Masters of
Rock 2014: Relacja dzień pierwszy – czwartek.
To już dwunasta edycja festiwalu Masters of Rock.
Jelinek swe podwoje otworzył jeszcze przed południem. Ułatwieniem mającym zapobiec
przydługim kolejkom na bramkach była możliwość wymiany ‘listków’ na opaski już
dnia poprzedniego w określonych godzinach. Pomysł zdecydowanie trafiony. Na
wejściu na samo powitanie tradycyjny już, miły bardzo akcent: upominek w
postaci płyty ze składanką festiwalowych gwiazd. Od Sabatona po Anthrax,
siedemnaście kapel zgodziło się obdarować festiwalowiczów swoimi kompozycjami,
piękny souvenir na pamiątkę i bardzo praktyczny podkład dźwiękowy na podróż
powrotną. Sam teren większym zmianom nie uległ, poza minimalnym obkurczeniem
przestrzeni na rzecz atrakcji. Przybyło w tym roku nieco namiotów trunkowych na
placu przed sceną, namiot z sziszą nieco się przesunął, a Urban Zone nieco
głośniej rąbało dźwiękami. Sponsorskie atrakcje w postaci Radegast Adrenalin
Park na trwałe wpisały się już w krajobraz imprezy.
Znaczna zmiana natomiast dotyczyła frekwencji.
Najwyższa frekwencja bo aż 30 tysięcy luda zjechało do Vizowic w 2007 roku,
kiedy to na scenie festiwalowej – jeszcze nienazwanej wtedy imieniem legendarnego
Dio, rządził Motorhead. Przez ostatnie lata przez festiwalowy teren rocznie
przetaczało się około 20-25 tysięcy ludzi z 36 krajów jak twierdzi organizator,
w tym roku natomiast standardowe 25 000 wzrosło o kolejne 3000, ciesząc
niewątpliwie organizatorów. Większą ilość słuchaczy dało się zauważyć i bez
liczenia sprzedanych ‘vstupenek’. Podczas koncertów Sabaton czy Dream Theater
ciężko było przemieszczać się po placu przed sceną, nawet na tyłach publiki.
Skład kapel zacny, od Anthrax, przez Behemotha czy Sebastiana Bacha po lubiany
bardzo u naszych sąsiadów Sabaton czy headliner pod wodzą LaBrie. W każdym
razie tegoroczna edycja przekonała mnie, że nie zawsze największa czcionka na
plakacie festiwalowym pokrywa się z faktyczną jakością występów, ale o tym
później.
Faktycznego otwarcia festiwalowych koncertów dokonały
jak to zwykle bywa czeskie składy. Pod scenę udało mi się dotrzeć dopiero na RUSSKAJA,
skład idealnie wpasowujący się w tradycyjny mastersowy miszmasz gatunkowy.
Kapela ma w dorobku trzy produkcje, których tytuły niejako obrazują serwowany
gatunek muzyczny od „Kasatchok Superstar”, przez „Russian Voodoo” po ostatnią z
2013 roku „Energia”. I ta energia była zdecydowanie na scenie, szalona,
dynamiczna i podbita doskonałym kontaktem z publiką. Muzyka skoczna, ze
skrzypkami, trąbką, harmonią i licznym siedmioosobowym składem. Biesiadnie się
zrobiło, publika jeszcze nie zmęczona czeskim piwem ani śliwowicą szalała w
najlepsze.
Kolejno vizovicką scenę objął niemiecki AXXIS,
znany i lubiany u Czechów. Koncert bardzo podobny do ostatniego ich występu na
deskach metalfestowej sceny w 2012 roku. Bernhard Weisse nic nie stracił ani z
umiejętności wokalnych, ani z niesamowitej energii scenicznej, zasuwając po
całej scenie żywo gestykulując. Uśmiechnięty sympatyczny skład, zachęcanie do
wspólnej zabawy oraz dynamiczny hard rock wystarczyły żeby kupić sobie
wygłodniałą gitarowych dźwięków publikę. Tłumek bawił się znakomicie. W tym
roku Axxis pokusił się o dwupłytowy album, nawiązujący tytułem do pierwszego
debiutanckiego krążka sprzed ćwierćwiecza niemal „Kingdom of the Night II”.
Dwie płytki czarna i biała oddają zmiany brzmienia zespołu na przestrzeni lat,
przejścia z klasycznego hard rocka do melodyjnego power metalu. Axxis
koncert rozpoczął od tegorocznego „Kingdom of the Night II”, a zakończył
starszą wersją tego kawałka „Kingdom of the Night” z 1989 roku. Dział
promocyjny stanowiły „Venom”, „Hall of Fame” i „Heaven in Paradise”. Gdzieś w
połowie seta pojawił się obowiązkowy „Touch The Raibow” przy akustycznej
gitarce i wyłowionej z publiki pannie obsługującej „typical metal drum machine”
czyli tamburyn. Były wspólnie wyśpiewywane hity i pod finisz rytmiczny
hardrockowy „Little Look Back” i nieco wolniejszy „Living In A World”.
Jest godzina 19:00 i koncertowo kontynuujemy klimat
hard rockowy jako dodatek do wariackiego rock’n’rolla tym razem. Australijski AIRBOURNE
na scenę wkroczył przy budujących napięcie dźwiękach motywu muzycznego z
Terminatora II, po to tylko, żeby podniosły nieco nastrój rozpirzyć w drobny
mak wariackim tempem kawałka „Ready to Rock” i typowymi dla braci O'Keeffe
szaleństwami na scenie. Setlista krótka i treściwa, w końcu dyskografia
Australijczyków zamyka się na 3 pozycjach zaledwie. Kolejne nieco wolniejsze
„Too Much, Too Young, Too Fast” przeszło w „Diamond in the Rough”. Z
najnowszego „Black Dog Barking” były poza tytułowym kawałkiem „Back in Game” i
„Live it Up”. Joel O'Keeffe nieco jednak rozczarował. Wokalista zdążył
przyzwyczaić publikę do wariackich akrobacji i małpich wspinaczek na
obramowanie sceny podczas „Girls In Black”. Był to obok miażdżenia na łepetynie
puszek z piwem zdecydowanie najciekawszy punkt programu kiedy kilka tysięcy par
oczu uważnie śledziło Joela z przejęciem obstawiając „spadnie czy nie spadnie?”.
W tym roku widać starszy O'Keeffe spoważniał, bo zamiast solówki na
wysokości kilku metrów była rundka w przed barierkami na grzbiecie ochroniarza.
Jeszcze w 2011 roku, zwinnie wspiął się na tą samą scenę wywołując zachwyt
publiki. Może chłopu nie chcieli polisy na życie przedłużyć dlatego nieco
skapitulował w kwestii karkołomnych wyczynów. Prezencja sceniczna nie zmieniła
się jednak ani trochę. W przypadku Joela koszulki to całkowicie zbędna część
garderoby, okablowanie jak zwykle przyklejone taśmą do pleców, dżinsy z
dziurami na wysokości kolan, darcie się w niebogłosy i szaleńcza gimnastyka
poza mikrofonem. Reszta składu z równym zacięciem szaleje po scenie zarówno
Roads i Street na scenę wpadają mając już w mokre włosy. Pod koniec seta
był „No Way But the Hard Way”, a zakończenie przypadło na „Runnin’ Wild”. Tłum
rozbujany przez Axxis bawił się nadal świetnie w odpowiednich momentach drąc
się wniebogłosy.
