gerstner obecnie gitara w Helloween. Na wstępie był rytmiczny „We Are the One”, potem kolejno „United Aliance”, „Hero on Video” i energetyczny „Rockstars”, oba pochodzące z najnowszej tegorocznej produkcji Chrisa i ekipy „Land of the Crimson Dawn”.
Skoczny „happy” power metal zaowocował truchtanym młynkiem pod sceną, publika bawiła się rewelacyjnie. Był „Tears of Babylon”, minimalne zwolnienie tempa nastąpiło przy „The Quest”, z kolei kolejny kawałek rozpoczynający się klawiszowymi dudami „Power & Glory” również z najnowszej płyty,  idealnie opisuje piątkowy koncert Freedom Call : „Oh, the time has come, for power & glory and tonight, for a happy metal party” – impreza z metalem w tle. Pojawiły się jeszcze „Warriors”, gdzie wokal Chrisa bardzo przypomina Kiske, „Land of Light” i na finiszu oczywiście „Freedom Call”.
Po skocznych, lekkich dźwiękach niemieckiej produkcji czas na kompletną zmianę klimatu i… kontynentu.
Około 19 na scenę wchodzi Exodus, czyli amerykański thrash metal w tradycyjnym wydaniu. Gary Holt nadal najwyraźniej zastępuje Jeffa Hannemana w Slayerze, bo na scenie pojawił się niebezpiecznie szczerzący się do publiki Rick Hunolt z regularnym szaleństwem w oczach. Reszta składu bez zmian, czyli rzeźnickiej subtelności i wątpliwej urody Rob Dukes na wokalu, Lee Altus gitara, Gibson na basie i Tom Hunting na perkusji. Jak weszli, tak zaczęli łoić, bezkompromisowo waląc w tłum dźwiękami. Set lista krótka, sam koncert trwał około godziny.  Na wstęp „The Last Act of Defiance” potem przeskok o 10 lat wstecz i „And Then There Were None”. Rob Dukes strzelając mordercze miny drze się do mikrofonu ile mocy w płucach, dość często kręcąc w powietrzu paluszkiem, zachęcając do circle pita. Czeskie wydanie młynka miało co prawda spory obwód, ale już sama kotłowanina była raczej bezkolizyjna, zwyczajnie można było sobie pobiegać w kółeczko. Kolejno były „A Lesson in Violence” i „Scar Spangled Banner”. Mocna perkusja, ściana gitar i mordercze tempo. Ciekawsze rzeczy działy się zdecydowanie poza sceną, mimo Dukesowego dreptania w te i nazad, urozmaiconego obfitym pluciem, Hunoltowego darcia się na publikę, Altusowego zarzucania piórami, czego Hunolt już raczej nie zrobi – prawdziwa zabawa była w tłumie. Sporo fanów w tradycyjnym rynsztunku, katany z naszywkami, sprane jeansy i wspomnienie bieli na butach, solowe i grupowe trzepanie łbami, maltretowanie dmuchanych gitar o perwersyjnej wręcz kolorystyce i darcie mordy w tonach wszelakich. Oj tak, zabawa trzeba przyznać, była niezła. Młócka na scenie trwała nadal, „Blacklist”, „Bonded by Blood” i agresywny „War Is My Shepherd”. Gdzieś w okolicy toksycznego walczyka była nawet ściana śmierci, a na finiszu pojawił się „Strike of the Beast”. Setlista przekrojowa, zapodane stare, znane i lubiane z naciskiem na „Tempo of the Damned”. Tłum zachwycony, nieco zmęczony, bo tempo na relaks zwyczajnie nie pozwalało.
I znowu - kompletna zmiana klimatu, z nieprzytomnej młócki prosto z Kaliforni przechodzimy w post helloweenowy występ Unisonic. Obecny skład kapeli wygląda mnie więcej tak: Michael Kiske – ex Helloween, Kai Hansen – ex Helloween i Gamma Ray, Mandy Meyer – Gotthard, no i wiadomo czego można się muzycznie spodziewać. Zespół na scenę wkracza przy wagnerowskiej cwałującej walkirii. Setlistę stanowiła mieszkanka jedynej pełnometrażówki Unisonic, wydanej w marcu tego roku i starych znanych kawałków Helloween. Kiske dość specyficznie wystrojony, poza wokalem dorzucał od siebie dość teatralne gesty i pozy, na szczęście nie wpływało to na pogorszenie jakości odbioru. Na pierwszy ogień kilka kawałków albumu, czyli szybki „Unisonic”, melodyjny „King for the Day”, ładnie doprawiony gitarami „I’ve Tried” oraz wpadający w ucho „Sanctuary”, który prezentowany był już na mini albumie „Ignition” i czas na pierwszy cover Helloween liryczny „March of Time”. Potem znowu kilka unisonicowych kawałków, w tym ballada „Over the Rainbow” i jeden z bardziej znanych utworów „Souls Alive”. Na mocny finisz były „I want Out” i „Future World” czyli coś co publika zna doskonale i może się wyszaleć, wszak prosto spod szyldu Helloween.
Koło 23 scenę przejmuje niemiecki power metal czyli Edguy. Tobias Sammet z ekipą zaserwowali fanom ładną przekrojową set listę. Scena ozdobiona bannerem z Jokerem, sporo ciekawego oświetlenia i ekipa doskonale wiedząca jak rozruszać publikę. Zresztą nawet gdyby tej wiedzy nie posiadali, publika podekscytowana była na tyle, że sama z siebie spontanicznie szalała i wydzierała się w niebogłosy.  Półtoragodzinny set z nieprzerwanym wsparciem tysięcy gardeł. Pierwszy był „Nobody's Hero” z ostatniej zeszłorocznej produkcji, z której pojawiły się również „Rock of Cashel” i „Robin Hood”, potem o dekadę wstecz do nieco wolniejszego  „Tears of a Mandrake”, rytmiczny i skoczny „Spooks in the Attic” i premierowo wykonany „929”. Tobias poza szczerzeniem się do kamer i obiektywów fotoreporterów dbał bardzo o dobry kontakt z publiką, rzucając od czasu do czasu żarcikami, sporo gadania było pomiędzy utworami. Tobias Exxel biegał po scenie nieprzerwanie szczerząc się do tłumu, Jens Ludwig i Dirk Sauer równie dobrze bawili się na scenie, nieco bardziej jednak skupiając się na graniu. Było solo pałkera Felixa Bohnke zakończone efektownym The Imperial March”, gdzie Bohnke zwiększając tempo gry wymuszał na publice coraz szybsze klaskanie, solo w każdym razie nieco się przeciągnęło. Kolejny utwór Sammet zapowiedział jako kawałek o nim samym czyli „Superheros”, po czym na wolne obroty tłum wszedł dzięki „Save Me”, gdzie publika chóralnie wyśpiewywała wersy refrenu, w górę powędrowały świecące komórki, a nawet czasem klasyczne w tych przypadkach zapalniczki zapalniczki. Na obudzenie z sennej balladowej atmosfery wszedł „Babylon” podrywając publikę tuż przed samym końcem seta. Efektowny koniec zapewniły „Ministry of Saints” i „King of Fools”. Koncert udany, mimo pewnych problemów z dźwiękiem, mianowicie głos Tobiasa często gęsto gdzieś zwyczajnie ginął.
Nie wiem czy Tobias zauważył, ale śpiewał również do sporej grupy fanów kolejnego wykonawcy. 

Sukcesywnie podczas ostatnich koncertów do przodu przepychało się sporo fanów Petera Tagtgrena, w barwach Pain. Temperatura nieco spadła, co jakoś wydatnie jednak nie wpłynęło na ilość ludzi pod sceną. Z eksperymentalnej akcji Petera zrobił się już dawno całkiem poważny projekt, genialnie łączący heavy metal z elementami elektroniki i techno, czyli jego wersja industrialu. Jedynym stałym członkiem Pain jest właśnie Tagtgren, obecny skład uzupełniają na perkusji David Wallin, Michael Bohlin gitarzysta i basista Johan Husgafvel.
Tagtgren na scenie pojawił się przy dźwiękach „Lux Aeterna” Mansella w gustownym wdzianku, o ile można tak nazwać luźno powiewający kaftan bezpieczeństwa, co w połączeniu z szalonym wzrokiem komponowało się idealnie. Na pierwszy ogień poszedł „Crashed”. Z ostatniej wydanej w zeszłym roku płyty „You Only Live Twice”, pojawiły się: „Dirty Woman” , „The Great Pretender” i „Feed The Demons”. Był rytmiczny „Walking on Glass”, nieco cięższy „I'm Going In” i równie energetyczny „Monkey Business”. Był bardzo udany cover The Beatles „Eleanor Rigby”, niemal taneczny „Bitch”, publika zachwycona, widać nieco monotonne, hipnotyczne granie oparte na niezbyt zróżnicowanej sekcji rytmicznej trafia w gusta. Mocny i dobitny koniec występu dały: wzbogacony chwytliwą linią melodyczną w umiarkowanym tempie „Same Old Song”, lekki i przyjemny bardziej w klimacie techno „On And On” podrywający do tańców nawet tych już zmęczonych i świetne „Shut Your Mouth”. 

Ponad godzinny set, zgrabnie wypełniony najlepszymi kawałkami. Świetny koncert, mimo, że chwilami w ścianie dźwięku trudno było o selektywność i głos Petera – ciekawy jak najbardziej – gdzieś uciekał. Miła odmiana po poprzednikach scenicznych, po czymś takim można spokojnie iść spać ze świadomością, że odpowiednia dawka porządnych mocnych i pełnych energii dźwięków została załadowana w uszy.

Masters of Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień trzeci.


Sobotni skład atrakcji składał się z gwiazdorskiego ‘bloku fińskiego’. Zawzięcie padający deszcz zniechęcał jednak do wytrwałego sterczenia pod sceną  i pomimo ciekawych kapel, nie tylko czeskich, tego dnia dane mi było zobaczyć dopiero Firewind. Grecki zespół, który powstał z inicjatywy Kostasa Karamitroudisa, bardziej znanego jako Gus G, ze współpracy z Ozzym Osbournem czy Arch Enemy. Firewind zaprezentował się z niezbyt długą, aczkolwiek przekrojową setlistą, przez wszystkie 7 punktów dyskografii, włącznie z najnowszą tegoroczną pozycją „Few Against Many”. Na wstępie przewidywalnie “Wall of Sound” ze ‘świeżynki’, z tego albumu pojawiły się nieco później dynamiczny „The Undying Fire” i nieco progresywny „Losing My Mind”. Melodyjny power metal, z charakterystycznym ciekawym wokalem Apollo Papathanasio, wirtuozerskimi popisami Gusa i klawiszowymi wstawkami Boba Katsionisa, który jednak przez większość czasu dzierży wiosło. Setlisty dopełniły rockowy „Mecenary Man”, „World On Fire”, niesamowity gitarowy „The Fire And The Fury”, szybki „I Am The Anger”. Na sam koniec pojawiły się „Tyranny” i „Falling To Pieces”. Koncert sympatyczny i wart usłyszenia, ciekawe riffy, nieco hardrockowego klimatu, speedmetalowe przyśpieszenia, całościowo wypadają bardzo fajne.

Na pierwszy ogień fińskiej sobotniej trójcy poszedł Korpiklaani, czyli przaśna fińszczyzna metalowo - biesiadna. Występ o tyle ciekawy, że odporność muzyków na alkohol graniczy niemal z immunitetem, a niepowtarzalność aranżacji poszczególnych utworów granych na żywo jest wprost proporcjonalna do ilości wchłoniętych procentów. Mimo padającego deszczu trudno odpuścić sobie występ generujący tyle pozytywnych emocji, przy jednoczesnym zdzieraniu gardeł, co niewątpliwie ułatwia niezbyt skomplikowana poetyka poszczególnych kawałków. O ile sympatyczniej krzyczy się „Beer”, „Vodka” w towarzystwie innych hobbystów entuzjastów przytoczonych specyfików, dodatkowo teksty zyskują na szczerości i wiarygodności kiedy kapela ilustruje warstwę tekstową czynem. 

Korpiklaani – czyli leśny klan wydatnie korzystający z dobrodziejstw przemysłu gorzelniczego zaczęli od płyty „Voice Of Wilderness” z „Huntong Song” i „Cottages and Saunas”. Kolejny był „Juodaan viinaa” dla znających fiński, bardzo przekonywujący w temacie uzasadnionego spożywania procentów, kolejne kawałki „Kunnia”, „Metsalle” i „Rauta” były pakietem promocyjnym mającego się ukazać na początku sierpnia nowego albumu „Manala”. Na scenie zabawa równie miła co w publice: wygłupy, tańce i szerokie uśmiechy, zwieńczeniem radosnej imprezowej atmosfery była tęcza, która pokazała się w pewnym momencie nad sceną. „Korpi” w świetnej formie. Jonne Jarveal podobnie jak wiecznie uśmiechnięty Cane energią skutecznie zarażali publikę, skupiając na sobie główną uwagę, Juho Kauppinen schowany za akordeonem i grający boso basista Jarkko Aaltonen nieco bardziej powściągliwi w szaleństwach ograniczyli się do szczerzenia. Tuomas Rounakari – skrzypek, który wszedł w tym roku na miejsce Jaakko "Hittavainena" Lemmetty okazał się równie żywiołowym muzykiem. Setlista przekrojowa, pojawiły się „Kirki”, „Wooden Pints”. Nie zabrakło żelaznego zestawu barowego, czyli Vodka”, „Tequila” oraz „Beer, Beer” podsumowane hymnem tematycznym powodującym radosną kotłowaninę publiki, czyli „Happy Little Boozer” z walcującym wstępem i rześko ryczącym tłumem. Na finiszu był instrumentalny „Pellonpekko” ku czci boga opiekującego się uprawami jęczmienia i gorzelnictwem Pello Pekko, z oczywistych względów bóstwo wyjątkowo przez leśny klan wielbione. 

Podsumowując: występ udany, zabawa świetna i chciałoby się żeby na polskich weselach gościła fińska muzyka folkowa spod szyldu Korpiklaani, zamiast okropnych, discopolowych koszmarów w stylu „Majciochy w grochy”. Jedyna wada występów Korpiklaani to niezwykle zatrważająca sugestywność przekazu, przedkładająca się na długie kolejki w namiotach piwnych i ciężki syndrom dnia następnego – był kac? – znaczy byłeś na Korpiklaani.
Po skocznych kicankach Made In Finland, przyszedł czas na nieco bardziej wysublimowane klimaty, również z krainy wiecznych lodów czyli Stratovarius. Połączenie metalu z klasyką, skomplikowane i morderczo szybkie pojedynki klawiszowo - gitarowe, duża melodyjność i chwilami świdrujący wysoki wokal to znak rozpoznawczy Strato. W Polsce skład nie jest niestety tak popularny jak w Czechach – gdzie większość słuchaczy bez wyjątku wielbi symfoniczny metal w wykonaniu Timo i ekipy, potwierdzając to doskonałą znajomością tekstów podczas koncertów. Cała finezja grania Stratovarius opiera się na kontrastowych zestawieniach, zmianach tempa i wybujałych partiach solowych Jensa i niegdyś Tolkkiego, a obecnie Matiasa Kupiainena. Ostatnio zespół stracił kolejne znane nazwisko – tym razem karierę muzyczną zakończył etatowy pałker Finów – Jorg Michael, na rzecz Rolfa Pilve, który mimo młodego wieku ma spore i ciekawe doświadczenie bębniarskie. Sam występ rozpoczął się od intro będącego przekrojowym mixem  niemal 30-sto letniej twórczości, jako, że swego czasu główny mózg kapeli Timo Tolkki należał do osób wybitnie twórczych, wstępna wycieczka przez 14 wydawnictw nieco się przeciągnęła.

Właściwy wstęp stanowił szybki i dynamiczny „Under Flaming Skies” z ostatniej produkcji „Elysium”, a zaraz po tym pojawił się żywy i dobrze znany „Phoenix”. Stratovarius tempo utrzymywał do „ Deep Unknown” z „Polarisa”, potem pojawił się rzadziej grany na żywo rytmiczny i wolniejszy „Eternity”. O ile poprzednie kawałki są nieco asekuracyjne dla Kotipelto, którego momentami nienaturalnie wysoki głos jest chętnie komentowany na wszelkiej maści forach metalowych, to „Eternity” jest już nieco forsujący. Bywa, że wokalista ma gorszy dzień, jednak przy zdroworozsądkowym ucinaniu wszelkich „wyjców” lub ewentualnym schodzeniu na nich na niższe tony Timo jest w niezłej formie. Latka lecą, a poprzeczka wokalnych popisów Timo od początku jego bytności w Strato była ustawiona cholernie wysoko. Kolejny punkt programu to „Against the Wind”, czyli znowu szybsze tempo, potem znowu „Elysium” z „Darkest Hour” i „Infernal Maze”. Matias Kupiainen idealnie wpasował się w miejsce Tolkkiego, biorąc na siebie lwią część kompozycyjnej roboty przy ostatnich produkcjach, podobnie na scenie, w przypadku starszych utworów idealnie zastępuje Tolkkiego. Niewątpliwie niespodzianką był „Forever”, z entuzjazmem przyjęta przez publikę ballada w trakcie której w górę powędrowały zapalniczki i komórki, tłum jednocześnie mocno wspierał melodię wokalnie, po czym Lauri nieco poszalał na basie wspólnie z Rolfem. Nie mogło zabraknąć żelaznego zestawu hitów, czyli utworów, które zwyczajnie muszą pojawić się w setliście, czyli „Eagleheart”, „Kiss of Judas”, „Black Diamond”. Po „Black Diamond” swoje pięć minut miał Rolf, dając solowy popis perkusyjny, po czym na samym już finiszu wspólnie z tłumem odśpiewany został „Hunting High and Low”. 

Konferansjerkę Timo ogranicza jak zawsze do minimum, dziękując zawsze za oklaski, zapowiadając kolejne kawałki. Gdzieś na początku seta zauważył, że sobota jest fińskim dniem na festiwalu, bo aż 3 wieczorne kapele pochodzą z dalekiej północy. Kilka razy zachęcał do klaskania, czasem do wrzasków, wywołując połowę tytułu kolejnego kawałka, gdzie resztę ‘dowrzaskiwała’ publika. Zasadniczo kontakt z tłumem pozostawiony jest zawsze wokaliście w przypadku Startovariusa, Jens Johansson skupia się na niesamowicie szybkich partiach klawiszowych, mając za towarzystwo dwie bajerancko podświetlone gumowe kaczuszki na instrumencie, podobnie Matias, dla którego pokręcone solówki autorstwa Tolkkiego wymagają pewnej koncentracji. Lauri Porra basista poza chórkami szeroko szczerzy się słuchaczy, a całość funkcjonuje jak profesjonalna metalowa maszyna. TK pokusił się nawet o zapowiedzenie kolejnego punktu programu, czyli „Night…” , tylko, że publika jakimś z szczególnym zaangażowaniem nie dopowiedziała „…wish”. Występ udany jak najbardziej, publika zachwycona, zespół entuzjazmem publiki dopieszczony wydatnie, czyli wszystko tak jak być powinno.

Trzeci fiński skład to Nightwish, z dramatyczną domieszką szwedzką, czyli Anette Olzon na wokalu. O ile skład po rozstaniu z legendą wokalną – Tarją trzyma nadal świetny poziom w kompozycji i profesjonalnych wykonań instrumentalnych, to perfekcja dźwięków, szczególnie w trakcie występów na żywo idzie w cholerę kiedy Anette łapie za mikrofon. Występ rozpoczął się od skocznego popowego „Storytime”, gdzie Anette dała pełen popis podrygów i łapania dziwnych co najmniej min, wokalnie jednak wypadając nieźle – w końcu „Dark Passion Play” nie jest obciążony wspomnieniem wokalu Tarji. Za to kolejnemu kawałkowi – a był to niestety doskonale znany „Wish I Had an Angel” nie pomogły nawet pirotechniczne cuda na scenie, bolało, może gdyby człowiek nigdy nie słyszał pierwszej wersji… ale słyszał niestety. Mimo, że ze sporej kolekcji utworów stworzonych przed 2005 rokiem, w set liście umieszczono, te teoretycznie mniej forsujące wokalnie, to i tak ich interpretacja w wykonaniu pani Olzon nie porywa niestety… gorzej, wyzwala odruch ucieczki. Kolejny „Amaranth” równie skoczny i lekki, pokazał tylko tyle, że wokal Anette nawet na tych ‘jej’ utworach także zachowuje się dość dziwnie. 

Mimo tego, że Anette jest niewątpliwie sympatyczna, cały czas szeroko uśmiecha się do publiki, zachęca do zabawy i sama widać dobrze bawi się na scenie, oczekiwania wobec jej dokonań wokalnych mogą przygnieść najbardziej pozytywną aurę. Anette jest sobą, to zdecydowanie trzeba jej oddać. Nie gra niczyjej roli, nie wchodzi w cudze schematy, jest sobą, nawet jeżeli nijak to nie pasuje do całościowego wizerunku Nightwish. Jest sobą z błękitnymi tipsami upstrzonymi kwiatkami, jest sobą w kolorowym makeupie, w spódniczce w gwiazdki, jest w końcu sobą gubiąc oddech w dłuższych frazach, zmęczona podrygiwaniem. Nie tylko dźwiękowo traci harmonia składu, przez lata wypracowany image, również wizualnie Anette wprowadza pewien dysonans, czy to stylizacją czy to tańcami, pasującymi bardziej pod migające światła dyskoteki.

O ile kawałki z ostatnich 2 produkcji brzmią jeszcze dość dobrze, to ‘starocie’ wokalistka kładzie trupem i jeszcze na tym trupie podskakuje. Z nowych kompozycji pojawiły się typowo nightwishowy „Scaretale”, „I Want My Tears Back”, „Last of the Wilds”, „Ghost River”, „Song of Myself” przetykane starszymi utworami. W „Dead to the World” ciężar wokalu spoczął na Marco, kolejny skoczny „Come Cover Me” dźwigała Anette. Blisko końca występu po sobie były „Nemo” i „Over the Hills”, pisząc bardzo oględnie – wykonanie baaardzo odbiegało od oryginału. Bywa, że w partiach gdzie dołącza się głos Hietali, wokal Anette ginie niemal zupełnie. Główny kompozytor składu Tuomas Holopainen schowany za ekstrawagancką, imitującą organy piszczałkowe konstrukcją w stylu „koszmar hydraulika” poza dość ekspresyjnym przeżywaniem muzyki uśmiecha się do publiki, ostro omiatając klawisze włosami. Show rzeczywiście był efektowny, pirotechnika, oświetlenie, jednak główna uwaga publiki skupiona głownie na Anette, tak jak sugerowało padające na nią światło, czyniąc z wokalistki najjaśniejszy punkt na scenie, nieco w cień chowając resztę składu, zupełnie niepotrzebnie. 

Czternastopunktowy set, zakończony „Last Ride of the Day” - oficjalnym hymnem Mistrzostw Świata w hokeju na lodzie, zaprezentowany w mniej lub bardziej przekonywujący sposób, powinien pozostawić pozytywne wrażenie. Jeżeli jesteśmy w stanie przełknąć „nowe” wersje starych kawałków, to z utworami nowszymi, nie powinno być większego problemu. Podejrzewam, że dzięki popowym aranżacjom z „Imaginaerum” czy „Dark Passion Play”, Nightwish mógł zyskać nowych fanów, do których ten typ dźwięków dociera znacznie efektywniej, aniżeli rozmach i stylistyka muzyki wzbogaconej wokalem Turunen. Osobiście uważam, że może Tuomas powinien wykorzystać inny z talentów Anette Olzon związanych z muzyką, grę na oboju przykładowo. Być może to złagodzi odbiór jej wokalnych wysiłków, bo edukacji w szkole baletowej w jej choreograficznych poczynaniach scenicznych jakoś nie widać, już bardziej przebijają się jej doświadczenia jako wokalistki weselnej.
Deserem sobotniego wieczoru, czy też dla niektórych ‘wygaszaczem’ fińskiego wieczoru był Deathstars ze Szwecji. Nie jest nowiną, to, że na scenach metalowych wszelakich gatunków metalu niepodzielnie króluje Skandynawia. 

Deathstars na scenie pojawili się przed pierwszą i świetnie sprawdził się jako odskocznia od łagodniejszych dźwięków tego wieczora, ciężki rytmiczny gotyk wymieszany z industrialem ma całkiem sporą grupę fanów, co mimo późnej pory i zimna, potwierdził spory tłum. Deathstars na scenie pojawili się około godziny pierwszej, serwując słuchaczom przekrojową set listę z wszystkich (tylko) 3 wydanych pełnometrażówek. Na wstępie „Mark of the Gun”, a potem skakanie po albumach, „Motherzone”, „Semi-Automatic”. Nie zabrakło znanych hitów „Night Electric Night”, „Blitzkrieg”, „Cyanide”. Pojawił się nowy kawałek „M.E.T.A.L” z najnowszej kompilacji Szwedów. Mocny koniec stanowiły „Trinity Fields”, absolutnie świetne „Death Dies Hard” oraz „The Revolution Exodus”. Andreas Bergh czyli ‘Whiplasher’ publikę traktuje z pewną nonszalancją, na co ta reaguje dzikim entuzjazmem. Wystarczy jedno niedbale rzucone beznamiętnym głosem „scream”, żeby tłum reagował niemal histerycznym wrzaskiem, z którego zdecydowanie wybijały się głosy żeńskie. Deathstarsowa stylistyka, czarne skóry, makijaże robią ciekawe wrażenie doskonale uzupełniając dźwięki. Niski, głęboki i wgniatający w glebę wokal umazanego obficie brokatem Whiplashera, przypominający chwilami recytację, świdrujące wrzaski ‘Skinniego’ Kangura jeżące włosy na ciele, ciężkie granie, hipnotyczny rytm, pozostawiają niezatarte wrażenie. Przedstawienie kończące stylistycznie lżejszy dzień festiwalu, zdecydowanie udane.

Masters of Rock 2012 Vizovice, Czechy - dzień czwarty

Ostatni dzień festiwalu rozpoczął się dla mnie nieco późno. Nie udało mi się zobaczyć czeskiej formacji Salamandra, która na głównej scenie pojawiła się już koło godziny 11, a byłam ciekawa czy wykonają swój festiwalowy hit – hymn „Masters of Rock” wykonany w 2010 w towarzystwie Szwedów z Sabaton. 

Pod sceną pojawiłam się na końcówce występu czeskiego DOGA. Zespół w klimatach heavymetalowych na scenie zaprezentował się z fantazją iście ułańską. Mikrofon  zamiast statywu miał front choppera, z którego zwisała część damskiej bielizny w panterkowy rzucik, tło sceny zdobiła rogata czacha z reflektorami zamiast oczu, sami członkowie składu równie barwni. Wsłuchać się dokładnie w muzykę nie zdążyłam niestety.

Kolejny skład to brytyjski Hell. Zespół o tyle interesujący, że z niezwykłą historią w tle. Najnowszy i jedyny pełnometrażowy studyjny album Hell wydał w zeszłym roku. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że Hell istnieje od roku 1982, kompozycje zawarte na „Human Remains” powstały głównie w latach osiemdziesiątych w stylistyce New Wave Of British Heavy Metal. Od 2010 roku głosem Hell jest David Bower, który doskonale wie jak skupić na sobie uwagę publiczności. Cały skład na scenie pojawił się w mrocznej stylistyce, czarne stroje, blady makijaż, krwiste demoniczne soczewki i dodatkowo korona cierniowa na skroniach Bowera. Całość przywołuje na myśl kultowy musical „Rocky Horror Picture Show”. Scenę udekorował banner z logo zespołu oraz “ścianki” wyobrażające kościelne witraże. 

Cały występ przypominał przedstawienie teatralne. Zachowanie muzyków, niesamowita charyzma wokalisty zapewniły świetny efekt, podbijając jeszcze wrażenie, które wywoływała sama muzyka. Wszechstronność inspiracji twórczych niesamowita, od elementów symfonicznych, thrashowych czy nawet doommetalowych, po gotyk, chóry, recytacje, płynne zmiany tempa czy nastrojów. David Bower na scenie czuje sie świetnie, doskonały kontakt z publiką, teatralna ekspresja i wreszcie skupienie na odbiorcach. Jak się łatwo domyślić setlistę stanowiły kawałki wydane na płycie, czyli na wstępie dynamiczny „Let Battle Commence”, po którym pojawił się utwór promujący album „On Earth As It Is In Hell”. Był szybki „Plague And Fyre” oraz trzymający dynamikę „The Quest”. Finiszowanie nastąpiło przy rozbudowanym „Macbeth” i klasycznym „Save Us from Those Who Would Save Us”. Świetne wokale, tnące uszy gitarowe riffy, metal w czystym klasycznym wydaniu doprawiony nutką horror rocka w stylistyce. Cały występ zdecydowanie na plus.

Kolejna pozycja to Paul Andrews – lepiej znany jako pierwszy gardłowy legendarnych ‘Maidenów’ – czyli Paul Di’ Anno. Prezencję sceniczną Di’ Anno można określić jako wybitnie nienachalną estetycznie, sam wokalista w subtelności się nie bawi. Już na wstępie oznajmił, że właśnie kończy trasę i wraca do domu, piep… oddawać się łóżkowym rozrywkom razem z małżonką. Wnioskując po zestawie wykonanych utworów, można śmiało stwierdzić, że po pracy pod szyldem Iron Maiden, zblazowany Paul wygodnie rozsiadł się na laurach i tak spoczywa obrastając niekoniecznie w zaszczyty. Setlista to praktycznie „Killers” Ironów („Wrathchild”, „Murders in the Rue Morgue”, „Genghis Khan”, „Killers”) i „Iron Maiden” („Prowler”, „Running Free”, „Transylwania”, „Charlotte the Harlot”, „Phantom of the Opera”). Od ‘ironowego’ schematu odbiegły „Marshall Lockjaw” z czasu Killers oraz Children of Madness” z Battlezone, jako finisz pojawił się cover Ramones „Blitzkrieg Bop”. Tak jak Di’Anno rozstał się z Harrisem i ekipą, z powodu nieszczególnego przykładania się do swojej roboty, tak i na deskach mastersowej sceny nikomu tyłka nie urwał. Owszem, przy dużej tolerancji dźwiękowej, może i miło posłuchać sobie starych kawałków Iron Maiden na żywo za niewielką opłatą, jednak co wrażliwsi fani „żelaznej dziewicy” wiali w podskokach gdzie pieprz rośnie.

Po bardzo wysiłkowym „Up the Irons”, na scenie wkracza Tiamat. Ten występ miał z kolei nadmiar luzu… rozlazł się całkowicie. Johan Edlund z ekipą na scenie pojawili się przed godziną 18, prezentując się jakoś tak nieszczególnie. Szwedzi wyglądali jak jakby urwali się z niemieckiej wycieczki emerytów, do tego ciemne okulary Endlunda, mimo, że słońca ani dudu, mastersowy banner za plecami i to wszystko w temacie. Dobrze, że chociaż gitary spakowali. Setlista niezbyt długa, za to pojawił się utwór „Divide” z mającego się dopiero ukazać wydawnictwa. Nie zabrakło tych najpopularniejszych kawałków: „Cold Seed”, „Cain”, „Vote for Love”, „Gaia” czy „Brighter than the Sun” uzupełnionych o „Until the Hellhounds Sleep Again” z Amanethes, “Phantasma De Luxe” i „The Sleeping Beauty”.

Kolejny znacznie bardziej interesujący koncert dali szwajcarzy z Gotthard – wracający na scenę z nowym wokalistą Nicem Maederem. W październiku zeszłego roku w tragicznym wypadku motocyklowym zginął Steve Lee, który było głosem kapeli od samego początku, czyli od 1992 roku. W czerwcu tego roku wydany został najnowszy album składu „Firebirth” z sugestywnym feniksem na okładce, mówiącym niejako – powstajemy z popiołów. Rzeczone powstawanie po niewątpliwie ogromnej stracie Steve’a - przyjaciela i członka kapeli umożliwił Szwajcarom Nic Maeder. Zespół sympatyczny i dynamiczny. Maeder dal się poznać nie tylko jako nowy nowy wokalista Gotthard, ale także muzyk, grając na gitarze akustycznej przy „Remember It's Me”. Poza wspomnianą balladą, dział promocyjny „Firebirth” stanowiły „Starlight” i „Right On”. Niewątpliwie miłą niespodzianką był świetnie wykonany cover wykonywanego również przez Deep Purple „Hush”, który Gotthard umieścił na swoim pierwszym albumie. W set liście znalazły się „Dream On”, „Gone Too Far”, „Top Of The World”, „Master of Illusion” czy ballada „One Life, One Soul” dedykowana Lee. Końcówkę występu stanowiły rytmiczny „Lift You Up” i „Anytime, Anywhere”. Maeder płynnie, bez większych zgrzytów radził sobie ze starymi kompozycjami Gotthard, będąc po presją porównań słuchaczy z poprzednikiem, świetnie czuł się na scenie, utrzymując dobry kontakt z publiką. Ponad godzina porządnego hardrocka podanego w szwajcarskim stylu przyćmiła zdecydowanie poprzednie, nie do końca wybitne występy.