Czas na
headlinera – wisienkę na torcie festiwalowym, ‘creme de la creme’ tegorocznego Masters
of Rock: DREAM THEATER. Wszystko byłoby pięknie gdyby owa wisienka
pozbyła się LaBrie ze sceny. Otóż wokal LaBrie zmasakrował całość. Nie wiem na
ile zawodzenie tego pana jest typowe na koncertach, nie wiem czy może to jakaś
tradycja, którą zatwardziali fani z miłości do Dream Theater są w stanie
tolerować. Nagłośnienie w porządku, każdy instrumencik perfekcja – wokal
masakra – i tak całe półtorej godziny. Rzeźnia wokalna w zestawieniu ze
świetnym graniem reszty składu na zasadzie kontrastu była tym bardziej
przytłaczająca. Dwunastopunktowa setlista, w której z ostatniego studyjnego
albumu znalazło się kilka utworów: „The Enemy Inside”, „The Looking Glass”,
„Along The Ride” i instrumentalny pięknie podany „Enigma Machine” bez udziału
LaBrie. Były również „The Mirror”, „Lie” i „Lifting Shadows Off a Dream” z
„Awake”. Finisz stanowiły „Overture 1928” i „Strange Deja Vu” z „Metropolis”
oraz „Pull Me Under” faktycznie kończący występ. Dream Theater w Czechach ma
bardzo dużo zdeklarowanych fanów, którzy z maniakalnym uporem wręcz zapełniali
sumiennie plac przed sceną do ostatniego dźwięku, jednakże jak na występ
headlinera moim skromnym zdaniem było to zdecydowanie za mało. Szczerze wątpię,
ażeby jakikolwiek wpływ na wokal miały sprawy techniczne, raczej pan
LaBrie był wybitnie nie w formie, a szkoda, bo nie zostawili po sobie dobrych
wspomnień, a przyjemniejsze wirtuozerskie momenty zafundowane przez resztę
składu, które gdzieś tam się w pamięci tliły zostały gwałtownie i całkowicie
zmiecione przez kolejny skład.
ANTHRAX – tutaj było rześko, potężnie i
bardzo dobrze jak na prawdziwą gwiazdę thrash metalu przystało. Może należałoby
tą nazwę na nagłówek plakatu dać. Z subtelnością i finezją walca
drogowego Anthrax przejął panowanie nad sceną, a zaraz potem deszcz przejął
panowanie nad festiwalem. Nowojorska ekipa po scenach wszelakich tłucze się już
bite trzydzieści lat i byle deszczyk tym panom szyków nie popsuje. Anthrax
ostatni raz coś nowego wypuścił w 2011 roku, ale set listę ładnie skomponowali
dorzucając cover AC/DC „T.N.T.” oraz punkowy „Got the Time”. Joey Belladonna
mimo, że nieco poza światłem biegał uczciwie, od czasu do czasu szeroko
uśmiechając się do publiki, jednakże w mimice i szaleństwach zdecydowanie
przebijał go Frank Bello. Benante schowany za perkusją jedynie oznaki wzmożonej
aktywności dawał waląc w bębny ile fabryka dała. Energia lała się z sceny. Na
wstępie „Among the Living” i „Caught in The Mosh” dla obudzenia tłumu po
wcześniejszych kołysankach. Po „Indians” przy „In the End” skład oddał hołd Dio
i Darrellowi, których podobizny w trakcie trwania utworu zastąpiły loga Anthrax
na bocznych bannerach. Był „Madhouse”, „Fight 'Em 'Til You Can't” oraz „Medusa”
i „I’m the Law”. Spodziewany bis wypełniły kolejno „I’m the Man”, „Be All, End
All”, „Efilnikufesin (N.F.L.)” i na sam finisz „Antisocial”. Skład w świetnej
formie, młynki były, tańce grupowe i wylewnie wyrażany zachwyt publiki także.
Zacny koncercik, oj zacny.
Na dobranoc był paciorek, znaczy STRYPER czyli
przedstawiciel chrześcijańskiego glam metalu jakkolwiek źle to brzmi i ciężkich
odmian rocka. Sympatycznie zdecydowanie, chociaż wcale nie obraziłabym się
gdyby panowie – teraz już w sile wieku - wyskoczyli na deski sceny we
wdziankach rodem z lat 80’siątych – byłoby znacznie… barwniej. Niestety z
upływem czasu żółte wzorki ocalały jedynie na gitarach składu, po neonowych
krzyżach zdobiących scenę też pozostało też jedynie wspomnienie. Kapela z dużym
stażem, niewątpliwie miała czas dorobić się zdeklarowanych fanów i ci właśnie
fani mimo naprawdę późnej pory i chłodu wiernie okupowali barierki.
Chłopaki bardzo po chrześcijańsku zasunęli coverem KISS „Shout it Out Loud”
nieco później kolejny cover – tym razem „Breaking The Law”. Był „Reach Out”,
„Marching Into Battle” oraz na samym finiszu wiele mówiący „To Hell With the
Devil”. Nie wiem tylko czy pan Michael Sweet z ekipa nadal mają w zwyczaju
rzucać w publikę Biblią, być może przegapiłam ten moment, albo też zwyczaj ten
przepadł jak obcisłe prążkowane wdzianka. Koncert tfu! modlitwa wieczorna
skończyła się około w 2 nocy kiedy to już chłodek skutecznie gnał publikę do
namiotów.
Pozostał lekki zawód odnośnie headlinera Dream
Theater, w jakimś tam stopniu wynagrodzony rewelacyjnymi występami reszty
czwartkowego zestawu kapel.
Masters of
Rock 2014: Relacja dzień drugi – piątek.
Piątkowe koncertowanie spokojnie można rozpocząć nieco
wcześniej. Wyspani po podróżach i rozbijaniu namiotów festiwalowicze, są
nieco bardziej rześcy, więc koncerty rozpoczynają się już o godzinie 10
rano.
Zestaw kapel drugiego dnia festiwalu to dwie dość
istotne pozycje z punktu widzenia polskiego wielbiciela cięższych dźwięków.
Dokładnie w ten sam weekend, kiedy teren gorzelni Jelinek zalewa fala ‘fanousku
tvrde muzyki’, podobna fala zwykła zalewać mieścinę zwaną Węgorzewem, na okazję
odbywającego się tam Seven Festiwal mającego aż 20 edycji. Tegoroczna edycja
nie doszła do skutku, mimo, że festiwal pięknie się rozwijał, zyskując coraz
liczniejszą publikę i zapraszając coraz większe zespoły. Najpierw fest podpadł
Behemothem i pod wodzą niestrudzonego proboszcza co gorliwsi mieszkańcy miasta
zbuntowali się przeciwko „słuchaniu brutalnego wycia i bluźnierstw zespołu
Behemoth”, a potem posypali się sponsorzy i cała kolekcja znakomitych gości
festiwalowej sceny. Obok Behemotha na węgorzewskiej scenie pojawić się miały
Epica i Arch Enemy. Rachunek prosty – zamiast na Mazury, co bystrzejsi
festiwalowicze obrali kierunek na Czechy, gdzie lipcowy nalot w liczbie 30
tysięcy fanów bezbożnych dźwięków ani tutejszego proboszcza, ani mieszkańców
maleńkiego - zaledwie 4,5 tysięcznego miasteczka jakimś cudem nie trwoży.
Gorzej nawet, bo nie dość, że mieszkańcy nie wykazują świętego oburzenia, to
jeszcze chętnie goszczą festiwalowiczów na pobliskich działkach, w hotelach,
restauracjach, sklepach, nieźle na festiwalowej turystyce zarabiając.