Wieczorną niewątpliwą atrakcją czwartego dnia festiwalu, był blond anioł o słowiczym głosie, czyli Arch Enemy i  ponad godzinne tarzanie się w ekstremalnych dźwiękach, wzmacnianych rozkosznym rykiem Angeli. Ta ekipa w subtelności się nie bawi, wjazd na scenę nastąpił przy „Yesterday Is Dead and Gone”, a potem było już tylko piękniej. Szybki „Ravenous”, rytmiczny „My Apocalypse”, „Bloodstained Cross”. heavymetalowymi gitarami.

Dodatkowym urozmaiceniem było swoiste karaoke, które zapewniły telebimy. Zamiast tradycyjnej transmisji prosto ze sceny, na ekranach pojawiły się fragmenty teledysków z tekstem poszczególnych kawałków – czyli cała publika pospołu z Angelą mogła zdzierać gardła – co też niezwykle chętnie robiono. Zaraz po solówce Erlandssona pojawił się „Under Black Flags We March” oraz „Dead Eyes See No Future”, po którym swoje 5 minut miał nowy członek składu. Tak się jakoś złożyło, że Christophera Amota solowa kariera wciągnęła w końcu na tyle mocno, że pożegnał się ostatecznie z bratem i resztą zespołu, robiąc miejsce importowanemu ze Stanów nowemu gitarzyście Nickowi Cordle, który poza metrykalnym odmłodzeniem składu, świetnie zasuwa na gitarze. Gitarowe solo płynnie przeszło w „Intermezzo Liberté” po czym  zabrzmiało w morderczym tempie „In This Shallow Grave”. Rewelacyjne „No Gods, No Masters” Angela zadedykowała „to all goddes in the crowd”. 

Na scenie Angela daje z siebie bite 100% energii, o subtelności porównywalnej do młota pneumatycznego, zarówno w kwestii dynamiki jak i mocy wokalu. Efektowne zakończenie zapewniły doskonale znane  „We Will Rise” i „Nemesis” z uroczo tnącymi gitarami. Głos pani Gossow połączeniu z potężną perkusją i gitarami, falą uderzeniową wgniata w ziemię nawet najtwardszych amatorów metalu. Po takiej dawce ekstremalnej agresji dźwiękowej, słuchacze wychodzą wyciszeni, zrelaksowani i milczący – chociaż to ostatnie to raczej zasługa do krwi zdartych gardeł. Arch Enemy pozostawił pod sceną radosne stado zmęczonych łagodnych owieczek, które na swoje uszy przyjęły potężną ilość uczciwie ciężkich dźwięków.
Przywilej zamknięcia dziesiątej edycji czeskiego festiwalu przypadł w udziale Szwedom z Sabaton. Jeszcze dwa lata wcześniej, byli oni ‘wygaszaczem’ po usypiającym koncercie Tarji i przedłużających się bębniarskich popisach Mike’a Terrany. Ze sporym opóźnieniem wpuszczeni na scenę, grali w wątpliwej estetycznie scenografii krzesełek pozostawionych przez zlińską orkiestrę towarzyszącą pani Turunen. 

Tym razem z wszelkimi honorami przypadającymi w udziale gwiazdom festiwalu Sabaton przejął scenę na niemal 2 godziny.

Wstęp standardowy – „Final Coutdown” w wersji klawiszowej, potem właściwe intro w postaci „The March To War” i absolutnie przewidywalnego „Hello Masters of Rock, we are Sabaton and this is…”  konkretne walnięcie w uszy przy pomocy „Ghost Division”. Na scenę wpada zespół w nieco już innym składzie, niż podczas poprzedniej edycji Mastersów. Miejsce gitarzystów Oscara Monteliusa i Rikarda Sundena, zajęli Chris Rorland i Thobbe Englund, pałeczki po Mullabacku przejął skromnej postury Robban Back, natomiast etat Daniela Myhra pozostał niestety wolny, a wszelkie partie klawiszowe w wersji koncertowej zapewnia elektronika. Ta dość radykalna zmiana personalna w załodze Szwedów nastąpiła w przeddzień wydania najnowszej produkcji „Carolus Rex” w maju tego roku, czyli trasę promującą od samego początku robił nowy skład. Do momentu koncertu na Vizovickiej scenie ‘nowy’ Sabaton zagrał wspólnie około 30 koncertów, tylu doliczył się Chris podczas konferencji prasowej – widać ‘nowi’ ciągle jeszcze liczą występy. Mimo, że spora część łaciatych portek w składzie zmieniła zawartość, nie jest to jakoś specjalnie odczuwalne podczas występu na żywo, w końcu wokal ten sam, no i dynamika sceniczna równie efektowna. 

Zaraz po „Ghost Division” było „Uprising” po czym wybrzmiał skoczny „Gott Mit Uns”. Setlistę Sabaton pięknie dopasował do oczekiwań uczestników festiwalu, nie było przeładowania promocyjnego Carolusem, za to były te najbardziej znane i lubiane. I tak pojawił się dynamiczny „Panzer Battalion”, ulubiony kawałek Brodena – „Cliffs of Gallipoli” – a wszystko urozmaicone potężną pirotechniką. Zasadniczo przez większą część występu coś gdzieś wybuchało, ewentualnie zionęło ogniem, obrazując nieco tematykę pól bitewnych, przez które słuchaczy rutynowo przegania Sabaton. „Swedish Pagans” – urocza i skoczna kompozycja, idealna do grupowego zawodzenia, o linii melodycznej osiągalnej nawet dla tych chórzystów, którym słoń stepował po uszach, przeszła w obowiązkowy punkt koncertu czyli „40:1” – flag Polskich nad publiką sporo – a jakże! Pojawiły się także niezbyt często grane „Midway” i Talvisota”. Po „Carolus Rex”, który dość szybko wpada w ucho i za zachętą Joakima zostaje rytmicznie wyklaskany przez tłum, pojawia się bardzo entuzjastycznie przyjęta przez Czechów niespodzianka. „Far From Fame” – kawałek specjalnie skomponowany dla czeskich fanów Sabaton, mówiący o czechosłowackim bohaterze Karlu Janousku. Utwór ten znalazł się na Mastersowej kompilacji gwiazd dziesiątej edycji festiwalu, rozdawanej przy wejściu na festiwal.
Gdzieś w połowie seta podczas wręczania nagrody głównej w konkursie magazynu Spark, Jocke zagadywał publikę, nudząc się wyraźnie podczas wypisywania czeku na 10 00 koron czeskich. Od jednej z fanek wydębił koszulkę „Sex Instructor”, za którą zrewanżował się komplementowaniem dużych  hmm… oczu tejże fanki podczas zdejmowania koszulki. Inny jedenastoletni fan z kolei zyskał na pamiątkę lustrzane aviatorki Joakima. Przedłużającą się ceremonię wręczania nagrody Joakim komentował: "Hey guys, this is not very metal, what you are doing here", aż w końcu pozwolono niecierpliwemu wokaliście kontynuować granie. Koniec podstawowego seta stanowiło „Attero Dominatus”, po którym nastąpił szybki powrót na scenę i właściwe wykończenie koncertu przy „The Art Of War”, chętnie wyskakanym przez tłum „Primo Victoria” i już na sam finisz tradycyjny kawałek „niewojenny” – tym razem padło na  „Metal Crue”. Jeszcze tylko wspólny ukłon zespołu, wyrzucenie w publikę sporej ilości suwenirów i koniec, i koncertu, i zarazem dziesiątej edycji festiwalu. Sabaton jak zwykle dał popis tego z czego uczynił już niemal swój znak towarowy – najlepszy zespół koncertowy – z całą charakterystyczną dynamiką, niespożytą energią sceniczną,  doskonałym kontaktem z publiką i szczerą radością grania – przenoszącą się na naprawdę udaną zabawę pod sceną. Efektowny koncert na zakończenie świetnego festiwalu. 

Jak zawsze, te cztery wyjątkowe dni bardzo zróżnicowanej stylistycznie muzyki skończyły się zbyt szybko. Świetna atmosfera, pyszne jedzenie, porządne piwo, genialna organizacja – na wszystko to trzeba będzie czekać cały kolejny rok, a przynajmniej do zimowej edycji festiwalu, kiedy to organizatorzy uchylą rąbka tajemnicy, kto też pojawi się na Vizovickiej scenie przyszłorocznego festiwalu. Za jakiś czas można będzie podreperować festiwalowe wspomnienia kupując DVD z zapisem wybranych koncertów no i cierpliwie poczekać do lata.
Do zobaczenia za rok w Vizovicach.


MASTERS OF ROCK  2011 dzień pierwszy – czwartek.

Do Vizovic dotarliśmy około 4 rano… jakimś cudownym trafem, obyło się bez wahadeł, korków, przydługich objazdów. Zaskoczyła mnie liczebność namiotów na darmowych polach i gwar… pytanie czy biwakowicze o czwartej rano „już” imprezowali czy może „jeszcze” – widać było w każdym razie, że dla większości festiwal zaczął się w środę. Do końca 4 dniowego festiwalu dobiło jeszcze sporo chętnych – w sumie przybyło około 23 000 festiwalowiczów, mniej jednak niż w zeszłym roku, gdzie liczebność oceniono na ponad 30 000. Możliwe, że problemy z dogadaniem warunków festiwalu i nieco skromniejszy niż zeszłoroczny lineup miały na to wpływ. Tłum przy wejściach na teren festiwalu gęstniał już ponad godzinę przed otwarciem. Chętnych na szybką zamianą „listków” na MORowe opaski kusiły bogate jak zwykle stoiska na terenie „Jelinka”, w końcu nie ma to jak smaczne czeskie śniadanko i szybki nalot na stoisko z pamiątkami festiwalowymi, które bardzo szybko ulegało ogołoceniu i już 3 dnia festiwalu wybór był mniej niż skromny.

Czwartkowe koncerty zainaugurowały czeski skład Fleret, oraz słowacki Konflikt, niestety rozbijanie obozowiska i opychanie się czeską wersją langose popijanego kofolą okazały się na tyle absorbujące, że dla mnie pierwszym koncertem był występ  szkockiego Alestorm. Setlistę szkockich piratów otworzył tytułowy „Back Trough Time” oraz „Shipwrecked” z najnowszego albumu, którego premiera miała miejsce niedawno bo 3 czerwca. Słońce przygrzewało ostro, wszak była godzina 15, ale ludzi sporo, widać zespół jest znany i to dobrze, skoro większość kawałków wokalnie wspomagała świetnie bawiąca się publika. Po załatwieniu tego 2 punktowego działu promocyjnego, przyszła pora na stare i lubiane utwory z dwóch pierwszych albumów. Bowes z szaleństwem w oczach odśpiewywał kolejno "Wenches & Mead", "Nancy the Tavern Wench", "The Quest", "Wolves of the Sea", "Keelhauled" i "Captain Morgan's Revenge" z ryczącą do wtóru publiką. Na plus zaliczyć można oprócz sprawnie i dynamicznie odegranego seta, wykonanie "Leviathana”, po macoszemu potraktowanego w trakcie ostatniej trasy.

Po Alestormach nastąpiła zmiana klimatu… tylko muzycznego, bo słońce nadal nie dawało za wygraną. Virgin Steele – amerykańska formacja o trzydziestoletnim stażu, oscylująca wokół symfonicznego, progresywnego heavy metalu w gatunku barbarzyńskiego romantyzmu, zahaczająca w przeszłości o metalową operę. Setlista niezbyt długa, ale już pierwszy kawałek z ostatniej płyty "By the Hammer of Zeus (And the Wrecking Ball of Thor)" trwał jedyne 9 minut. Z wcześniejszego albumu „Visions of Eden” pojawił się "Immortal I Stand (The Birth of Adam)" i sukcesywne cofanie wstecz: “Defiance” ,  “Don’t Say Goodbye (Tonight)”,  “Invictius”. Wokalista David DeFeis w lamparciej kamizelce, z niespożytą energią szalał po całej scenie, prezentując możliwości wokalne za pośrednictwem wysokim głosem wyśpiewywanych ozdobników. Nie zabrakło fanów składu, ale mnie jakoś barbarzyński romantyzm nie porwał, mimo niezwykle dynamicznej ekspresji DeFeisa.... Pogubiłam się w końcu na ile dziwności wokalne są problemami technicznymi z nagłośnieniem, a na ile wkładem samego wokalisty. O ile zespół był atrakcją Masters of Rock, o tyle festiwalowe rozrywki były atrakcją dla zespołu i skutecznie wciągnęły basistę Josha Block’a i pałkera Franka Gilchriest’a. Otóż sekcja rytmiczna Virgin Steele obejrzała sobie teren festiwalu z 70 metrowej perspektywy, skacząc po odegranym koncercie w ramach relaksu na bungee.

Pół godziny po 17 na scenę wchodzi Bonfire. Niemiecki skład, weterani heavy metalu, których muzyka na zawsze będzie mi się jednak kojarzyć z tlenioną trwałą i spranymi jeansami. Pod tym względem niewiele się zmieniło. W tym roku Bonfire wypuścił nową płytę „Branded” i utwór z tejże płyty „Just Followe the Rainbow” na długo utkwił mi w pamięci, bardzo „bonfajerowy” i sympatyczny do nucenia. Cały godzinny set sprzyjał dobrej zabawie, pojawiły się utwory: „Proud of My Country”, którego tekst u polskich słuchaczy wywołuje mieszane uczucia, ballada „Give It A Try”, „Diamonds in the Rough”, „Hot To Rock” i swego czasu hit: „Sword And Stone”. Dynamicznie, z klasą i bez zbędnego migdalenia się podany set.

Fiński melodic death metal w wykonaniu Amorphis wypadł rewelacyjnie, szkoda tylko, że ospałość publiki przygasiła nieco występ. O nikłą aktywność publiki pretensje można mieć do prażącego nadal słońca. Początek set listy należał do tegorocznej świeżynki – albumu „The Beginning of Times”: "My Enemy", "You I Need", a nieco później pojawił się "Crack in a Stone". Skromny Tomi Joutsen, z imponującej długości dredami, skupiony na śpiewie, z kolejną wersją udziwnionego mikrofonu w garści, przez większość czasu trzymał się brzegu sceny. Nie zabrakło znanych i lubianych „Against Widows”, ”Silver Bride”, “The Smoke”, “Cast Away”, oraz na finiszu rewelacyjnego, melodyjnego “House of Sleep”. Amorphis na żywo brzmią świetnie, dali z siebie solidne 100% i zrobili na mnie na tyle dobre wrażenie, że zmobilizowałam się do nadrobienia braków w dyskografii tego zespołu.

Pagan Alliance. Nadal zastanawiam się czy nie byłoby lepiej obejrzeć osobno dwa koncerty dwóch autonomicznych formacji zamiast tego chaotycznego projektu. Dwugodzinna szwajcarsko – fińska kombinacja pogańska wyszła umiarkowanie, Eluveitie i Finntroll zmieniający się co 2 kawałki na scenie, czasem kooperowali na niej wspólnie. Całość rozpoczął Finntroll z „Den Frusna Munnen” i już na dzień dobry można było się przekonać, że dzielenie sceny z inną kapelą to nie jest pomysł trafiony, bo Mathias Lillmans lawirował po scenie wymijając instrumenty Eluveitie, głównie mandole Glanzmanna, z powodu których o mały włos, nie wywinął malowniczego orła. Z repertuaru Finów pojawiły się najbardziej popularne kawałki: „Trollhammaren”, „Under bergets rot”, „Solsagan”, „Nedgang”, także „Ett norskensdad” wykonany przy akompaniamencie skrzypiec Meri Tadić. Eluveitie z kolei stratowali z „AnDro”, „Nil”, Brictom”, po czym wykonano  melodyjny „Omnos” i „Slanias Song”. Zmiany na scenie co 2 kawałki wybijały nieco słuchaczy stylistycznie. Kolejna para to „Quoth the Raven” oraz „Kingdome Come Undone” , a potem finiszowanie przy najefektowniejszej chyba kompozycji Szwajcarów „Inis Mona” i „Tegernako”, oba z towarzyszącym Finntrollem. Mi osobiście do szczęścia zabrakło „Thousandfold”, ale tak to jest jak ma się do dyspozycji 2 godziny na scenie podzielone na 2 zespoły, około 10 utworów w każdej set liście i jeszcze trzeba wygospodarować czas na „wędrówki zespołów” w te i nazad.