Wracając do festiwalu, poza oczywistymi atrakcjami
serwowanymi na obu scenach: dużej imienia Dio i małej tzw. „Alfedus Music
Stage” jest jeszcze „Prosperita Meet
& Greet Stage” umożliwiająca kolekcjonerom i fanom zebrać autografy
podziwianych muzyków, cyknąć pamiątkową fotkę. Z okazji do bezpośrednich
kontaktów z fanami korzysta zazwyczaj cały festiwalowy lineup, poświęcając swój
czas na osobiste spotkania z tymi, dzięki którym istnieją w muzycznym świecie,
sprzedają płyty i bilety na koncerty. Od zespołu zależy tylko i wyłącznie ilość
czasu jaki chcą poświęcić fanom, tego dnia Sabaton przykładowo zarezerwował
sobie aż dwie godziny na bliską wymianę uprzejmości z wielbicielami.
Piątkowa aura postanowiła jednak przetrzymać znaczną
większość publiki w namiotach. Deszcz siąpił, padał i lał naprzemiennie, z
przygnębiającą zawziętością. O dosuszeniu gratów zmoczonych dnia
poprzedniego nie było mowy, bo słońce nijak zza chmur poświecić nie chciało.
Tym sposobem kilka porannych składów miało wątpliwą przyjemność grać do
nielicznej zmokniętej publiczności i mokrego betonu, który niewiele mniej
entuzjazmu od rzeczonej publiki wykazywał.
Przepadł mi w strugach deszczu Glory Hammer i Visions
of Atlantis, a tego ostatniego byłam ciekawa, bo dopiero co zmienili świetny
głos Greczynki Maxi Nill na francuski sopran Clémentine Delauney. Nil ostatni
raz na scenie Ronniego Jamesa Dio pojawiła się z Visions of Atlantis w 2011
wtedy właśnie weszła w miejsce polskiej wokalistki, a sam występ wypadł
świetnie. Nadal nie mam pomysłu co jest nie tak z tymi kapelami z żeńskimi
wokalami, że co płytę zmienia się głos, pani Delauney jest już 7 wokalistką
austriackiego składu na zaledwie pięciopunktową dyskografię kapeli.
Pierwszy skład, jaki było mi dane obejrzeć tego dnia
to niemiecki DIE HAPPY. Skoczna muzyka, podpadająca momentami pod nowszy
Guano Apes. Dodatkową atrakcją skupiającą uwagę Czeskiej publiki była rodaczka
naszych sąsiadów, wokalistka Marta Jandowa. Z całości występu zapadł mi w
pamięć cover KISS „God Gave Rock’N’Roll to You” i nieco dźwięków zapożyczonych
od wspomnianego Guano Apes na finiszu. Istniejący od 1993 roku skład ma całkiem
sporą dyskografię, bo aż 13 albumów ukazało się pod szyldem Die Happy.
Ostatni tegoroczny „Everlove” reklamowały bannery na scenie i kawałek „If I
Could Die Happy” oraz tytułowy „Everlove”. Porównanie do Guano Apes jest może
niezbyt szczęśliwe, bo Die Happy stażowo jest o rok starsze, a na dobrą sprawę
w tym klimacie muzycznym ucieszyłby mnie inny skład, znacznie młodszy i z
polską wokalistą – mianowicie Kontrust. Pani Jandowej charyzmy i dynamiki nie
sposób odmówić, dodajmy do tego porozumiewanie się ojczystym językiem publiki i
mamy idealną receptę na doskonale przyjęty występ.
Kolejny punkt programu to już swego rodzaju tradycja.
Jakoś tak się składa, że rok rocznie na mastersowej scenie gości Bohuslav
Martinu Philharmonic Orchestra ze Zlina. Wcześniej orkiestra zlińska wspomagała
Tarję, Terranę, Rage, w tym roku towarzyszyła wokalistce DIE HAPPY - Marcie
Jandovej i Janowi Touzimskiemu wokaliście Arakain w projekcie ROCKSYMPHONY –
swoistym hołdzie dla największych legend rocka i metalu. W czasie ponad
godzinnego występu całkiem spory tłum wysłuchał ‘coverów’ takich zespołów jak
KISS, Metallica, Iron Maiden, ZZ Top, AC/DC czy Guns’n’ Roses i Scorpions ze
dwa razy. Od „Sweet Child O’Mine” na wstępie, przez „Sent Me An Angel” i „Rock
You Like a Hurricane” po „Smoke on the Water” i „Run To The Hills”. Wykonanie świetne,
zastrzeżenia można mieć jedynie do wokali, jednakże rockowo – metalowe
symfoniczne show spotkało się ogromnym zainteresowaniem publiki i nagrodzone
zostało naprawdę dużym aplauzem.
Kolejnej gwiazdy przedstawiać nie trzeba. Każdy, nawet
średnio zaangażowany fan trunkowania i biesiadnych skocznych rytmów zna KOPRPIKLAANI
doskonale. Przaśna fińszczyzna w świetnej formie i nawet bardziej fińska
niż zwykle, bo chłopaki obszernie podzielili się z publiką kawałkami z
ostatniego albumu „Manala” i to właśnie w swoim ojczystym języku. Na wstępie
„Tuonelan Tuvilla”, „Ruumiinmultaa” później „Petoeläimen Kuola” i „Levan
Polkka”, „Uni”, „Rauta” oraz „Sumussa Hämärän Aamun”. Jak sobie Finowie z
własnym językiem radzą, szczególnie po paru głębszych pozostanie na zawsze
tajemnicą, dla mnie już same tytuły są ekwilibrystyką językową. Osiemnaście
kawałków w setliście i przez te całe osiemnaście kawałków, ponad godzinę
występu, publika szalała zawzięcie hałasując i kręcąc się w radosnych młynkach
z pełnym zaangażowaniem. Przewidywalnie szczyt szaleństwa przypadł na „Levan
Polkka”, wariackie tempo i żywy rytm do zabaw grupowych wciągnęły chyba
największą liczbę wielbicieli „leśnego klanu”. „Ukon Wacka” nieco mniej
obszernie ale również pojawił się w set liście przy okazji „Louhen Yhdeksäs
Poika”, a podczas „Vaarinpolkka” nastąpiło kolejne nasilenie baletów., widać
polki rządzą nawet na festach metalowych.
Ostatni raz na vizowickiej scenie Korpi szaleli w 2012
roku, wtedy też ostatni raz Jonne Jarvela dzierżył ciekawie stylizowanego
Gibsona, dzieląc uwagę na grę i wokal. Krótko po tym, w sierpniu wokalista
złamał sobie dość konkretnie palec lewej ręki i od tamtej pory wiosło poszło w
odstawkę. Pozbawiony nagle instrumentu Jonne wreszcie widać odnalazł się na
scenie w wyłącznie wokalnej nowej roli i doceniając urok bezprzewodowych
mikrofonów biegał i szalał po całej wolnej przestrzeni, zachęcając publikę do
wrzasków i wspólnych zawodzeń. Zdecydowanie żywiołowość koncertów zyskała
dzięki rozbudowanej choreografii pana Jarveli. Kręcenie zadkiem w wykonaniu
korpulentnego blond Fina ma w sobie akurat tyle seksu i gracji co napruty łoś
galopujący przez bagna, korzystnie wpływając jednak na humorystyczne walory
występu. Korpi na zawsze widać pozbyło się centralnej dekoracji scenicznej w
postaci ogromnego rogatego statywu mikrofonu. Kolejna zamiana to brak
akordeonisty Juho Kauppinena, który z „leśnym klanem” rozstał się w 2013 roku i
którego miejsce zajął Sami Perttula. Z ‘alkoholowego zestawu barowego’ ocalały
nieśmiertelna „Vodka” i „Juodaan Viinaa” z gromko wyrykiwanym refrenem.