Po 23:00 przez półtorej godziny scena należała do czwartkowego headlinera – szwedzkiego Hammerfall.  Na wstępie Szwedzi uprzejmie przywitali deszcz, w geście serdeczności dla aury pokazując niebu środkowy palec. Problem w tym, że niebo niespecjalnie się tym przejęło i do połowy seta kapało nieprzerwanie. Tu również istotna była promocja nowego albumu „Infected”, były "Patient Zero" i „B.Y.H”, a potem już sporo znanych i lubianych kawałków. Dynamiczny „Renegade”, „Any Means Necessary”, „Bloodbound”, dobrze znany publice „Last Man Standing”, „Crimson Thunder” i finisz w postaci wspólnie śpiewanego „HammerFall”. Lekkie nadwyrężenie cierpliwości słuchaczy i Hammerfall pojawia się ponownie na scenie z bisami: singlem promującym ostatnie wydawnictwo „One More Time”, sprzyjającym podrygiwaniu „Hearts On Fire” i „Let the Hammer Fall”. Hammerfall to kapela, która świetnie się sprawdza na żywo, w bezpośrednim wykonaniu poszczególne utwory zdecydowanie zyskują. Zarówno Cans oraz Dronjak i Norgren to sympatyczne, lubiące światła reflektorów osobowości sceniczne, nikt nie ucieka w głąb sceny z wyjątkiem przypisanego tam Johanssona. Jest na scenie dynamika, jest kontakt z publiką, jest świetnie brzmiąca muzyka i efektowne gitarowe solówki. Wszystko to skutecznie utrzymuje słuchaczy na miejscu, pomimo padającego deszczu.

Jako hammerfalowe post scriptum Moonspell średnio pasował, za to momentalnie na scenie zagościł typowy dla Ribeiro i ekipy klimat, objawiający się chociażby skąpym oświetleniem. Widać było, że publika się wymieniła, usatysfakcjonowani fani Hammerfall poszli opijać koncert idoli, pod scenę napływała natomiast fala nieco mroczniejszej gawiedzi pod szyldem gothic metalu. Na powitanie zabrzmiał „Wolfshade (A Werewolf Masquerade)” i „ Love Crimes” zaraz potem. Chociaż wokalista wybitną dynamiką na scenie się nie popisuje, nie zabrakło puszczania zajączków podczas „Herr Spiegelmann” i była to cała aktywność Fernando Ribeiro, bo do końca  utworu nie „popełnił” ani jednego kroku. Statyka na scenie przenosiła się na publikę, która rzedła coraz bardziej, pozostawiając w polu widzenia zdeklarowanych fanów Moonspell’a, a sprzyjał temu dodatkowo całkiem nieprzyjemny chłodek, narastający sukcesywnie od zachodu słońca.  Podsumowując Moonspell jest zdecydowanie składem wartym usłyszenia na żywo.

 I tak, pierwszy– dość pstrokaty stylistycznie dzień festiwalu zaliczony…
Wracając do namiotu, dzwoniąc zębami z zimna i marząc o gorącej herbacie, po głowie tłukł mi się amorphisowy „House of Sleep” jako, że już dość późno się zrobiło, a dzień faktycznie bogaty był w atrakcje i meczący dość, tylko skąd to zimno? Pogoda – temat niewyczerpany – dość powiedzieć, że o ile dni festiwalu były słoneczne i gorące, to noce zimne i na wieczorne koncerty wypadało się grubiej ubierać, albo szaleć w tłumie, bo opcja trzecia – degustacja Jelinkowych przysmaków w ilościach skutecznie rozgrzewających, mogła mieć poważny wpływ na odbiór koncertów.

MASTERS OF ROCK  2011 dzień drugi – piątek.

Piątkowy dzień koncertowy rozpoczęłam dość późno. Od rana niebo stopniowo zasnuwały chmury, w końcu cos pokropiło, koniec końców, motywacją do ruszenia się z namiotu okazała się Sirenia, mająca się pojawić na scenie po godzinie 17. Mająca się pojawić, bo ostatecznie skończyło się na tym, że Aylin ze sceny tłumaczyła publiczności nieobecność pałkera, Jonathana  Pereza, który zwyczajnie nie pojawił się z powodu odwołanego lotu. Aylin obiecała obecność zespołu na kolejnym MORze i to tyle w temacie Sirenii.

Efektem braku koncertu norweskiej formacji były wydłużone sety kolejnych kapel. I tak, nieco wcześniej na scenie pojawił się groove metalowy Ektomorf z Węgier. Na pierwszy ogień poszedł kawałek „Redemption” z ostaniej płyty, później „Gypsy”, „I know them”. Występ energetyczny, Czesi  - jako publiczność raczej stonowana powoli dawali się porwać szaleństwu pod sceną, kolejny punkt programu to cover piosenki Jonnego Casha „Rusty Cage”, później „Outcast”. Apogeum zabawy nastąpiło na „The One” - Zoltanowi  Farkasowi udało się nawet namówić tłum na pierwszą ściankę (zdrobnienie zamierzone) śmierci tego festiwalu i kilka młynków, jednakże w dość subtelnym jak na polskie gusta wykonaniu.

Nietrudno było zgadnąć kto po Węgrach pojawi się na scenie. Nad tłumem kolorowe flagi, plastikowe miecze – jak najbardziej szmaragdowe, brakowało tylko trolli, galopujących jednorożców i latających smoków, napadających na liczne dziewice, które przybyły podziwiać „rapsodasków”. Włosi z Rhapsody of Fire powrócili na sceny z tarczą, nie na tarczy, co prawda w składzie brak Dominique’a Leurquina ale dzięki ostatniej płycie zbierającej dobre recenzje, zespół nadal powiększa zastępy swoich fanów. Miejsce Donia w składzie zajął lubujący się w klasyce i muzyce symfonicznej wirtuoz gitary Tom Hess, dla wielu jest to pierwsza okazja zobaczyć zespół w zmienionym składzie. W sumie wizualnie koncert, można by określić dwoma słowami – kupa dymu – i to dosłownie niestety. Może ci, którym wątroby pozwoliły wprowadzić się w stan zaawansowanej nieważkości, postrzegali dymiącą scenę jako tumany kurzu wzniecone przez galopujące jednorożce, ale dla przeciętnego widza, sporym rozczarowaniem musiał być brak widoku członków zespołu, szczególnie bolesny dla fanek Fabio. Wejście na scenę przy dźwiękach „Dar-Kunor” i na dzień dobry „Triumph of Agony”. Czesi kochają epicki metal Włochów, tłum pod sceną  całkiem spory, jakiś sentyment do Republiki Czeskiej ma również zespół, skoro do nagrania „The Dark Secret” została zaproszona czeska Bohuslav Martinu Philharmonic Orchestra, ta sama która rok wcześniej na MOR-owej scenie towarzyszyła Tarji. Kolejnym utworem jest „Holy Thunderforce”, dość energiczny kawałek, a potem „The Village of Dwarves”, czyli album „Dawn of Victory” łącznie z tytułowym kawałkiem zaliczony.  Kolejno mimo, że z imponującym wokalem, to jednak usypiający „Lamento Eroico” – może brak mi wrażliwości na co wolniejsze kompozycje, żeby je w pełni docenić.  Na pobudkę był rytmiczny „The March of the Swordmaster” poprzedzony popisową solówką  Patrice Guersa  i po tym nastąpiło zejście ze sceny. Spodziewane raczej bisy zapewniły szybki „Reign of Terror” z szalejącą gitarą oraz największy hit, przy którym nad tłumem pojawiła się zatrważająca ilość mieczy – godna pól Grunwaldu przynajmniej - „Emerald Sword”. Obydwa bisy oczywiście odśpiewane pospołu z zachwyconą publicznością.  Zespół świetny na żywo, szczególnie kiedy ma przed sobą tylu zdeklarowanych fanów, kontakt ze słuchaczami, energia sceniczna i w końcu rewelacyjne granie na duży plus dla Włochów, przy kolejnej wizycie dla ubarwienia show zalecałabym jednakże stado trolli, jednorożców, krasnoludów czy co tam wyobraźnia podpowie, zamiast nadmiernego okadzania sceny w świetle dziennym – połączenie wysoce niepraktyczne.

Po 21:00 scenę przejmuje headliner tej edycji festiwalu: Twisted Sister.  Zespół, który w latach osiemdziesiątych zawojował stację MTV z kompletnie porąbanymi teledyskami, z których jeden zainspirował nawet Jacksona,  toksyczne połączenie glammetalu z shock rockiem, którego histeryczny image służył nastolatkom do straszenia rodziców, najgorsza możliwa odpowiedź na pytanie „What Do You Want To Do With Your Life?”. Zespół do Europy zawitał na kilka koncertów, więc jako, że organizatorzy MORa już od jakiegoś czasu planowali  zgarnięcie „pokręconej siostrzyczki”, występ składu pozostał już tylko kwestią finansową.  Półtoragodzinny pełnowymiarowy show, z genialnym kontaktem z publiką, szaloną muzyką i wariackim wokalistą, urodzonym showmanem.  W roli intro „It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll)” AC/DC, a potem już lawinowo: „What You Don't Know (Sure Can Hurt You)” z tarzaniem sie po scenie, „The Kids are Back”,  nie mniej szalone „Stay Hungry”, Captain Howdy”, „You Can't Stop Rock 'n' Roll” – czyli podróż w czasie przez największe przeboje składu rozpoczęta. Dee Snider już bez pstrokatego makeupu – widać każdy kiedyś poważnieje, za to z rozkosznie różowym statywem od mikrofonu szalał po całej scenie, podziękował za przybycie publice wyszczególniając Czechów, Polaków i Słowaków.  Kilku zdeklarowanych fanów płci męskiej, w hołdzie dla kapeli upodobniło się do koszmarnych drag queen, szalejąc przy barierkach i tracąc stopniowo całą malowaną „urodę”. Niesamowitą oprawę zyskał, grany w połowie seta – dla złapania oddechu utwór „The Price” – nieco wolniejszy, gdzie na prośbę Snidera, przy nieco przygaszonej scenie, cała MORowa  publika zmieniła się w falujące morze świateł, czy to z komórek, czy z zapalniczek – efekt był niesamowity, takich momentów żaden tekst nie odda. Po tym wyciszeniu ze zdwojoną energią tłum poderwał „We're Not Gonna Take It”, odśpiewany do spółki z publiką, potem było wzbogacone solówką Pero na bębnach „Burn In Hell”, oraz cover AC/DC „Whole Lotta Rosie”. Przy „I Wanna Rock” wywiązała się dłuższa wymiana zdań, bo publika razem ze Sniderem jakoś nie mogli się zdecydować, czy chcą „rock” czy może „fuck” – jakkolwiek oba czasowniki chętnie wywrzaskiwane były przez tysiące gardeł. Twisted Sister samym już tylko przybyciem do Czech, zapewnili sobie stu procentową frekwencję. Na deser, domagająca się bisów publika dostała po uszach „Come Out and Play” oraz „S.M.F.” deklarując tym samym przystąpienie do (w wersji dłuższej) Sick Motherfucking Friends Of Twisted Sister.  Klasa sama w sobie, show jak się patrzy, szalona rewelacyjnie podana muzyka – po tym koncercie nie ma wątpliwości – Twisted Sister jest niekwestionowaną gwiazdą dziewiątej edycji festiwalu w Vizovicach. Jak na złość, w tym przypadku festiwal odbywa się latem więc, żadna z przeuroczych kolęd bożonarodzeniowych autorstwa TS nie mogła się pojawić, szkoda wielka, bo album „A Twisted Christmas”  jak żaden inny wprowadza wyjątkowy świąteczny nastrój i zawsze u mnie wygrywa z „Lulajże malusieńki pasterzom jeno w Betlejem” czy jak to tam było, w każdym razie polecam szczerze

Porządnie wybawiona publika, nieco może zmęczona, a tu jeszcze nie koniec piątkowych atrakcji. Kolejny bezkompromisowy i mocny punkt wieczoru to Airbourne. Pod hasłem „No Guts No Glory”, które to słowa patrząc na samobójcze akrobacje Joela O'Keeffe, zinterpretowałabym raczej jako „raz kozie śmierć”, nie wiążąc specjalnie motta  Australijczyków z odwagą i chwałą, ale od początku. Kapela która może poszczycić się ledwie 3 albumami, muzyką ubarwiającą sporo gier komputerowych w tym „Need for Speed”, wiecznym porównywaniem z AC/DC ląduje na czeskiej scenie i robi całkiem odjechane widowisko.  Intro ze ścieżki dźwiękowej Terminatora i na scenę wpada 4 niewyżytych facetów, robiących spore zamieszanie. O ile Ryan O'Keeffe uziemiony jest za sporym zestawem perkusyjnym, to jego brat, wykazując niebezpiecznie zaawansowaną postać ADHD jest wszędzie, na scenie, nad sceną, za sceną, bezustannie znęcając się nad swoim Gibsonem Explorerem.  Na wskroś set lista dynamiczna, żywa i rytmiczna, można poskakać, nie da się ziewać. Dochodzą do tego atrakcje w stylu „co wokalista jeszcze wymyśli” – i skupienie tłumu na scenie mamy zapewnione. Starszy brat O’Keeffe o ile nie był w danej chwili przykuty do mikrofonu partią wokalną, ani nie ciął uszu kolejną wymyślną solówką rzeczywiście wymyślał i to z rozmachem. Podczas „Girls in Black” wspiął się po obramowaniu sceny, bez zabezpieczeń na samą górę, po czym odegrał kolejne szalone solo. Dopytując się co jakiś „Can you feel it?” po kolei leciały „Raise The Flag”, „Born To Kill”, „Diamond In The Rough”, „Blonde, Bad And Beautiful”. Były nie mniej energetyczne „Too Much, Too Young, Too Fast” i „Blackjack”. Na „No way but the hard way” w ruch poszedł sporych rozmiarów reflektor, którym Joel „ADHD” O’Keeffe doświetlał publikę. Końcowy „Runnin’ Wild” wzbogacony został o prezentację niekonwencjonalnego sposobu uwalniania piwa z puszki przy pomocy… głowy. Strach pomyśleć, co by było gdyby na scenę zamiast puszek trafiły butelki. Jak szaleć to szaleć, kilka odbezpieczonych w ten nowatorski sposób puszek poszybowało w tłum. Publika zachwycona… szybkie tempo i wszelkie urozmaicenia, nie pozwalały zbytnio zastanawiać się nad tym, czy po tylu godzinach stania tyłek nie zjechał przypadkiem na wysokość kolan. Chłopaki potrafią zagrać świetny koncert, zrobić rewelacyjny show, szkoda tylko tego przypinania łatki kopii AC/DC – klimat podobny, ale nieco młodszy i świeższy. Po zejściu Airbourne ze sceny zrobiło się nagle niezwykle cicho i pusto.
Ostatnim punktem piątkowej zabawy był szwedzki death metalowy Watain, stylistycznie dociążając klimat muzyką i złowieszczą oprawą sceniczną. Odwrócone krzyże, pochodnie, czerwone światło, cały ten przytulny wystrój sceny zdawał się krzyczeć „Welcome to hell”. Aromaty dochodzące ze sceny co najmniej ciekawe, poza wszelakimi substancjami łatwopalnymi, gdzieś tam snuła się woń nieświeżej krwi. Całą uwagę, poza oczywiście scenografią, skupia na sobie mistrz tej mrocznej ceremonii Erik Danielsson, wystrojony w kilogramy skóry i obwieszony metalem we wszelakiej możliwej formie, niezwykle ekspresyjny, żeby nie powiedzieć „konwulsyjny”. Zachowanie Erica na scenie zamyka się w dość popularnym ostatnio zwrocie „miota nim jak szatan”. W setliście głównie kawałki z ostatniego albumu „Lawless Darkness”: „Malfeitor”, „Total Funeral”, „Waters of Ain” oraz promocyjny „Reaping Death”. Ciężka i solidna death metalowa rąbanka wzbogacona o teatralny show – warto obejrzeć, nawet jeżeli muzyka jest niezupełnie bliska uszom.
Kolejny dzień festiwalu odhaczony, satysfakcja z zobaczenia i usłyszenia na żywo Twisted Sister spora, jednakże to co w pamięci pozostanie najdłużej to ścianka śmierci pod MORową sceną, ewenement jeżeli chodzi o raczej spokojną czeską publikę.

Masters of Rock 2011 dzień trzeci - sobota

Połowa festiwalu minęła, więc może czas się nieco usprawiedliwić. Czwartkowe i piątkowe koncerty zwykle zaczynają się około południa, natomiast druga - weekendowa część festiwalu, pcha pod scenę najbardziej zawziętych i wytrzymałych słuchaczy już po godzinie 9:00. Jak widać ja, ani dość zawzięta, ani dość wytrzymała nie jestem dlatego 13-16 godzin ciągłego sterczenia pod sceną jest dla mnie wyczynem na miarę Chucka Norrisa – nieosiągalnym fizycznie. Poranne koncerty należą zwykle do lokalnych kapel, lub nieco mniej znanych składów zagranicznych, są oczywiście perełki, ale doceniane głównie przez „tubylców”, przykładowo: jak licznej publiki mógłby się spodziewać rodzimy Perfect na koncercie w Niemczech? Posłuchać miło, ale język nie ten, a i kapela dla niemieckiej publiki niezbyt popularna. Niedaleko głównej sceny „mastersowej” imienia Ronniego Jamesa Dio, jest scena mniejsza, Alfedus Music Stage i tam również cały dzień gra coś mniej lub bardziej ciekawego, a i publiki zawsze sporo. Kuszą stoiska, gadżeciarskie, gastronomiczne, piwne, ale nawet rozkoszując się czeskimi langosami, haluskami, zimną kofolą albo piwem przy stole w namiocie, nie traci się kontaktu ze sceną dzięki sporym telebimom, na żywo transmitującym aktualne koncerty. Zaplecze handlowe godne pochwały, jedzenie smaczne i nie drenuje kieszeni w jakiś makabryczny sposób, podobnie czeskie piwo – to jest Piwo, a nie popłuczyny. Dochodzą do tego atrakcje w postaci budek firmowych „Jelinka” gdzie można podelektować się lokalnymi procentami i podstawy mające zaspokoić potrzeby ciała mamy zapewnione czyli można skupić się na kontemplacji muzyki.

Wracając do głównych atrakcji festiwalu czyli muzyki, koncertowy dzień trzeci rozpoczął się dla mnie około godziny 13:00 występem Visions of Atlantis. Austriacy na początku tego roku wydali swój czwarty pełnometrażowy album „Delta”, więc w ramach promocji pojawił się „Elegy of Existence”  oraz „Memento”. Z wcześniejszych kawałków pojawił się rozpoczynający koncert energetyczny „At the Back of Beyond”, po którym Mario Plank przepraszał za nieobecność basisty, obiecując dać jak najlepszy koncert i tejże obietnicy się wywiązał. Efektowna Maxi Nil skutecznie skupiała na sobie uwagę interesującym strojem i podobnie jak Plank, świetnym wokalem, dlatego brak basisty jakoś ani dźwiękowo, ani wizualnie nie rozpraszał, były wokalne dialogi na dwa głosy tak charakterystyczne dla VoA. Z albumu „Trinity” pojawiły się jeszcze „Through My Eyes”, „Seven Seas”, „Wing-Shaped Heart”, „Passing Dead End” i nastrojowy „The Poem”, czyli połowa całego poprzedniego albumu, a dwa pierwsze wydawnictwa zostały całkowicie pominięte. Koncert może nie porwał, ale mimo debetu jednego instrumentu utrzymał poziom, na pochwałę raz jeszcze zasługuje świetny wokal Nil.

Kolejny punkt programu na żywo okazał się bezdyskusyjnie rewelacyjny. Niemiecko – rumuńska kombinacja pod szyldem Powerwolf, wypadkowa połączenia śpiewaka operowego z klasycznym wykształceniem z Rumunii, dwóch niemieckich szarych wilków z pomysłem na zespół power metalowy, kościelnych organów i chórów, niezwykle luźnej interpretacji biblii i rumuńskich legend traktujących o wampirach i wilkołakach, oraz sporego dystansu w tworzeniu tekstów. Takiej egzotycznej mieszanki inspiracji, banał się nie ima. O baranach bożych, tudzież zdrobniale - owieczkach słyszał każdy, a na czeskim festiwalu można było usłyszeć prawdziwe Lupus Dei – boże wilki, jeżeli jeszcze dochodzi do tego hasło „Metal is Religion” to już bóg jeden raczy wiedzieć o jakiego im boga chodzi.
Przy dźwiękach złowrogo brzmiącej deklamacji „Ave Maria” na scenę wychodzi pięciu… hmm… muzyków. Makijaż a’la nieświeże zombie, stroje podpadające pod szaty liturgiczne, stuła dekorująca klawisze, tło w postaci kościelnych witraży, a centrum sceny zdobi banner z efektowną okładką najnowszej płyty, przedstawiającą wilki w strojach pasterzy wiernych baranków.

Na dzień dobry lecą kawałki z drugiej płyty „Lupus Dei”: „We Take It From The Living” oraz „Prayer In The Dark” dedykowany patronowi  mastersowej sceny, nieśmiertelnemu Dio. Kolejny album reprezentuje „Raise Your Fist, Evangelist” przywitany przez publikę ze sporym entuzjazmem, spotęgowanym kolejną pozycją, singlem promującym najnowszą płytę ”Blood of the Saints” – „We Drink Your Blood” i nieco później z tego albumu „Sanctified with dynamite”. Falk Maria Schlegel jeżeli nie odgrywa na klawiszach jakiejś ciężkiej partii organowej biega po całej scenie zachęcając publikę do żywszych reakcji, zastygając od czasu do czasu w pozach przypominających zombie, któremu właśnie się system zawiesił, bracia Greywolf: Matthew i Charles na przemian śmieszą i przerażają mimiką, natomiast głos kapeli - Atilla Dorn mimo dość korpulentnej sylwetki i kostiumu szczelnie pozapinanego pod samą szyję zdaje się nie zauważać upału, dopingując tłum do donośnych wrzasków przy „Werewolves of Armenia” gdzie już na początku utworu zapodaje tłumowi mały trening, jak właściwie powinno brzmieć „hu” i „ha”. Przy refrenie kolejnej pozycji trudno się nie uśmiechać, bo chłopaki w tworzeniu tekstów przejawiają dziką wręcz fantazję „Resurrection by erection, Raise you phallus to the sky and you never die”, podobnie przy „Saturday Satan” gdzie już sam tytuł jest ciekawy.

Sporo łaciny w tekstach, kościelne zaśpiewy, chwytliwy power metal, rewelacyjny wokal i ciężkie organowe klawisze, nie gryzące w uszy plastikiem, teatralne przedstawienie, muzyka przywołująca klimatem na myśl Draculę z Lugosim, „Łowców wampirów” Polańskiego. Koncert zakończony mrocznym i wolnym „Lupus Dei” z efektownym dźwiękiem dzwonów kościelnych na wstępie. Występ świetny, Powerwolf swój pomysł na metal sprzedał efektownie i skutecznie, gdzieś tam przemykają klawisze Hammonda jak w Deep Purple, trochę mrocznej tonacji Black Sabbath, i mimo tych wszystkich religijnych odniesień i aluzji to jednak „Hey, hey, wolves don't pray!” Amen!

Zbliżała się godzina 15, upał był koszmarny, więc mimo obiecujących dodatków w postaci ex wokalisty Iron Maiden Blaze’a Bayleya jako gościa zespołu, nie dane mi było zobaczyć występu czeskiego Seven na scenie, podobnie w przypadku Kreyson, żar lejący się z nieba oraz zmęczenie wygrały z moimi najlepszymi chęciami.

Pod scenę koło godziny osiemnastej ściąga mnie z powrotem holenderski Legion of the Damned. Pierwszy leci „Night Of The Sabbath” z tegorocznego „Descent into Chaos”, potem „Legion of the Damned”.  Maurice Swinkels kiedy już pozbył się ciemnych okularów schował twarz pod burzą włosów, słońce radośnie oświetlało scenę, więc nie było mowy o mroku pobijającym klimat death metalowej młócki. Z wcześniejszych wydawnictw pojawiły się „Cult of the Dead”, „Pray & Suffer” poprzedzony jako intro przez „Sermon of Sacrilege” oraz „Son of the Jackal”. Dział promocyjny nowego albumu uzupełnił ponadto „Holy Blood, Holy War”. Po sporej dawce niekontrolowanego szaleństwa zapewnionego przez Holendrów, przy „Werewolf Corpse” Swinkelsowi udało się namówić MORową publikę na drugą podczas tego festiwalu ścianę śmierci zakończoną dość zaangażowanym mosh pitem.

Po 19:00 scenę przejął Ross the Boss. Kojarzenie zespołu zaczyna się kończy zazwyczaj na jednej osobie - Ross "the Boss" Friedman, główny trzon kapeli, założyciel pospołu z Joeyem DeMaio amerykańskiej ekipy królów power metalu Manowar i po nagraniu 6 świetnych albumów w tym zespole, przez DeMaio poproszony o odejście ze składu. Co ciekawe DeMaio i Ross Friedman poznali się dzięki patronowi MORowej sceny – Dio. Biorąc pod uwagę historię zespołu nietrudne do przewidzenia było pojawianie się kawałków z dyskografii Manowar w set liście, tak samo jak tłumu fanów ex kapeli Rossa. Koncert jak najbardziej przyjemny, dobry bezpretensjonalny kontakt z publiką, z którą świetnie radził sobie wokalista Patrick Fuchs. Fuchs ponadto bezwiednie zmagał się z porównywaniem wokalizy do Erica Adamsa, rzecz nieunikniona przy manowarowych utworach, przeplatających się z kompozycjami autorskimi marki Ross the Boss firmującej na razie tylko dwa albumy: „New Metal Leader” i „Hailstorm”.

Stylistycznie muzyka Ross The Boss jak najbardziej oscyluje w klimacie Manowar – patetyczne teksty, wokalnie wymagające utwory. Do tego dochodzi świetna gitara Friedmana, kompletny brak gwiazdorskiego zadęcia, luz sceniczny, bezpośredniość i ciekawy głos wokalisty. Tym sposobem na scenie nie mamy przebieranych wojowników, tylko sympatycznych, normalnych gości podających świetną muzykę. Z utworów autorstwa Rossa i ekipy pojawiły się energetyczny „Blood of Knives”, powoli rozkręcający się z balladową gitarą na wstępie „God of Dying”, przy którym Ross staje za klawiszami, rytmiczny „Kingdom Arise”, nieco wolniejszy „Behold The Kingdom” w którym to Fuchs złapał za wiosło. Ross the Boss zrobił to czego Manowar w zeszłym roku MORowej publice poskąpił, pomijając w set liście stare dobre kawałki. Pojawił się manowarowy „Hail and Kill”, oraz po raz pierwszy wykonany na scenie przez zespół, wokalnie wymagający „Kingdom Come”. Obydwa mimo nieco wyższej wokalizy świetne tak jak i cały występ.

Kolejna atrakcja to show jednego aktora, gitarzysty zespołu niemieckiej formacji Rage - Victora Smolskiego. Początkowo na scenie zabrakło nawet świateł, więc półgodzinne cięcie uszu solówkami Smolski zaczął dość skromnie. Niezwykła ekspresja, dźwięki gitary przechodziły od typowo heavy metalowego brzmienia, przez ciężkie klimaty po nastrój bluesowy by po chwili poderwać publikę kolejnym fantazyjnym  i szybkim riffem. Białorusin nieprzeciętnego talentu i świetnej techniki nie musi nikomu udowadniać, rok temu podobny występ wykonał Mike Terrana, widać solowe koncerty wchodzą do kanonu festiwalowego w Vizovicach. Zdecydowanie przyjemnie słuchało się tego wyjątkowego na tegorocznym MORze koncertu jednego instrumentu.

Po godzinie 21 przez ponad dwie godziny na scenie gości U.D.O. Standartowo początek należał do kawałków z „Rev-Raptora” wydanego w maju tego roku, jako wstęp posłużył tytułowy utwór, nieco później promocję zapewnił „Leatherhead”. Jako drugi w kolejności zabrzmiał „Dominator”, potem energetyczny „Thunderball” oraz „Vendetta”, czyli set lista systematycznie cofa do coraz to wcześniejszych albumów Udo. Po wspomnieniu zaledwie czterech albumów z niezwykle bogatej solowej dyskografii zespołu, Udo sięga po entuzjastycznie przywitany przez publikę „Princess of the Dawn” spod szyldu Accept. Po żywiołowo wyskakanym  „Princess…” swoje 5 minut ma Igor Gianola, odgrywając solo gitarowe, by następnie znowu poderwać publikę „Midnight Mover”.

Prawie wszystkie utwory rozpoczyna gitarowy dialog Gianoli i Stefana Kaufmanna ex pałkera Acceptu, taka maniera widać. Udo w zwyczajowym pseudomilitarnym stylu, portkach moro, chyba zdaje sobie sprawę z tego, że z wiekiem się nie przystojnieje i może dlatego scena jest dość skąpo oświetlona, a już szczególnie sam wokalista. Znajdą się tacy, którzy twierdzą, że Uda i tak lepiej oglądać niż słuchać, no cóż, specyficzna barwa głosu przypominająca tarcie styropianu o szkło wywołuje dość skrajne reakcje. O ile Udo po scenie porusza się dość statecznie, wyrażając ekspresję głownie gestykulacją, to Kaufmann, Gianola i Fitty Wienhold wykorzystują skrupulatnie całą przestrzeń sceniczną, biegając w te i nazad – można chłopakom pozazdrościć kondycji. W rozbudowaną konferansjerkę Udo także się nie bawi zapytując z rzadka „Are you people have a good time?” i rzeczowo wymieniając tytuły kolejnych kompozycji, ewentualnie zachęcając do klaskania. Po „akceptowym” akcencie pojawia się „Man and Machine” i „Animal House” czyli ciąg dalszy sukcesywnego cofania się w produkcjach U.D.O. Następny w kolejności utwór poprzedzony kolejnym przydługim i nudzącym już nieco wstępem Gianola – Kaufmann, wzbogaconym o opróżnianie piwa, pierwsze dźwięki i nieco zwolnione obroty wstępu odbierają mocy „Metal Heart”, nawet reakcja publiki jest oszczędna.

W tym momencie nie mogę oprzeć się wspomnieniu zeszłorocznego festiwalu, gdzie reaktywowany po wielu latach Accept, z Tornillo jako nowym wokalistą, rozpoczął swój występ od „Metal Heart” właśnie i tym niesamowicie dynamicznym wykonaniem, kompletnie pourywał tyłki publice ze mną włącznie. Ten sam kawałek, ta sama scena, a tak kompletnie różne wrażenia. Nawet solo gitarowe grane przez Hoffmanna, podobnie odśpiewane przez publikę miała więcej ognia. Po „Metal Heart” zespół schodzi ze sceny, by powrócić na planowane bisy, czyli utwory „The Bogeyman”, „I'm a Rebel” i „Balls to the Wall” wyśpiewywany pospołu z publiką. Zespołowy ukłon i zejście ze sceny. Dwu godzinny set, płynnie zagrany, przekrojowa set lista, nieprzegadany kontakt z publiką, tłum zadowolony.

U.D.O. na scenie widziałam dwukrotnie, podobnie jak reaktywowany Accept, widać należę do tej części malkontentów, którzy nigdy nie potrafili docenić charakterystycznego głosu „wielkiego, małego człowieka w moro” i zdecydowanie lepiej moje uszy przyjmują stare dobre acceptowe kawałki w wykonaniu Tornillo, Hofmanna, Franka, Baltesa i Schwarzmanna.