Końcówka to były stare, znane i lubiane „Wooden Pints”, hołd dla boga procentów
wszelakich „Pellonpekko” i oczywisty jak kac po srogiej imprezie „Happy Little
Boozer”.
Koncert Korpi jak zwykle świetny, energetyczny,
nieco szalony i niezmiennie gnający spragnioną publikę do namiotów piwnych.
Widać taki, niekoniecznie podprogowy przekaz mają chłopaki. Korpi pod gołym
niebem sprawdza się znakomicie, dobra zabawa i grupowe kicanki są jak
najbardziej na miejscu w przypadku festiwalowych atrakcji. Stupor i bezruch
słuchaczy lepiej zostawmy w salach koncertowych, gdzie przede wszystkim muzyki
się słucha.
Niezbyt wyrafinowany, ale rozkosznie radosny klimat
biesiadno – imprezowy sklęsł nieco około 21, kiedy na scenę przy dźwiękach
„Originem” wkroczyła EPICA. Rok temu Epica odwołała swój koncert na
festiwalu, ze względu na ciążę pani Simons, obiecując jednocześnie pojawienie
się na przyszłej edycji Masters of Rock i jak widać zespół spełnił obietnicę
koncertowo. Holendrzy w maju tego roku wypuścili świeżynkę „The Quantum Enigma”
i cały koncert oparty był na tej produkcji. Po intro kolejno jak na albumie
poleciały „The Second Stone”, „The Essence of Silence” i „Victims of
Contingency” a nieco później „Reverence”, „Corruption” oraz pod koniec „Unchain
Utopia” którego wstęp był świetną lekcją w wykonaniu Simone – jak prawidłowo
wykonać ognisty headbanging. Na osobną uwagę zasługuje „Victims of..” bo
kawałek zacny, growl rozkoszny, gdyby jeszcze wywalić klawisze i chórki byłoby
naprawdę epicko. Szkoda, że setlista nastawiona bardziej na promocję,
publiczność festiwalowa nieosłuchana z aktualnym krążkiem Epicy może się czuć
zawiedziona mając zaledwie cztery starsze kawałki. Pierwsze przełamanie
monopolu „The Quantum Enigma” nastąpiło gdzieś w połowie seta dzięki
„Unleashed”, „Storm the Sorrow” i „The Obsessive Devotion” oraz „Cry for the
Moon”.
Simone nie można odmówić zaangażowania i energii.
Uśmiech i świetny kontakt z publiką zdecydowanie działają na korzyść odbioru
koncertu, jednakże gdyby nie cięższe partie gitarowe oraz głos Jansena Epica
mogłaby nieco nużyć. Na plus można zaliczyć dynamikę sceniczną gitarzysty
Isaaca Delahaye i basisty Roba van der Loo. Coen Janssen już bez długich
włosów co jakiś czas wychodził zza klawiszy na front sceny, taszcząc uwiązany
do szyi półokrągły bezprzewodowy keyboard od NuMotion. Simone chcąc nie chcąc
skupia na sobie główną uwagę publiki, czy to wyśpiewując poszczególne partie
czy to zamiatając piórami, dlatego dziwnym wydaje się fakt okresowego
przyciemnienia jej postaci na scenie przez oświetleniowców. Na samym końcu
pojawił się jeszcze doprawiony ogniem „Consign to Oblivion” zamykając występ.
Simone rzuciła w publikę swoją setlistę, w tłum poleciały szczodrze rzucane
przez muzyków souveniry: kostki, pałeczki, nawet ręcznik, jeszcze tylko wspólna
fotka z czeską publicznością jako tłem i ostatecznie skład pożegnał się z
fanami. Warto wspomnieć o wizualnych atrakcjach, oświetlenie miało za
zadanie podbijać dynamikę, co migające światła czyniły z morderczą zaciętością,
rozbudowana pirotechnika rozświetlała raz po raz scenę buchającymi płomieniami.
Publika, w dużej mierze zdeklarowani fani, szczególnie męska część ‘słuchająca’
również oczami - zachwyceni, znaczy koncert udany.
Po łagodnych symfonicznych nutach czas na coś nieco
bardziej konkretnego. Power metal w najczystszym wydaniu z całym
dobrodziejstwem niezbyt skomplikowanego ale za to bardzo energetycznego
gatunku. Wielbiony w Czechach tak jak i w Polsce SABATON na scenę
wkroczył nieco przed jedenastą mając przed sobą niemal stuprocentowa frekwencję
festiwalową. Tym razem Szwedzi na podbój festiwalowych scen wyruszyli mając
arsenał poszerzony o całkiem konkretny czołg marki Yamaha i nowy album
„Heroes”.
W skrócie telegraficznym o konferencji z Sabatonem
wspomnę, bo pytania powtarzalne i na niejedno znajdzie się odpowiedź w licznych
wywiadach, jakich udziela skład. Odpowiedzi udzielali głównie Par i Joakim.
Chris i Thobbe w ogniu pytań znaleźli się podczas swojej ostatniej bytności w
Vizovicach, spowiadając się dokładnie ze swoich dotychczasowych, nie byle
jakich dokonań.
Najbliższe plany to trasa po Stanach Zjednoczonych,
gdzie warunki niekoniecznie są luksusowe, szczególnie jeżeli się nie jest
główną gwiazdą. Pewnych niedogodności w trasie z Accept chłopaki doświadczyli
widać szczególnie mocno, skoro za prysznic wystarczyć musiała butelka wody
mineralnej na parkingu za klubem, co Jocke skwitował „but I didn't start play
metal to be a primadonna”. Na pytania o większe światowe tournee Par stwierdził
bardzo poważnym tonem „it wouldn't be wise to conquer the world in one day”,
dlatego trasy planują etapami.
Dociekania dlaczego sabatonowe DVD zostało nakręcone
akurat w Polsce na Przystanku Woodstock Joakim skwitował stwierdzeniem, że tam
właśnie mieli okazję grać dla największej liczby publiczności, która wyniosła
około 600 tysięcy ludzi. Wprowadzenie na scenę dekoracji w postaci czołgu skład
wyjaśnił, że obecnie często grają jako headlinerzy, a od gwiazdy wieczoru
oczekuje się dodatkowych atrakcji, po czym Jocke podziękował za zadane pytanie
słowami „Tank you!”. Chris wyjaśniał, że w sumie nad okładkami płyt pracowało
kilka osób. Pytanie o kręcone w Polsce teledyski do "Carolus Rex" i
"A Lifetime Of War" Joakim odbił krótkim „Ask director!”, po czym
rozwinął temat wyjaśniając, że od roku nie mają kontaktu z gościem, który tym
się zajmował, dlatego z braku materiałów teledyski dotychczas nie pojawiły się
niestety. Pytanie kiedy wreszcie znajdą klawiszowca przejął błyskawicznie
Broden „Hey, that’s my job!”, po czym wyjaśnił, że obecnie przy 130-140
koncertach rocznie nie ma zbytnio czasu dokładnie zająć się tematem.