Co łączy Motorhead i Guano Apes? Scena festiwalu Masters of Rock! Ta nieprzewidywalna różnorodność jest największa zaletą tego festiwalu, pstrokaty stylistycznie zestaw kapel, w którym każdy znajdzie coś dla siebie.  
Wracając do Guano Apes, po godzinie 23 publiczność rozerwać na kawałki miała Sandra Nasic z ekipą. Mając w pamięci świetne dwie pierwsze produkcje Niemców, ucieszyłam się nawet z informacji, że bez zbytniej fatygi, przy okazji vizovickiego festiwalu zobaczę wreszcie Guano Apes na żywo. Radość przedwczesna… albo zbyt wygórowane oczekiwania? Na scenie pojawiły się sporych rozmiarów litery tworzące napis APES oraz przy dźwiękach „Quietly” Sandra z resztą zespołu.
W 2009 roku Guano Apes zebrało się kupy, w starym składzie, efektem tej reanimacji jest pierwszy od 9 lat album „Bel Air” wydany w kwietniu tego roku, album – bądźmy szczerzy, dość monotonny, bez pazura i zwyczajowej energii, cień tego co dawniej Niemcy tak świetnie robili razem. Pech chciał że, setlistę zdominowały kompozycje z tego właśnie albumu, czyli promocja nade wszystko, nawet kosztem lekkiego zanudzenia słuchaczy. Sześć pozycji „Oh What a Night”, „Sunday Lover”, „When the Ship Arrive”, „This Time”, nieco żywszy po przydługim wstępie „Fanman”  i szybszy, aczkolwiek nadal nie wyróżniający się zbytnio „All I Wanna Do” niemal połowa setlisty to „Bel Air” w stylistyce „lekkie, łatwe i przyjemne”, bo drapieżniejsze kawałki z płyty zostały bezlitośnie pominięte. Dodajmy do tego poprzednią produkcję z „Quietly”, „Pretty In Scarlet” - dynamika i energia, która dla mnie była synonimem Guano Apes gdzieś wyparowuje i zaczynamy powoli ziewać. Chwała jednak za przetykanie monotonii starszymi kawałkami. Rewelacyjny „Open Your Eyes”, „No speech”  jest kopnięcie i to słuszne,  ograny do granic przyzwoitości ale dający spory power „Big In Japan”, który zwyczajnie musiał być na finiszu. Sandra większość czasu skupiona była na poprawianiu kaptura szarej bluzy, tudzież blond loków w stylu glamour, czasem kucała na skraju sceny, najwięcej chyba ekspresji wykrzesała z siebie przy „Underwear” ściągając z siebie bluzę i zachęcając do spontanicznego striptizu publikę krzycząc „Take off your shirts man!”, po czym sama pozbyła się części garderoby. Stefan Ude odegrał cały utwór to siedząc to leżąc wygonie na szczycie trzymetrowej literki „E” podczas gdy Sandra zachęcała publikę do wspólnego wyśpiewywania refrenu.  Od strony muzycznej – perfekcja, wokal Sandry w świetnej kondycji, jednak więcej żywiołowości na scenie wykazali Rümenapp do spółki ze Stefan Ude. 

Na bis były: instrumentalna wersja „Plastic Mouth” i „Lords on the Boards”. Wypada ocenić koncert pod kątem „Bel Air” skoro Niemcy uczynili z niego filar koncertu: brak mocnego brzmienia, brak „wydarcia” Sandry w nowych kawałkach skutecznie zubożył odbiór. Podsumowując – zmiana stylu nie tylko wizualnego Sandry, ale także muzycznego nie wyszła ekipie na dobre, jakaś przyhamowana jednostajność oskubana z różnorodności wycelowana w masowego odbiorcę. Kapela klasyfikowana niegdyś jako łagodna wersja nu metalu daje obecnie coś na kształt w najlepszym razie alternatywnego rocka, a gwoździem do trumny jest potraktowanie występu festiwalowego, jako koncertu skierowanego do zdeklarowanych fanów, opcja zapodania tego co „znane i lubiane bo przetestowane” znacznie lepiej sprawdza się wobec zróżnicowanej publiki. 

Smakowitym deserem sobotnich koncertów okazał się Brainstrom, tu akcentuję - niemiecki heavy metalowy Brainstorm, bo skład pechowo nie dość, że nazwę ma taką samą jak ten popowy łotewski od Eurowizji to jeszcze w tym samym roku powstał. Czeskiej publice niemiecki skład jest znany, na vizovickiej scenie gościł już w 2008 roku.
Pierwsze co się rzuca w oczy to sceniczny luz i świetny kontakt z publicznością bardzo sympatycznego uchachanego od ucha do ucha wokalisty Andiego B. Francka. Facet błyskawicznie kupił czeską publikę i co wcale nie jest takie łatwe, bez większego wysiłku sprowokował tłum do wspólnego śpiewania, klaskania. Brainstorm w dorobku ma 8 albumów, setlista przekrojowa, na wstępie mocne i rytmiczne „Worlds are Coming Through”, następnie „Blind Suffering”, „Shiva’s Tears” oraz promujący najnowszy jeszcze nie wydany album „Temple of Stone”. Mocny wokal z świetnymi górnymi partiami, przyjemne nie przesadzone solówki, rytmiczne kawałki. Wspólnie odśpiewane „All Those Words”, podobnie publika dzielnie wtórowała „Fire Walk With Me” oraz „How do you feel” na finiszu pojawił się rytmiczny „Hollow Hideway”. Franck na samym wstępie zaznaczył, „we are resposible for rock and you are the masters” i faktycznie po tym występie jedno jest pewne Brainstorm rocks!

Podsumowując pełen wrażeń trzeci dzień festiwalowy: na plus wyszli Powerwolf i Brainstorm, natomiast lekki niedosyt pozostawili U.D.O i Guano Apes co jest niezbyt miłym zaskoczeniem.

Masters of Rock 2011 dzień czwarty - niedziela

Czas ma taka ponurą przypadłość, że spędzany miło, szybciej płynie. Czwartego dnia festiwalu zawsze jest to zdziwienie – już? Koniec? Dlatego ostatni dzień rozpoczęłam nieco wcześniej, bo już przed południem.

Steelwing – skład, który mimo zaledwie dwuletniej działalności widziałam już dwukrotnie, bo Szwedzi supportowali Accept oraz Sabaton podczas tras po Polsce, wypadł ciekawie. Energii chłopakom tylko pozazdrościć, kontakt nieliczną jeszcze o tej porze publiką świetny, kilka damskich westchnień pod adresem Rileya i Alexa, nie wiem na ile jest to zasługa umiejętności muzyków, a na ile obcisłych legginsów w połączeniu z ogólną prezencją, dość, że wrażenie, na czeskiej publice Steelwing zrobili pozytywne. Niemal godzinny set, w którym ociekający wręcz Iron Maiden i Judas Priest Szwedzi zapodali najlepiej chyba znane i wyróżniające się „The Illusion", „Headhunter"oraz na przed bisowym finiszu cover Fleetwood Mac „The Green Manalishi (With The Two-Pronged Crown)”. Mimo niezwykle pracowitego ostatniego roku, chłopki nadal świetnie bawią się na scenie, co w całkiem naturalny sposób udziela się publice, a co ważniejsze zabawa ta wychodzi lekko i profesjonalnie, na planowany bis pojawilł się „Roadkill (or be Killed)", po czym Riley i ekipa z setlist przyklejonych na scenie zrobili samolociki i posłali w publikę. Taki souvenir dla fanek.

Kolejny dla mnie punkt programu stanowiła Arkona. Z racji, że mróz był siarczysty, jak to w lipcu zwykle bywa, rosyjski pagan folk metal zaprezentował się w pełnym rynsztunku bojowym, grube skóry, futra – żeby nie zmarznąć przypadkiem. Masza "Scream" Arichipowa do syberyjskiego wizerunku przyzwyczaiła już fanów, jak również do trzymania się ściśle czasu koncertu, żeby przedłużając nie rozgotować się na miękko w gorącej atmosferze polskich klubów, w końcu wojownicy z Rusi twardzi być muszą i basta. Mimo radosnej słonecznej scenerii, było w końcu około godziny piętnastej, za wszelką cenę kapela chciała zbudować mroczniejszą atmosferę. Nie dla nich uśmiechy, wylewny kontakt  publiką, dla nich wściekły wgniatający w glebę ryk Maszeńki połączony z niezwykle ekspresyjnym epileptycznym wręcz momentami tańcem i ciężkie dźwięki, ciekawie wzbogacone ludowymi instrumentami.  W set liście znalazły się „Ot Serdca K Nebu”, „Stenka na Stenku” i „Goi, Rode, Goi”. W sumie Czesi wykrzesali z siebie nieco entuzjazmu, kiedy Masza przy okazji „Slavsya, Rus!” zachęcała publikę do klaskania. Jedno na długo przykuło moją uwagę, mianowicie wątpliwej jakości dekoracja w postaci wilczego zezwłoku to smętnie zwisającego z Maszy to dziko majtającego wokół wokalistki. Widać zmaltretowana wilcza skóra to takie plus dziesięć do lansu rosyjską modłę, jakby Maszy nie wystarczyło, że dysponuje niesamowitym wokalem.

Po godzinnym opiewaniu Wielkiej Rusi na scenę skromnie wkracza holenderska grupa Delain, z przesympatyczną Charlotte Wessels na wokalu. Dwa albumy w dorobku, melodyjna muzyka w klimacie symfonicznego/gotyckiego metalu, efektowna wokalistka, czyli występ zapowiada się przyjemnie. Na pierwszy ogień „Invidia” i „Stay Forever”. Nie zabrakło nowszych utworów, nie zamieszczonych dotychczas na żadnej płycie to jest „Get The Devil Out Of Me” oraz „Milk and Honey”., a zaraz po tym rytmiczny „The Gathering”. Później pojawił się nieco mocniejszy „Control the Storm” z męskim wokalem, nieco wolniejszy „Sleepwalker’s Dream” oraz na finiszu doskonale znany kawałek z pierwszego albumu „Pristine”. Charlotte energicznie zamiatała rudą grzywą w przerwach między partiami wokalnymi, wtórował jej dzielnie gitarzysta Timo Somers i mimo, że publika była raczej mało liczna koncert do udanych.

Kolejne smaczne danie rzucone na pożarcie to niemiecki Oomph! - Niemcy znani z swojego stylistycznego mixu – łączenia metalu z industrialem, rocka, gotyku i wszelkiej możliwej elektroniki. Oopmh! Na mastersowej już gościł wcześniej, jednakże w znacznie lepszym koncertowym czasie, tu zbliżała się dopiero 18:00. Jak można się było spodziewać po energetycznych, szybkich, łatwo wpadających w ucho płytach składu zabawa była świetna. Na wejściu mocny „Beim ersten Mal tut's immer weh”, a potem nieco wolniejszy „Träumst Du”. Niewiele publice było potrzebne do szczęścia skoro już niemalże od początku żywo jak na Czechów reagowała. Kolejno leciały najlepsze kawałki „Wer schön sein will muss leiden”, „Wach auf!”, „Mitten ins Herz”.

Dero Goi nie musiał specjalnie zachęcać tłumu współpracy, przy „Sex hat keine Macht” wykonanym akustycznie, sekcję rytmiczną stanowiły klaszczące dłonie, równie wydatne było wspomaganie wokalne, samo nachylenie mikrofonu nad publikę wywoływało wrzaski. Robert Flux zamienił efektownego lustrzanego Sandberga na gitarę akustyczną, Christian "Léo" Leonhardt wyszedł zza zestawu perkusyjnego i przysiadł na odsłuchu, natomiast Andreas Crap przesiadł się za klawisze. Sytuacja powtórzyła się przy również akustycznym „Auf Kurs”. Dero obdarzony charakterystycznym mocnym wokalem, szalał po całej scenie, przesyłając co chwila buziaki, przy „Gekreuzigt” zanurkował nawet w publikę pozwalając się nieść na rękach tłumu. Mimo upału i dość wyczerpującego seta odsapnął dopiero przy tych dwóch wspomnianych wolniejszych kawałkach oraz w kolejnym „Revolution” z ostatniego albumu. W numerze „Labirinth” pojawił się zgrabnie wpleciony „We Will Rock You” Queen. Mając do dyspozycji 10 pełnometrażowych albumów, Niemcom skomponowanie set listy wyszło świetnie, nie pominęli nic, czego przeciętnie zainteresowany słuchacz mógłby żałować.
Absolutne szaleństwo zbliżające się to tego, które przez całą bytność na scenie miał Goia w oczach ogarnęło tłum na swego czasu skandalizującym, prezentującym luźne podejście do spraw religii „Gott ist ein Popstar”, a na kończącym seta „Augen Auf!” było już tylko goręcej. Znając Oomph! najlepiej z ich anglojęzycznych wersji utworów, wkurzały mnie niemieckie teksty, bo nijak do ogólnego zawodzenia przyłączyć się nie dało, ale cieszę się bardzo, że miałam możliwość usłyszenia Niemców na żywo – świetna koncertowa kapela.
Znaleźli się oczywiście malkontenci, wyznawcy „prawdziwego” metalu dla których Oomph! to rammsteinopodobna hybryda grająca tanz metal – chyba nie zauważyli, że od złotych heavy metalowych lat 80-siątych pojawiło się kilka nowych, ciekawych gatunków ciężkiego grania, nieco bardziej świeżych i nowatorskich. Zabawnym faktem jest to, że Oomph! jest nieco starszy niż przytoczony Rammstein, czy to biorąc pod uwagę rok założenia co daje 22-letni staż, czy wydania pierwszego albumu, negowanie ich bez poznania przypomina dziecięce: „na złość babci odmrożę sobie uszy” – no cóż tracą kawał porządnej muzyki z konkretnym rąbnięciem.
Po prowokatorach z Oomph! na scenie kompletna zmiana klimatu, bo pojawia się anorektyczny Bobby "Blitz" Ellsworth z ekipą czyli thrashowcy z Overkill. Trzydzieści lat na scenie, 15 pełnometrażowych albumów i tylko godzina czasu na scenie. Amerykanie rozpoczynają od „The Green and Black”, czyli od ostatniego wydawnictwa, do tego doszły jeszcze „Ironbound”, „Give a Little” i „Bring Me the Night”. Punkty setlisty skakały po całej dyskografii przekrojowo, były: „Wrecking Crew”, „Hello From The Gutter”, pioruńsko szybki „Hammerhead”, nieco bardziej melodyjny „In Union We Stand”,  z ciężkim i klimatycznym wstępem „Skullkrusher” oraz „Elimination”. Skład jak najbardziej w formie, Blitz wokalnie „popiskiwał” po staremu, jednakże tłum na dobre rozruszał się dopiero przy „Old School” oraz efektywnie wydał głos wtórując Ellswotrhowi i wywrzaskując skrupulatnie każde „Fuck You”, na sam finisz Overkill zapodał stary dobry numer AC/DC „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”.