Po raz kolejny Joakim wyjaśniał, że militarna
stylizacja „łaciatych portek” w rzucik amerykański Urban Camo była początkowo
wymyślona jedynie pod teledysk, ale na tyle spodobało się to osobom spoza
składu, że stroje na stałe przenieśli na scenę. Obecnie skład ogranicza się
jedynie do łaciatych portek, łaciatą gitarę w starym stylu ma tylko basista,
prawdopodobnie ani Chris ani Thobbe nie mieli ochoty paćkać po swoich
ulubionych Fenderach.
W kwestii niezmienności wstępu Szwedzi wykazują
straszliwą zawziętość, bo nadal koncert rozpoczyna instrumentalny „Final
Countdown”, wzbogacony nieśmiało zawodzeniem publiki w refrenie, przechodzący w
rzeczywiste intro – fragment „The March To War” kiedy na scenie pojawia
się pałker, którym od 2013 roku Hannes Van Dahl. Kolejny stały punkt
wstępu to zzakulisowy ryk Brodena „Hello Masters of Rock! We are Sabaton and
this is Ghost Division” i w tym momencie zaczyna się impreza. Czołg pluje nad
tłumem czerwonym ogniem, a solidnie kopiące zadek „Ghost Division” budzi
publikę kimającą w trakcie scenicznych zmian dekoracji. Dodatkowo mamy ogniste
eksplozje i dzikie tańce pięcioosobowego składu. Jedyny Broden nie zamiata
piórami i to nie tylko z braku odpowiedniej ich ilości, ale dlatego że wbiega
na scenę później wyśpiewując pierwszą linijkę zwrotki.
Englund, Rorland i Sundstrom w tym czasie odstawiają
galopady po całej scenie dopóki chórki nie przykują ich do mikrofonów. Drugi
kawałek to pochodzący z najnowszego „Heroes” skoczny „To Hell and Back” z
rozbudowaną pirotechniką. Trzeba oddać Brodenowi, że kondycję chłop ma niezłą,
niemal cały kawałek skakał na scenie równo z publiką i nawet zadyszki nie
dostał. Brak klawiszowca na scenie w poszczególnych utworach jest bardzo
dotkliwy, cały wstęp „To Hell and Back” to klawisze puszczone „z komputera”.
Może zamiast szukać klawiszowca i posiłkować się elektroniką Sabaton mógłby
wrócić do czasów kiedy elektroniczne dźwięki były nikłym dodatkiem do
kompozycji, tym samym kompozycje zyskałyby nieco cięższy charakter.
Setlista bardzo przekrojowa, prowadzi publikę przez
wszystkie produkcje „łaciatych portek” z pominięciem „Metalizera” i z naciskiem
na „Carolusa”. Kolejno lecą „Carolus Rex”, szybkie i dynamiczne
„Screaming Eagles” oraz „Uprising”, będący jedynym polskim akcentem w secie.
Polskie flagi, równie liczne jak czeskie fruwają nad publiką jakby żywiej.
Wyjątkowe w koncercie czeskim było to, że z setlisty wypadł „must be” polskich
występów – „40:1”, czego nieszczerze opłakiwać nie zamierzam. Prezentacja
„Heroes” zamknęła się na 3 kawałkach w tym „Soldier of 3 Armies” i
„Resist and Bite” podczas którego Joakim łapie za gitarę. Nie jest tajemnicą,
że pan Broden jako naczelny kompozytor składu obsługiwać umie niejeden
instrument, przy klawiszach zwykł siadać przy „Hammer Has Fallen” i też był
pełnoetatowym klawiszowcem zanim przez przypadek nie został wokalistą. Chłopaki
nie zwalniają tempa, kolejne wrzaski widowni „jeszcze jedno piwo” pojawiające
się niemal po każdym utworze Joakim ucisza rzucaniem w pierwsze rzędy kilku
puszek, kolejno lecą „Attero Dominatus” oraz „Poltava”. Dopiero w połowie seta
Jocke wchodzi w interakcje z publiką, wypijając jedno piwo i namowy na
opróżnianie kolejnych przekierowuje na swój „six pack”, co kończy się wrzaskiem
publiki „ukaż kozy” – po naszemu „pokaż cycki”. Trzyminutowy dialog z tłumem
Broden podsumowuje przeprosinami za niezbyt wyrafinowany dowcip, ale przecież
sami są tylko „Swedish Pagans”. Możliwe, że pogaduszki z publiką są planowane w
połowie seta, po to żeby dać odsapnąć reszcie kapeli, tempo bowiem Szwedzi mają
zabójcze, a strunowa cześć składu nie oszczędza się absolutnie.
Kolejno rozbrzmiewa „Dominium Maris Baltici”, „Lion
from the North” po czym wokalista wdaje się w kolejny dialog, tym razem
dotyczący jego czeskiego pochodzenia. Widać Joakima gniotły bardzo internetowe
komentarze, według których jego czeskie pochodzenie to tylko chwyt
marketingowy, mający mu zjednać sympatię Czechów, a wokalista jest kłamcą. Na
dowód swojego pochodzenia pokazał ze sceny swój czeski paszport, wspominając,
że większość wakacji jako dzieciak spędzał w Czechach i na potwierdzenie tego
intonuje czeskie dziecięce wyliczanki, którym wtóruje zawzięcie publika.
Faktem jest, że obecna na koncercie mama Brodena jest Czeszką. Po wyjaśnieniu
całej sprawy leci wielbiony z oczywistych powodów „Far From Fame”, którego
bohaterem jest Karel Janoušek, utwór zamykający podstawową część seta.
Spodziewane raczej bisy otwiera rytmiczny „Art Of
War”, w którym znowu pirotechnika podbija dynamikę. Chris, Thobbe i Par kiedy
nie wykrzykują refrenów do mikrofonów biegają po całej szerokości sceny i wedle
własnej malowniczej choreografii łapią eleganckie pozy, zmieniając co jakiś
czas strony, czy ustawiając się w gitarowy szpaler na jej krawędzi. Par
najbardziej upodobał sobie wdrapywanie się co jakiś czas na czołg Van Dahla,
natomiast Thobbe przy odgrywaniu solówek trzyma się centrum, które zwykle
okupuje Joakim. Rorland i Englund jako solidni instrumentaliści poza dynamiką
fizyczną dodają też sporo muzyce, za co chłopakom chwała, bo na ile kompozycja
pozwoli to gitarowe wstawki i solówki zyskują na żywiołowości zdecydowanie,
również w przypadku ‘starych’ kawąłków. Atrakcyjność koncertu poza czołgiem i
naprawdę zaangażowaną dynamiką składu podnoszą wydatnie efekty pirotechniczne.
Na poszczególnych kawałkach scena zionęła ogniem na froncie i w tle,
przyciągała wzrok pióropuszami iskier. Kolejny utwór „Primo Victoria” był
sumiennie wyskakany przez cały skład i tłum zgromadzony na placu, jedyny
nieskaczący Van Dahl walił w bębny z równym zacięciem. Faktyczny finisz koncertu
to „Metal Crue” z żonglowaniem mikrofonem i wariackimi skokami Jocke, wrzaskiem
Thobbe i Chrisa oraz szaleństwami składu, mimo niewątpliwego zmęczenia
szesnastopunktową set listą. Gitarowe solo wzbogaca nieprzerwana fontanna
iskier. Potem już tylko podziękowania zespołu, ukłony i kilka souvenirów
rzucanych ze sceny, już pod dźwięki outro „Dead Soldiers Waltz”. Publika
wyklaskała, nawydzierała i wyskakała się chyba za wszystkie czasy przejmując
płynnie energię lejącą się ze sceny. Niemal stuprocentowa frekwencja przed
sceną główną świadczy najlepiej o ogromnej popularności szwedzkich „łaciatych
portek” u naszych sąsiadów i potwierdza tym samym, że Szwedzi nagrody za
najlepszy koncertowy skład zgarniają nieprzypadkowo.
Stopniowo tłum zebrany na placu rzedniał, do czego
wydatnie przyczyniał się chłód. Około pierwszej w nocy scenę przejmuje Behemoth.
Jako następca radosnego, dynamicznego power metalu serwowanego przez Szwedów,
Nergal z ekipą brzmi jeszcze ciężej i poważniej. Błyskające światła, dym, mrok,
płonące pochodnie i monotonna deklamacja wstępu do „Blow Your Trupets Gabriel”.
Powolutku snuje się dym z kadzideł umieszczonych na
centralnym statywie, napięcie rośnie, muzyka się rozkręca stopniowo, po czym
perkusja atakuje z pełną mocą, a scena ginie w pięciometrowych fontannach
lodowych, podświetlonych błyskającym światłem. Efektowe niezwykle przywitanie z vizovicką publiką, skutecznie
skupiające uwagę nawet tych najbardziej rozproszonych trunkami. Wszystko byłoby
w tym momencie pięknie, gdyby nie fakt, że Behemoth atakuje bębenki znacznie
głośniej aniżeli wszystkie składy tego dnia. Dźwięk czuć niemal fizycznie i
chociaż tekst wybitnie nie na miejscu w przypadku koncertu metalowego, to –
chłopaki przesadziliście z głośnością. Kolejny „Ora Pro Nobis Lucifer”
na zalanej czerwienią światłem wspomaga rykami zachęcony przez Nergala tłum.
Przez dźwięki wokal Nergala przebija się na pierwszy plan przy wspomaganiu ze
strony Setha i Oriona. Kolejno lecą „Conquer All” i „As Above So Below” oraz
„Slaves Shall Serve” gdzie publika nie potrzebuje już dopingu do tłumnych
ryków.
Ostatni raz Behemoth na vizovickiej scenie gościł w
2010 roku promując „Evangelion”, w trakcie najgorętszej chyba edycji festiwalu.
Wtedy całkiem skutecznie udało im się wkurzyć niebiosa, bo po ich koncercie
spadł wreszcie wyczekiwany deszcz. Był to bodajże przedostatni koncert Nergala
przed dłuższą przerwą, dlatego naprawdę dużą przyjemnością było zobaczyć ten
sam skład, na tej samej scenie, w idealnym komplecie.
Przywitanie się Nergala z publiką było oszczędne, ale
dobitne „It’s good to be alive! It’s good to be free, here in Czech Republic”.
To „free in Czech Republic” zadziałało na tyle sugestywnie, że kolejny kawałek
przyjęłam z prawdziwym entuzjazmem. Orion i Seth odpalili niezwykle malowniczą,
odwróconą dekorację sceny, a w tłum uderzyły dźwięki „Christians to the Lions”.
Piękna, nastrojowa kombinacja fonii i obrazu. Przed trzecim z kolei utworze
pochodzącym z najnowszej produkcji – tytułowym „The Satanist” z miłą bardzo dla
ucha solówką, Nergal okadził pierwsze rzędy i potężny dźwięk walnął w publikę
ponownie, przygotowując na bezlitosny „Ov Fire and Ov the Void”. Dokładnie tak
jak zakapturzony wokalista deklarował na wstępie – nie brali jeńców, co
najwyżej mrozili pierwsze rzędy dwutlenkiem węgla zakrywając scenę kurtynami
lodowymi. Orion z Inferno robią prawdziwe piekło bębenkom słuchaczy, a Seth
dodaje do tego miażdżące riffy. Kolejno lecą „Alas, Lord Is Upon Me” i „At The
Left Hand of God” podczas którego płoną statywy mikrofonów. „Chant for Eschaton
2000” teoretycznie kończy seta w blasku ognia i opadającej na publikę
szarańczy. Piekielna czwórka schodzi ze sceny, po to żeby po chwili pojawić się
ponownie w rogatej stylizacji z „The Satanist” i zapodać rzeczywiście ostatni
utwór tego wieczoru „O Father O Satan O Sun!”. Bez zbędnego rozpisywania się -
Behemoth dał absolutnie genialny pokaz ilustrujący wgniatające w glebę tornado
dźwięków, mocne zakończenie drugiego dnia festiwalu.
Masters of
Rock 2014: Relacja dzień trzeci – sobota
Czescy fani
to swego rodzaju ciekawostka. Bardzo szybko i chętnie przyjmują nowe dla ucha
dźwięki, szybko akceptują występujące w Czechach składy. Jeszcze dwa lata
wcześniej szwedzki Grand Magus na metalfestowej scenie w Pilźnie zgromadził
niewielką publikę, mizernie manifestującą entuzjazm. Na tegorocznej edycji
Masters of Rock sytuacja miała się już nieco inaczej. Znaczny tłumek ze sporym
zaangażowaniem porykiwał na placu czekając na koncert szwedzkiego tria. Pan
Christoffersson nieco zmienił image, swoją klasyczną brodę przerobił na styl
bawarski z wygolonym środkiem, co przyznam wyglądało dość zabawnie. Szczęśliwie
reszta stylistyki bez zmian, klasycznie, czarne skóry i bez zbędnych
kombinacji. Szwedzi na początku tego roku wypuścili siódmą pełnometrażówkę,
jednak przywitali się z publiką ‘po staremu’ żywym jak na ich możliwości „I,
the Jury”. Niestety reszta setlisty zalatywała nudą i monotonią, szczególnie
biorąc pod uwagę wcześniejsze składy.
Dział
promocyjny ostatniej płyty to „On Hooves of Gold” w nieco zwolnionym tempie,
„Steel versus Steel” z hardrockowym zacięciem oraz tytułowy „Triumph and
Power”. Sympatyczna gitara i powtarzalny rytm „Valhalla Rising” i „Sword of the
Ocean” nie wprowadziły ożywienia natomiast „Ravens Guide Our Way” jeszcze
bardziej wygasił dynamikę występu. Ciężko oczekiwać żeby doom czy stoner
miotały publiką, ale nie sposób też nie docenić mocnej perkusji, klasycznie
brzmiącej gitary i świetnego wokalu, bo głos JB pasuje do magusowych kompozycji
idealnie. Szwedzkie trio z publiką pożegnało się przy „Hammer of the North”.
Setlista krótka, zaledwie dziewięciopunktowa, naprawdę solidnie podana, ale
szczerze? W większych dawkach stonowane tempo i rytm mogłyby wykończyć
przyzwyczajonych do szaleństw i wszelkich wariacji festiwalowiczów, wszak nie
każdy w dźwiękach serwowanych przez ‘wielkiego maga’ rozkochany być musi.
Ciężko
opisuje się koncerty, które w nieodległej przeszłości już raz się opisywało, a
jeszcze ciężej uniknąć powtarzania się. Freedom Call kompletnie zmienił
klimat i pobudził intensywność zabaw grupowych publiki. Trzeba mieć sporą
odporność, żeby pierdolnik gatunkowy charakterystyczny dla „mastersów” nie
wykończył słuchacza. Energia i dobra zabawa to coś co najlepiej opisuje
koncerty Niemców, najlepiej w rytm radosnego i lekkiego "Oh, the time has
come, for power and glory and tonight, for a happy metal party".