Zbliża się godzina 21, czyli czas na niedzielnego headlinera, zamykającego festiwal. Tegoroczna gwiazda to Helloween, który niesiony bogatą trasą koncertową promującą nadal album „7 sinners” zawitał do Vizovic. Nawet rok nie zdążył minąć od koncertu w warszawskiej Stodole, a tu znowu Deris z ekipą na scenie. No i co tu napisać, żeby się nie powtarzać, nie odsyłając jednocześnie do poprzedniej relacji? Set powtarzalny i przewidywalny tak jak i kontakt Andiego Derisa z publiką.
Na powitanie „Are You Metal”, „Eagle Fly Free” oraz „March of Time”. Już po 3 kawałkach Sascha Gerstner miał swoje 5 minut odgrywając efektowne solo, przerwa na „Where the Sinners Go” i kolejne solo, tym razem na bębnach Danii Loble walił ile fabryka dała. Kolejno „Steel Tormentor”, „World of Fantasy” i „I'm Alive”, podobnie jak w grudniu pojawił się 3 w 1 czyli „Keeper of the Seven Keys”, „The King for a 1000 Years” oraz „Halloween” ściśnięte do kupy.
Nadal nie mogę rozwikłać jednej rzeczy, czy od czasu warszawskiego koncertu wyostrzył mi się słuch, czy może po mastersowej scenie faktycznie kręcił się jakiś niewidzialny kot nieborak, którego Deris przydeptywał co jakiś czas wydobywając z futrzaka koszmarne dźwięki. Dość, że nader często przechodziły mnie dreszcze… z powodu tego cierpiacego kota oczywiście. Impet elokwencji Derisa podobnie jak w Warszawie, walnął w Loble przy okazji „Future World”. Danii znowu wysłuchał, że jest głupi, głuchy, niedowidzi, za dużo pije, ma zatyczki w uszach… a wszystkie te komplementy miały pobudzić publikę do donośniejszych wrzasków, których to Loble z wyżej wymienionych problemów zdrowotnych i osobistych nie słyszy. Zabawa przeciągała się nieznośnie długo, czego naturalnym efektem było ziewanie. Bite 10 minut paplaniny… włącznie z przedstawieniem muzyków… ziiiiew!
Weikath, Grosskopf, Gerstner i Loble bez zarzutu, pełna profeska, natomiast  Andreas Deris postawił na rozbudowaną konferansjerkę i dobrą zabawę. Fakt, gość sprawia sympatyczne wrażenie nieustannie kręcąc się po scenie, z uśmiechem od ucha do ucha, stara się jak może, a wychodzi… jak zawsze. Gdzieś w okolicach wywołanego pierwszego na bis kawałka „Dr. Stein” po obu stronach sceny napompowały się ogromne dyńki. Na finiszu był „I Want Out” przy, którym się znowu Derisowi pod nogami zaplątał kot i kolejne wyciskanie wrzasków z publiki… nie wytrzymałam, obrót na pięcie i czas na kolację.
Helloween zeźlił mnie do tego stopnia, że odpuściłam sobie, będące faktycznym „zamykaczem” Masters of Rock 2011 - Tri Sestry, któremu chciałam choć 5 minut poświęcić, strzała na pysznego langosa, ostatnie festiwalowe piwo i do namiotu, wyspać się, bo jutro całodzienny powrót do domu czeka.
Festiwal jak zwykle organizacyjnie – bajka, do atrakcji gastronomicznych będę znowu tęsknić cały rok, co jak co, ale festiwalowa kuchnia jest wspaniała, tak jak moja ulubiona kofola, bo piwo – jak to piwo – w kraju też mamy dobre.
Za rok szykuje się znacznie większa impreza, wszak będzie to dziesiąta, okrągła edycja Masters of Rock, miejmy nadzieję, że tym razem bez komplikacji z lokalizacją, za równie udana.
P.S. Po staremu dziękuję bydgoskiej ekipie za wspólnie spędzone cztery metalowe dni i noce! Podziękowania specjalne dla jednej dobrej duszy, dzięki której odzyskałam zdjęcia z 3 pierwszych dni festiwalu.


Masters of Rock Vizovice 2010
Dzień pierwszy – czwartek.

Czechy przywitały mnie pogodą rodem z Sahary i ruchem wahadłowym na ostatniej prostej w drodze do Vizovic – połączenie mordercze. W tym roku Masters of Rock zawalczył swoją reputację festiwalu z piekła rodem nie tylko przy pomocy ognistego grania.
Jeszcze tylko znalezienie miejsca biwakowego, wygrana walka przy rozstawianiu namiotów, szybka orientacja co, gdzie, kiedy i można ruszyć na teren festiwalu. Atrakcje w stylu polewania wodą publiki, godzinne kolejki do stanowisk gdzie można było dostać autografy MOR- owych gwiazd szybko stały się rutyną, tak samo jak barbarzyński upał skutecznie wykurzający biwakowiczów z namiotów już o 7 rano i lodowata kofkola – czeski pomysł na walkę z upałem. Piwo niestety bardzo szybko stawało się grzanym piwem, a przy tropikalnej pogodzie nic nie smakuje gorzej, nawet jeżeli jest to Pilzner. Ratować się przed rozgotowaniem można było jeszcze „zmarzliną” – mrożonymi owocami, tudzież wszelakimi rodzajami lodów, ciepłych dań nie brakowało także, ale największe wzięcie miały wieczorami z wiadomych względów. Stoiska ze wszystkim co prawdziwym fanom metalu do życia niezbędne, od glanów, kolczastych pieszczoch, wszelakiej biżuterii po drewniane korale i dmuchane gitary w uroczych różowawych odcieniach dla miłośników grania na „powietrznych wiosłach”. 

Na pierwszy dzień festiwalu przewidziano jako dania główne Tarję „ex Nightwish” Turunen  z towarzyszącą orkiestrą symfoniczną oraz Mike’a Terrana, perkusistę, który współpracował między innymi z formacjami Master Plan, Axel Rudi Pell, Yngwie Malmsteen, Gamma Ray, Roland Garpow ... itd. – trudno wyliczyć chociażby połowę, bo Terrana to wyjątkowo wszechstronny i pracowity gość. 

Terrana na scenie pojawił się razem z K2 – solowym projektem byłego gitarzysty Europe - Kee Marcello, był to jego pierwszy z czterech występów na Vizovickiej scenie. Otóż pan Terrana postanowił zapisać się w annałach księgi rekordów Czech, grając 4 koncerty w jednym ciągu.
Jako kolejny zepół pojawił się Axel Rudi Pell, porywające solówki, “Temple of the King” Rainbow – odegrana na cześć zmarłego niedawno Ronnie James Dio – dedykacja lub chociażby wspomnienie wielkiego muzyka były stałym elementem niemalże każdego występu na scenie nazwanej jego imienim tegorocznego Masters of Rock. Tłum zebrany na płycie bawił się świetnie przy energicznej muzyce niemieckiej formacji. Setlistę stanowiły utwory z nowego albumu “The Crest” jak i starsze hity “Masquerade Ball”, „Rock the Nation”, „Strong as a Rock”.  Wyjątkowym punktem programu było niewątpliwie wykonanie piosenki z repertuaru Franka Sinatry „My Way”, w czasie którego Terrana najwyraźniej chciał dać odpocząć rękom i nadwyrężał gardło, a jego popisom wokalnym towarzyszył dzielnie Axel Rudi Pell.

Głównym i chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem wieczoru miała być Tarja z towarzyszącą jej Bohuslav Martinu Philharmonic – miała być, ale czy była? Jedyne łagodne określenie na występ, który zaczął się z niemałym opóźnieniem to ”spokojny”: spokojny repertuar, spokojna Tarja, wreszcie spokojna publiczność. Widać, że Tarja lepiej się chyba czuje w stonowanym, bardziej operowym klimacie, nikt jej przecież nie odmawia prawa do odcięcia się od tego wszystkiego co tak rewelacyjnie współtworzyła z Nightwish zabrakło jednakże „kopa” i mocniejszego uderzenia. O ile „Song to the Moon” z opery „Rusałka” Antonina Dvoraka zapowiadany jako hit występu fińskiej Divy wypadł nietuzinkowo i świetnie, to dalsze punkty setlisty powolutku aczkolwiek skutecznie usypiały. Usłyszeć można było głownie utwory z okresu solowej kariery Tarji, okazało się natomiast, że znacznie chętniej wykonuje cudze kawałki, tak jak „Still of the Night” Whitesnake, aniżeli Nightwishowe kompozycje, gdzie zaszczytu wykonania dostąpił „Angels fall first” na zwolnionych obrotach do tego stopnia, że może to wina upału, ale przez moment miałam przed oczami Edzię Górniak pastwiącą się nad naszym narodowym hymnem. Nie budzi zastrzeżeń zrobiony z wielkim rozmachem symfoniczny show, ale podsumowując: wypadło to jak półtoragodzinna kołysanka, jeszcze z 15 minut w podobnej tonacji i całkiem realnie groziłoby mi wywichnięcie szczęki od częstego ziewania, zresztą część publiki posnęła jak niemowlęta – chociaż to można winę zrzucić jeszcze na czeskie piwo. Rozczarowanie? Możliwe, nawet u zagorzałych fanatyków fińskiej Divy, ale nic dziwnego i repertuar i wykonanie tak pasowały do metalowego festiwalu jak powiedzmy Sabaton do koncertu symfonicznego w filharmonii. Wokalne dokonania Tarji zbladły jeszcze bardziej przy okazji wieczornej ablucji, gdy okazało się, że każdy przeciętny słuchacz czwartkowego koncertu, jest w stanie wydobyć z siebie znacznie wyższe dźwięki, wchodząc pod lodowaty prysznic. 

Oczywiście za Tarją na scenie przez całe 3 utwory wytrwale walił w bębny niezmordowany Mike Terrana, zaliczając tym samym swój 3 występ tego wieczoru. 

Czwartym występem był solowy popis perkusisty, wyjątkowy pod tym względem, że to perkusista grał „pierwsze skrzypce”. Terrana grając do głównie klasycznych kompozycji od Vivaldiego przez Mozarta po Beethovena, wykorzystał swój czas do maksimum, jako niezły showman, zajmując centralne miejsce na scenie, szybko skupił na sobie uwagę publiczności i nawiązując z nią świetny kontakt. Waląc w bębny z przerwami przez ponad 5 godzin pobił ostatecznie rekord grania w 4 setach pod rząd, nie sądzę, żeby ktokolwiek odważył się kwestionować jego nadludzkie moce „superpałkera”. Może w przyszłym roku dla odmiany pośpiewa, ambicje wokalne sprowokowały go do drugiego ataku na mikrofon tego wieczoru i mniej lub bardziej poprawnie odśpiewał razem z wtórującą mu publiką „I’m too sexy for my drums”. Oklaski, potwierdzenie, że występ zostanie zapisany w księdze rekordów i zadowolony Terrana po wyznaniu, że kocha bębny na tyle, że mógłby i 24 godziny spędzić przy perkusji, schodzi ze sceny, ostro już po czasie.
Ponad godzina opóźnienia, głownie dzięki przydługiej przerwie przed występem Tarji. Zresztą po Tarji pozostały z tyłu sceny krzesełka, z których korzystała orkiestra ze Zlina, ciekawa scenografia dla kolejnego i chyba wreszcie najefektowniejszego punktu programu: nareszcie scenę, po tylu godzinach wyczekiwania we władanie obejmuje Sabaton. Sporo się naczekali fani szwedzkiej kapeli, już od koncertu Tarji pod barierkami dominowały koszulki Sabatona. Pośpieszne rozstawianie sprzętu, opóźnienie zrobiło swoje, Sabaton ląduje na scenie bez pirotechniki, gęsty dym ma zasłonić walające się po scenie krzesła, szybka próba dźwięku, da się wyczuć nerwowość ekipy technicznej. 

Intro i pierwsze dźwięki „Ghost Division” i … brak pirotechnicznego  „ka bum” trochę mnie zdezorientowały, miałam okazję widzieć koncerty szwedzkiej formacji w pełnej krasie, ale co tam! Efekty specjalne zostawmy tym, dla których jest to jedyny sposób na przyciągnięcie uwagi publiczności, tutaj okazały się zbędne. Zespól ma 6 członków – tylko sześciu, bo patrząc na scenę odnosiło się wrażenie znacznie większej liczebności, energia porównywalna z tą produkowaną przez średniej wielkości elektrownię atomową. Kapela nie certoli się z dawkowaniem przebojów, lecą po kolei „Attero Dominatus”, „Cliffs of Gallipoli”, „The Art Of War” wkręcając po drodze utwory z nowego albumu poczynając od tytułowego „Coat of Arms”, „Aces In Exile” oraz „Uprising”. Flag nad publiką sporo, w tym polskie, okazuje się, ze Czesi darzą Szwedów taką samą atencją jak polska publiczność i mimo, że entuzjazm okazują w dość oszczędny sposób, widać było, że nareszcie scena wraca we władanie porządnego „wykopu”, wreszcie budzą się ci co posnęli po koncercie Axel Rudi Pell.  Power metal? – zdecydowanie i to w najlepszym wydaniu. Kontakt z publiką genialny, jak tak dalej pójdzie to Sabaton zmieni nazwę na „Jeszcze jedno piwo” najczęściej chyba skandowany na ich koncertach tekst.  Uatrakcyjnienie koncertu koszulkami rzucanymi w publiczność, skonfiskowanymi przez kapelę z miejscowych stoisk, które Joakim określił subtelnie jako „hovno” - niskiej jakości nieoficjalne koszulki, za które sprzedający żądali wygórowanych cen poszybowały w tłum, chociaż pierwotny plan zakładał ich spalenie – byłby malowniczy substytut pirotechniki. Ryzykując spóźnienie na Bang Your Head Festival odbywający się następnego dnia w Balingen, gdzie mieli grać zaraz po południu, odegrali set do końca, Joakim stwierdził, że publiczność nie będzie płacić za to co spieprzyli organizatorzy czyli za opóźnienie i seta nie skrócą! Finiszowanie przy „Primo Victoria” i.. koniec!  Akurat jak się wreszcie Mastersowa publika obudziła. Można słuchać płyt Sabatona w domku przy herbatce, zrzędząc, że beznadziejnie, można kwestionować popularność kapeli twierdząc, że opiera się ona na egocentryzmie danej nacji, którą Szwedzi wykorzystują. Można też pofatygować tyłek na koncert, zobaczyć Sabaton w akcji – tam gdzie czują się najlepiej i dać się porwać. Opłacało się czekać tyle czasu, nawet jeżeli nogi odmawiały już posłuszeństwa. Według opini wielu osób z którymi miałam potem okazję rozmawiać - victoria należała do Szwedów. Dorzucam tu również moje skromne zdanie - najlepszy występ tego dnia i to wcale nie dlatego, że mają w repertuarze kawałek o Powstaniu Warszawskim i tak najbardziej lubię Ghost Division.

Masters of Rock 2010
Dzień drugi – piątek.

Upał jeszcze bardziej nieznośny, w strumyku niedaleko pola tłum jak na pielgrzymce, koncerty zaczynają się od godziny 13:00 ale chętnych do smażenia się na betonowej patelni mało. Tego dnia headlinerami miały być Queensryche i Manowar w towarzystwie holenderskiej formacji Epica, Holyhell.

Po opóźnieniach dnia poprzedniego tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy na scenie pojawia się Epica, mimo, że słońca już nie widać, upał jest nie do zniesienia. Dziki entuzjazm ogarnia publikę na widok gościa polewającego tłum wodą.  Setlistę Holendrów rozpoczynają utwory z ostatniego albumu „Design Your Universe”, jako intro „Samadhi”, potem „Resign to Surrender”, ‘Unsleashed”, następnie starsze kawałki z wcześniejszych wydawnictw: „Sensorium”, „The Obsessive Devotion”, „Quietus”, „Cry for the Moon” i zespół finiszuje przy dźwiękach „Consign to oblivion”. Simon prezentuje się świetnie i od strony wokalnej i wizualnej, kontakt z publicznością rewelacyjny. Epica ma sporą grupę fanów w Czechach, a ten kto miał okazję pierwszy raz usłyszeć zespół najpewniej odniósł jak najlepsze wrażenie.
Około 21:30 scenę we władanie przejmuje Queensryche - ikona progresywnego rock metalu.  Przyznam szczerze, że jakiś czas temu przestałam śledzić poczynania Amerykanów i w momencie kiedy Geoff Tate pojawił się na scenie pomyślałam, że zmienili wokalistę. Nie, jednak nie, głos się zgadza, tylko ten image, pomalowane na czarno oczy, fryzura na glacę i jakieś takie zmanierowane ruchy, nadmiernie teatralne. Koncert - klasa sama w sobie, w końcu w przyszłym roku zespól obchodzi 30-lecie istnienia, więc doświadczenie sceniczne i pełen profesjonalizm widoczny na każdym kroku.  Przez tak długi czas obecności na progresywnej scenie metalowej Queensryche dorobił się 12 albumów i utwóry z niemalże z każdego z nich znalazły się w set liście, w tym aż 4 utworu z „Empire” z 1990 roku: „The Thin Line”, „Silent Lucidity”, Jet City Woman” oraz kończący występ tytułowy „Emipre”. Z najnowszego wydawnictwa grupy –  „American Soldier” na scenie wykonany został jedynie „Man Down!” Tate poza perfekcyjną wokalizą urozmaicił występ grą na saksofonie. Koncert na najwyższym poziomie, do szczęścia zabrakło mi może „ Anybody Listening?” – no ale nie można mieć wszystkiego. Na konferencji prasowej Tate zapytany czego będzie można spodziewać się na nowym albumie, stwierdził: ”Praktycznie wszystkiego, od hip hopu do walca, przez polkę” – nie ma to jak progresywny metal…

O ile czas zaszkodził wizerunkowi Geoffa Tate’a to ekipie Manowar jak najbardziej posłużył. Ilekroć spojrzę na archiwalne zdjęcia zespołu w ciuszkach, których mógłby im pozazdrościć He-Man, zaczynam się wrednie szczerzyć. Po 23:00 następuje najazd powermetalowych wojowników prosto z piekła – Manowar. Setlista oparta na 3 ostatnich wydawnictwach kapeli poczynając od „Warriors of the World” z 2002 roku, przez „Gods of War” z 2007 po ostatni mini album „Thunder in the Sky”. Na 17 pozycji seta jedynym urozmaiceniem jest cover Black Sabbath „Heaven and hell” oraz  jedyny tak naprawdę pełnometrażowy hit „Black Wind, Fire and Steel”. Trzydzieści lat na scenie, 10 albumów i tylko jeden naprawdę urywający tyłek kawałek w setliście – to chyba nie o to chodzi. Adams i ekipa powinni sobie zdawać sprawę, ze festiwal ma to do siebie, że wśród słuchaczy mogą się znaleźć niewierni, nie wyznający obsesyjnie religi Manowar – królów epickiego powermetalu i jedynym sposobem na pozyskanie nowych fanów jest zapodanie starych dobrych i przetestowanych kawałków. Trzy ostatnie płyty, punkt po punkcie niemalże, a gdzie „Kings of Metal”, „Fighting the World”, „Louder Than Hell”?  Standardowe urozmaicenie show solówką Joeya DeMaio – „kamiennej twarzy”- który w trakcie wycinania na basie, od czasu do czasu rzucał publice srogie spojrzenie kontrolujące, czy aby zachwyt tłumu wyrażany jest na odpowiednim poziomie. Wizualnie ciekawa była część solo kiedy DeMaio to porzucił banalny sposób gry na basie przy pomocy palców czy też kostki i dał upust swoim sadystycznym skłonnościom w traktowaniu instrumentu, używając do wydobycia dźwięku statywu mikrofonu, odsłuchów, a nawet kamery. Końcówka z „Black Wind, Fire and Steel” poderwała publikę, wybudzoną na tyle, żeby obejrzeć pokaz fajerwerków kończący koncert.  Czy taki finisz wystarczy żeby zachować dobre wrażenie po koncercie? Całość wykonana profesjonalnie,  Adams i ekipa w doskonałej formie, pozostał jednak jakiś niedosyt, czegoś zabrakło – i dotyczy to raczej doboru wykonanych utworów aniżeli strony muzycznej.