Wstęp do
„happy metal party” stanowił „Union of the Strong” bardzo „happy” i bardzo
skoczny, w radośnie opromieniającym scenę słoneczku i przy zawziętych oklaskach
sporego tłumu. Chris Bay uśmiechnięty od ucha do ucha truchtał w te i nazad w
okolicach mikrofonu czy na krawiędź sceny i być może to truchtanie nie
pozwoliło mu czyściej wyciągnąć wyższych tonów. Ersin i Rettkowitz przykuci chórkami
do mikrofonów ograniczyli się do zamaszystego zarzucania piórami. Gitarowe
momenty odgrywane były w parach, Bay biegał od lewej do prawej, będąc
najbardziej dynamicznym muzykiem na scenie. Chrisowi śpiewanie szło z czasem
znacznie lepiej, całość brzmiała nienajgorzej, a uwagę damskiej części
słuchaczy skupiał na sobie niezmiennie Rettkowitz wycinający zgrabne solówki.
Tegoroczny
krążek „Beyond” poza wstępem stanowił niewielką część set listy, zgrabnie
wypełnioną starszymi kompozycjami. Poza „Jump and Carry On” był „Heart of a
Warrior” szybka kompozycja Rettkowitza, radosny oraz niemal popowy „Come On
Home”. Freedom Call można by z powodzeniem uraczyć zakwalifikowaniem do gatunku
„happy metal” dzięki „Freedom Call” właśnie, „Farewell” czy „Power and Glory”.
Po „Farewell” było już tak radośnie i wesoło, że fortepianowy wstęp do skądinąd
zacnej balladki „The Quest” skojarzył mi się z głośnym niegdyś hitem Glorii
Gaynor. Na popowym tle nieco wyróżnił się „Tears of Babylon” zapodany pod
koniec występu, a rzeczywisty koniec metalowej imprezki stanowiły „Warriors” i
„Land of Light”. Publika pohasała, zadowolona, nad tłumem bujała się rytmicznie
flaga „Chris Bay marry me!”. Widać ‘happy metal’ ma nielichą moc zjednywania
sobie słuchaczy.
W czasie
występu kolejnej gwiazdy nieuniknione były nawiązania do zespołów z którymi
muzyk współpracował w przeszłości. Mowa tu o Michael Schenker’s Temple of
Rock, kolejnym projekcie po Michael Schenker Group czy solowej
karierze młodszego brata Rudolfa. Pan Schenker znany w przeszłości jako etatowy
gitarowy UFO i Scorpions zahaczył setlistą o kilka takich pozycji.
Z repertuaru
Scorpions liczna publika zebrana na placu posłuchała „Lowerdrive”, „Another
Piece of Meat” i „Rock You Like a Hurricane” pod koniec występu. Natomiast
okres działalności w UFO ilustrowały „Doctor, Doctor”, „Shoot, Shoot”, „Lights
Out” oraz zamykający koncert „Rock Bottom”. Fani obu kapel powinni czuć się
usatysfakcjonowani. Z ostatniej produkcji pana Schenkera „Bridge the Gap”
pojawił się zaledwie jeden kawałek „Where the Wild Winds Blows” i z „Temple of
Rock” był świetnie pokazujący umiejętności wokalne White’a „Before Devil Knows
You’re Dead”.
Niewątpliwie
sporym atutem występu był Doogie White, swego czasu wokalista legendarnego
Rainbow Ritchiego Blackmoore’a, doceniony również przez pana Malmsteena,
wspomagający wokalnie gitarowe popisy Schenkera. Sam gitarzysta wielokrotnie
podkreślał, że najważniejsza w utworach jest relacja gitarzysta - wokalista co
faktycznie widać i słychać na scenie. Komplet muzyków „świątyni rocka” tworzą
exScorpionsy: basista Francis Buchholtz i pałker Herman Rarebell oraz Wayne
Findlay. Sam Schenker na okaz zdrowia nie wygląda, nieco anorektycznej postury
gitarzysta z czapką nasuniętą na oczy momentami szczerzył się do publiki
skupiając się głównie na wydobywaniu dźwięków. Dynamikę sceniczną podnosiła
reszta składu, wiecznie uśmiechnięty Buchholtz, ekspresyjny Findlay oraz dość
ekstrawagancko prezentujący się na scenie White w czerwonych portkach. Z okresu
działalności Michael Schenker Group publika wysłuchała „Assault Attack”, „Armed
and Ready” oraz ”Into the Arena” odegranych kolejno w połowie seta.
Rozczarowywać może nieco niewielka ilość atrakcji muzycznych zawartych na najnowszym
albumie pana Schenkera, solidny kawał hard rocka, podany z wyczuciem i finezją,
w niepowtarzalnym i wyjątkowych stylu Michaela, który wszelkie gitarowe
atrakcje serwuje za pomocą dłoni, a nie elektronicznych zabawek.
Kolejna
gwiazda wzbudzała przede wszystkim ciekawość. Każda zmiana najbardziej
niepowtarzalnego instrumentu jakim jest głos, ma ogromny wpływ na brzmienie
muzyki. Sporym zaskoczeniem był marcowy news dotychczasowego „gardłowego” ARCH
ENEMY - Angeli Gossow - informujący o jej odejściu z zespołu. Blond
słowiczek, który czarował tłumy aksamitnym głosikiem i mocą krtani zmiatał
pierwsze rzędy, zdecydował się zostać managerem, zamiast nadal tworzyć tak
charakterystyczne brzmienie zespołu. O zmienniczkę zadbała sama Angela,
stawiając na kolorową Alissę White – Glutz, dotychczasowy głos The Agonist,
która przygody muzyczne miała również z Delain, Nightwish czy Kamelot. Gdzieś
tam trafiło mi się czytać żale recenzenta „War Eternal”, że Alissa nie śpiewa
czysto. No błagam! Kapelek z mezzo, spinto, lirycznymi, dramatycznymi i
zwyczajnie sopranowymi wokalami jest na pęczki i te pęczki cholernie niewiele
się od siebie różnią. Nie wystarczy samo to, że ostatni album ekipy Amotta jest
bardziej melodic niż death? Orkiestry, cuda wianki i do tego płaczliwa panna –
tego byłoby już zbyt wiele. Zresztą… co na płycie można zrobić pokazała nam
kiedyś jedna taka Mandaryna, dlatego podczas koncertu Arch Enemy – dla mnie,
wielbicielki subtelności głosiku Angeli, Alissa była na cenzurowanym. Pani
White –Glutz ma wydarcie solidne i sensowne, ale…
Pan Amott i
ekipa zaczęli od „Yesterday is Dead and Gone”. Dynamiki i ekspresji nowemu
kolorowemu gardełku odmówić nie można, mocy pani White – Glutz ma pod
dostatkiem, brak jednak niskich tonów i dokładności. Tnie słowa, nie ciągnie
tak ładnie jak poprzedniczka. Można to oczywiście na karb szaleństw scenicznych
zrzucić, skakanie, gestykulację, szybkie przemieszczanie się po scenie.
Kondycyjnie nie powinno być problemu, występ na MORze był którymś tam z kolei w
nowym składzie przecież, więc trening już był. Kolejny „War Eternal” jako
niezbyt rozbudowany dział promocyjny sprawdził się znacznie lepiej. Setlista
skomponowana na znane i lubiane, skromnie przetykana ostatnią produkcją, z
której pojawiły się „You Will Know My Name” i „As The Pages Burn”.