Wygaszaczem emocji po Manowar był Holyhell – dziecko DeMayo producenta i promotora amerykańskiej formacji. Kapela ma w dorobku zaledwie 2 albumy, jednakże supportowąła już Manowar podczas trasy koncertowej. Ciekawy wokal Marii Breon, wykonującej swego czasu koncertową wersję "The Phantom of the Opera" do spółki z Ericem Adamsem. Na perkusji ex-pałker Manowar – Rhino, gitarzysta Joe Stump widać jest pod wielkim wpływem DeMaio, nie tylko muzycznym, sceniczne pastwienie się prezentowane przez basistę Manowar wzbogacił o chłostanie kablami i kopanie instrumentu – interesujące. Setlista zbudowana w oparciu o ostatni album „Holyhell”, nie zabrakło ukłonu w stronę Dio i covera "Holy Diver". Mimo później pory publiczności pod sceną było sporo, nawet upał i wielogodzinne stanie nie są w stanie zabić entuzjazmu MOR-owej publiczności.

Masters of Rock 2010
Sobota dzień 3

W oficjalnej gazetce Masters of Rock 2010 na sobotę przewidziano takie atrakcje jak Behemoth ze Szwecji, niemiecki Primal Fear, trashowy Annihilator z Kanady i Gamma Ray niemiecka legenda powermetalu.

Behemoth? Ze Szwecji? Kto śmiał ukraść nazwę naszej rodzimej kapeli!  Trzeba iść, zobaczyć i ewentualnie zemścić się za taką zniewagę.  Jakież było moje zdziwienie gdy na scenie pojawia się znajoma facjata Nergala razem z ekipą, ci sami goście co tak ładnie śpiewali o „kotku co odkopał prezent”.  I cóż, że ze Szwecji skoro nad publiką pojawiło się największe w trakcie festiwalu stężenie biało – czerwonych flag, wsparcie rodaków było liczne i ewidentne. Kiedy około godziny 18 na scenę wyszedł Behemoth, słońce smażące festiwalową publiczność nieprzerwanie od 3 dni, nagle chowa się za chmury, atmosfera robi się nastrojowo ponura.  Polska formacja najwyraźniej robi duże wrażenie na „wyższych sferach”, może to zasługa doboru przez Nergala innej literatury niż przykładowo książka telefoniczna, do rozparcelowywania publicznie na scenie. Jakkolwiek by nie było, całkowity brak słońca okazał się bardzo przyjemnym elementem Behemothowej scenografii – za który to jestem ogromnie wdzięczna.  Zespół robi wrażenie, nie dość, że ich sceniczny image był jedyny w swoim rodzaju na festiwalu, to jeszcze ciężka muzyka skutecznie przykuwa uwagę tłumu. Set ładnie, przekrojowo skomponowany od „Ov Fire And The Void” zaczynając, przez “Conquer All”, “At The Left Hand Of God”, “ As Above So Below”, “Slaves Shall Serve”, “Demigod”, “LAM” po “Chant For Eschaton”. Koncert odegrany z pełnym profesjonalizmem, najcięższa muzyka tej edycji MOR-a w najlepszym wydaniu.

Kolejny punkt sobotniego grania to Primal Fear. Niemiecki heavy metal z silnie wyczuwalnym wpływem Judas Priest. Przez godzinę scena należała do Ralfa Scheepersa i ekipy. Szybka, mocna muzyka,  dynamiczny set – nie zabrakło „Metal is Forever”, „The Darkness”, „Killbound”, świetny kontakt z publiką, czysta energia na scenie i dowody uwielbienia w postaci rzucanych na scenę części damskiej garderoby – tego akurat nie doświadczył żaden inny zespół tegorocznego festiwalu.
Po Primal Fear na scenie pojawia się trashmetalowy Annihilator. O ile Dave Padden dość statycznie trzymał się mikrofonu, to Jeff Waters szalał po całej scenie. W połowie koncertu zerwał się wiatr, na tyle silny, że w tempie ekspresowym zdjęto telebim umieszczony z boku sceny. W setliscie znalazły się „Clown Parade”, „Ultra Motion”, „The trend”, “Alison Hell”.
Późnym wieczorem nareszcie koncert Gamma Ray – gwiazdy trzeciego dnia festiwalu. Jako, że wokalista Kai Hansen swoją karierę zaczynał w Helloween nie zabrakło w secie dwóch coverów „Ride the Sky” i „I Want Out”. Wieloletnie doświadczenie sceniczne robi swoje, Gamma Ray porwał publiczność ze szczętem. Tego dnia nie było żadnych „usypiaczy” więc stopniowo narastające napięcie osiągnęło apogeum. Po paru kroplach deszczu, porywistym wietrze, aura wyciszyła się na tyle, żeby nacieszyć się występem powermetalowców na najczystszej postaci. Przekrojowy zestaw utworów, z albumu „Land of the Free”: „The Saviour”, “Abyss of the Void”, “Rebellion in Dreamland”, następnie z “Power Plant”: Gardens of the Sinner”, Armageddon” z solówką Hansena oraz “Send me a Sign”. Nie zabrakło utworów z najnowszego wydawnictwa “To The Metal” i „Empathy”. Żywe reakcje tłumu, wspólne śpiewanie, nic dziwnego Gamma Ray na Masters of Rock pojawił się już 3 raz, co najlepiej świadczy o popularności zespołu w Czechach.

Na koniec wieczoru zaplanowano Bloodbound – szwedzką heavymetalową formację. Żałuję bardzo, ale mimo najlepszych chęci nie dane było mi obejrzeć występu tej grupy. Tylko najtwardsze sztuki spośród tłumu wiernie okupowały scenę, najtwardsze i wodoodporne. Od występu Behemotha pogoda robila się coraz gorsza, na Bloodbound niestety lało już tak mocno jakby się w niebie nagle cała hydraulika zepsuła. Ratowanie dobytku okazało się ważniejsze niż wrażenia koncertowe, może jeszcze kiedyś będzie mi dane zobaczyć zespół na żywo.
Podsumowanie dnia? Behemoth, Primal Fear, Annihilator, Gamma Ray  - te nazwy mówią same za siebie, sobotni zestaw wykonawców po prostu solidnie „kopał w tyłek”.

Masters of Rock 2010
Niedziela dzień 4

Niedziele finiszowanie Masters of Rock przebiegało w raczej pochmurnej aurze, ulewa dnia poprzedniego nieco ostudziła powietrze, ale nie festiwalową publiczność. 
Przed godziną 17 na scenie pojawia się Lacrimosa, formacja oscylująca wokół gotyckiego rocka lub jak kto woli metalu obchodząca w tym roku 20 – lecie powstania. Sporo widzów zgromadził zespół, w tym sporo wyróżniających się z tłumu fanów.  Setlista przekrojowa, nie zabrakło najbardziej znanych kawałków: „Schakal”, Alleine Zu Zweit”, „Alles Luge”, Feuer”, „Stolzes Herz”. Tilo Wolff oddaje Anne mikrofon, sam przejmuje klawisze. Publiczność bawiła się dobrze, więc pomijając problemy Anne z mikrofonem, koncert można uznać za udany.   
Kolejny i zarazem niezwykle efektowny punkt programu to Doro legendarny głos formacji Warlock. Jeżeli Doro nie ma podpisanego paktu z Szatanem, to Manowar gra chrześcijańskiego rocka. Energii i prezencji Królowej Metalu niejeden mógłby pozazdrościć – sceniczny blond żywioł. Przyjemnie patrzy się na nią w akcji, do tego stopnia, że i głuchy mógłby się świetnie bawić na jej koncercie, poza tym na żadnej innej kapeli fani otaczający scenę nie mieli takich maślanych oczu. Niejednemu zmiękły kolana na „Breaking the Law”. W set liście utwory z czasów świetności Warlock jak i działalności pod szyldem Doro: „All we are”, “I Rule the Ruins”, “Always Live to Win”, “Hellbound”, “Running from Devil”, “Burning the Witches”. Koncert perfekcyjnie zagrany, płynnie, publika szalała czynnie angażując się w śpiewanie z wokalistką.

Kolejny punkt rozkłady jazdy to Unisonic, solowy projekt byłego wokalisty zespołu Helloween, powracającego na scenę po 17 latach Michaela Kiske. W set liście utwory z 2 albumów projektu Place Vendome „Streets Of Fire” i „Place Vendome”: tytułowy „Streets of Fire”, „My Guardian Angel”, „Set Me Free”, „The Setting Sun”, „Sign of the Times”, „I will be gone”, „Cross the Line”, oraz „Kids of the Century”, „A Little time” z dorobku Helloween, natomiast „Souls Alive” nowa kompozycja - znajdzie się prawdopodobnie na nowym albumie Unisonic.  Kiske w dobrej formie wokalnej, mimo, zarzekania się, że daleko mu jeszcze do poziomu, który by go zadowolił. Będzie miał okazję dopracować kondycję, bo ma nadal liczną rzeszę fanów, nie tylko czeskich, a publiczność MOR- a przyjęła występ bardzo dobrze.
Zgodnie z nieśmiertelną zasadą Alfreda Hitchcocka  powinno się zacząć od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Accept w tą zasadę wpisał się koncertowo. Początek show, ciemna i jeszcze pusta scena, słychać pojedyncze dźwięki gitary… bardzo znajome dźwięki! To się nazywa mieć WEJŚCIE! Na dzień dobry zapodany „Metal Heart” i obyło się bez konwenansów oczekiwania do bisów na największą petradę. Tłum dał się porwać bez reszty, a potem było już tylko ostrzej. Jak zawsze znajdą się malkontenci marudzący, że wokal nie ten, że Udo Dirkschneider lepszy, moim skromnym zdaniem nowy wokalista Mark Tornillo dawał radę. Ci spragnieni Udo przy pewnej dozie cierpliwości, usłyszeli go jeszcze tego samego wieczoru, ale o tym później. Tak jak od samego początku Accept zawładnął publicznością tak do samego końca tłum bawił się świetnie. Pojawiły się utwory z różnych albumów: „London Leathrboys”, „Up the Limit”, „Fast as Shark”, „Balls to the Wall”, “Teutonic Terror” na bis z kolei „Princess Of The Dawn” oraz „I’m a Rebel”. Gitarzysty Wolfa Hoffmanna wszędzie było pełno, kontakt zespołu z publiką rewelacyjny. Czy koncert udany? Bardzo, kto nie był - może żałować. 

Lordi na festiwalowej scenie pokazał prawdziwy show przez duże „S”. Już drugi raz fińska formacja zamykała Master of Rock w Vizovicach. Energetyczny hard rock, scenografia, pirotechnika oraz wyjątkowej urody członkowie kapeli stworzyły efektowne zakończenie festiwalu. Występ o tyle wyjątkowy, że na scenie pojawił się Udo Dirkschneider towarzysząc Mr. Lordi w utworze „They Only Come Out At Night” uświetniając tym samym zakończenie trasy Finów. Sam Udo wyglądał dość pociesznie w towarzystwie nienaturalnie wielkich (dzięki koturnom) potworów. Fajerwerki, zwłoki, potwory, ognie piekielne i odgrywane scenki nie pozwalały oderwać wzroku od sceny. Nie ma to jak mordowanie, rozczłonkowywanie kolejnych ofiar, rzucanie mięsem – w dosłownym rzeźnickim słowa znaczeniu – żeby całkowicie skupić uwagę publiczności. Gitarzysta Oz alias mumia faraona pozbył się wszystkich kostek do gitary szczodrze obdarowując nimi publikę, Mr. Lordi z kolei na rzecz tłumu rozstał się z uroczym różowym ręcznikiem. Niektórzy twierdzą, że popularność oparta jest głównie na rozbudowanym show, oryginalnym image scenicznym, moim zdaniem, gdyby Finowie grali naprawdę kiepską muzykę, to nawet ich zbiorowy striptiz nie utrzymałby publiczności pod sceną. To, że muzyka Lordi pozwala się rewelacyjnie bawić potwierdziła nieomylna publiczność. Mr. Lordi, Oz, Kita, Amen i jedyna przedstawicielka płci – no powiedzmy, że pięknej - Awa dawali z siebie wszystko, wywołując coraz większy zachwyt tłumu. Koncert rozpoczęty od „Girls Go Chopping” po „Dr. Sin Is In”, zawierał wszystkie najbardziej popularne utwory: „Would You Love A Monsterman”, „Devil Is A Loser” i oczywiście „Hard Rock Allelujach” – wiec było na czym zdzierać gardło wtórując kapeli. Pojawił się także „This Is Heavy Metal” singiel z mającego się ukazać jeszcze w tym roku albumu „Babez For Breakfast”. Efektowne zakończenie efektownej 8 edycji festiwalu Master Of Rock w Vizowicach.

Podsumowując: 4 dni i 4 noce muzyki, 68 zespołów w tym jeden z Polski, jedna Orkierstra Filharmonii w Zlinie, ekstremalny upał, jedna ulewa, hektolitry wypitego piwa, 948 osób, którym udzielono pomocy medycznej, żadnych ofiar śmiertelnych, zadowolona publiczność. Na pamiątkę można sobie kupić MOR-ową składankę utworów wszystkich większych gwiazd festiwalu, a niebawem zapewne DVD z zapisem koncertów. 
Teraz pozostaje już tylko czekanie na kolejną - dziewiątą już edycję Master Of Rock – jednego z największych metalowych festiwali europejskich. Można szczerze pogratulować Czechom tego, że wiedzą jak zrobić duży festiwal i ściągnąć naprawdę dobry zestaw kapel.
PS. Chciałabym podziękować bydgoskiej ekipie, dzięki której mój wyjazd doszedł do skutku, Kasi za wytrwałość  – bez niej odpuściłabym sobie chyba robienie zdjęć i przebijanie się przez publikę, a i publice (chociaż pewnie tego nie przeczyta) za ograniczoną do minimum, ale zawsze cierpliwość, gdy wszelkimi możliwymi sposobami wbijałam się w tłum, żeby złapać parę kadrów. Pozdrawiam wszystkich fotografów  „akredytowanych” na focenie „z publiczności” :D.



3 komentarze:

  1. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie :) Z kilku MORów są jeszcze prywatne relacje subiektywne i niepoważne :) W dziale "tekstowo" http://vspectrum.blogspot.com/search/label/00%20Tekstowo

      Usuń
  2. Jestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawie napisane.

    OdpowiedzUsuń