Sprawdzianem
dla Alissy były niewątpliwie kawałki Angeli. Nieco wyżej śpiewane „Ravenous”
czy „My Apocalypse” ujdą, ale ciachane bezlitośnie wersy „No Gods, No Masters”
są nie do wybaczenia. Brak agresji i tego ładnie akcentującego „hejta” Angeli w
dykcji nieco spłyca wokal. W set liście znalazły się jeszcze „Bloodstained
Cross”, „Under Black Flags We March” czy „Dead Eyes See no Future”. Alissa
wykrzykuje kolejne słowa nader często stając u boku Amotta, łapiąc efektowne
pozy czy nadstawiając uszka na publikę.
Pani Gossow
była niesamowicie silną osobowością sceniczną, teraz uwaga publiki skupiona
jest również na reszcie składu. Nieco bardziej eksponowani na scenie są Michael
Amott i Nick Cordle, chociaż tych słuchających Alissy „oczami” jest
niewątpliwie sporo. Reszta składu perfekcyjnie, Amott i Cordle pięknie tną uszy
dźwiękami, dynamicznie dopełnia całość D’Angelo, a wszystko pod niezmordowane
tempo nadawane przez Erlandssona. Całość koncertu na plus, chociaż ciężko
oswoić się z niebieską koafiurą pod czarną flagą. Po „We Will Rise” jest ‘bis’
z trzema kawałkami faktycznie zamykającymi czternastopunktową setistę: „Snow
Bound”, „Nemesis” i „Fields of Desolation”. Koncert na plus, a ja chętnie
posłucham wokalu Alissy za jakiś czas, w klubie najlepiej. Może w międzyczasie
pani manager namówi Alissę na trening wokalny z Melissą Cross.
Kolejna gwiazda sobotniego wieczoru to Helloween. Ostatni raz na
mastersowej scenie w 2011 Andi dał popis przegadywania koncertu i niemożliwego
wręcz męczenia uszu publiki swoim wokalem. Skład na scenie pojawił się przy
dźwiękach „Walls of Jericho”, które przeszło w szybki „Eagles Fly Free”
rozbudzający publikę. Z najnowszego „Straight Out from Hell” w setliście
znalazły się „Nabataea”, „Waiting For The Thunder”, „Live Now!”, nie zabrakło
solówki na perkusji, kiedy rutynowo obgadywany przez Derisa Danni Loble miał
swoje pięć minut.
Energii Andi na scenie emituje ogromne ilości, szalejąc, strzelając do publiki
głupie miny, szczerząc się sympatycznie i radośnie wywalając ozor niczym Gene
Simmons na jego koszulce. Po staremu usuwa się z frontu sceny na rzecz
Gerstnera podczas solówek czy duetu Weikath – Grosskopf, gdy ci dwaj mają coś
do powiedzenia dźwiękiem. Marcus nie ustępuje Derisowi pod względem dynamiki
scenicznej, co akurat wpływu wielkiego na jego robotę muzyczną nie ma, Andi
natomiast mógłby nieco więcej uwagi poświęcić na wokale, zamiast na wariacje.
Sama ekipa kontakt z publiką ma świetny, doskonale czując się na scenie,
wyraźne są interakcje pomiędzy muzykami, jest dobra zabawa przenosząca się
płynnie na tłum. Na efektowny i dynamiczny finisz złożyły się „Power”, „Are You
Metal?” i oczywiście „Dr. Stein”. Publika chętnie wspiera rykami Derisa, już
przy minimalnej zachęcie z jego strony. Ostatnie trzy kawałki „Halloween”,
poprzedzony dłuższym wstępem gitarowym przez Gerstnera „Future World” i „I Want
Out” wyśpiewywany przez Derisa w dyniowej czapeczce zamykają koncert. W tym
roku Andy nieco bardziej przyłożył się do wydawania dźwięków, jednak
starsze kawałki nadal nieco męczą w jego wykonaniu.
Występ Helloween podzielił mastersową publiczność. Cześć fanów mocnych brzmień
wiernie okupowała plac przed sceną, a nieco mniej liczna część zainteresowanie
przeniosła do namiotu piwnego i w okolice, śledząc na telebimie mundialowy mecz
Brazylia – Holandia. Zanim Deris do końca ‘wyśpiewał’ „I Want Out”
Holandia wygrała już 3:0, natomiast publika wygrała bonus w postaci solidnego
„I Want Out” zaserwowanego dnia następnego przez Unisonic.
Późno, zimno, ciemno, do domu daleko… ciężką fuchę mają „wygaszacze”
festiwalowi. Po wieczornych gwiazdach, scenę w godzinach już zdecydowanie
nocnych przejmują nieco mniejsze składy, które z powodu późnej pory i zmęczenia
braci festiwalowej trunkami wszelakimi mogą liczyć na niewielką publikę.
Sobotni zamykacz dnia, nieco odszedł od tej reguły, zbierając całkiem spory
tłumek. Cztery szóste wielbionego w Czechach Sabatonu widać wzmaga
zainteresowanie skutecznie.
Oskar, Rikard i dwóch Danieli ostatni raz na deskach sceny imienia Dio
stali w 2010 jeszcze w łaciatych portkach. Tym razem bez wojennego wizerunku na
scenie pojawili się jako Civil War z Nilsem Patrikiem Johanssonem
z Astral Doors odpowiedzialnym za wokale, który jako jedyny strojem nawiązał do
wojen Północy z Południem. Skład dopełnia wieloletni kumpel chłopaków Stefan
‘Pizza’ Eriksson na basie.
Setlista krótka, bazująca na wydanym w 2013 roku albumie „The Killer Angles”. Koncert
rozpoczęły wzbogacony irlandzkimi motywami „Saint Patrick’s Day” i „Sons of
Avalon”. Od tematyki bitewnej chłopaki nie uciekli, kontynuując temat,
czerpiąc jednak inspiracje z nieco innych czasów i miejsc. Takim sposobem Civil
War zabrał słuchaczy do Gettysburga na
pola bitwy secesyjnej, a przy okazji „Lucifer’s Court” wspomnieli historię porucznika
SS Otto Rahna, który swego czasu poszukiwał świętego Graala. Występ jak
najbardziej sympatyczny. Skład szybko na scenie poczuł się pewniej mając wsparcie
fanów, którym serwowany power metal doprawiony hard rockowymi dekoracjami widać
przypadł do gustu. Za pozytywny kontakt z publiką odpowiadali raczej Rikard i
Stefan najdynamiczniejsi w składzie, Johansson skupiał się na śpiewaniu.
Sporo sabatonowych motywów w muzyce, chwytliwe kawałki, miłe dla ucha solówki i
klawisze przynajmniej faktycznie zapodane na żywo przez Myhra. Jeżeli natomiast
chodzi o głos pana Johanssona, tutaj chłopaki naprawdę odcięli od poprzedniej
kapeli. Duża skala, inna tonacja i kompletnie odmienna szkoła wokalna. Mnie
akurat głos Nilsa nieco męczy, kiedy na wyższych partiach przechodzi w
regularne buczenie. Kolejno leciały bardzo sabatonowe z nieco napuszonymi
chórkami „I Will Rule
the Universe”, „King of the Sun” z łatwym do nucenia refrenem, oraz
„Civil War” i kończący występ „Rome is Falling”. Występ mimo późnej pory udany,
publika, szczególnie ta osłuchana z poczynaniami sabatonowych renegatów
zadowolona raczej. Mi pozostał niedosyt… skoro całą kompozycyjną robotę w
„łaciatych portkach” odwalali Sundstrom i Broden, to liczyłam na to, że Oskar,
Myhr i Rikard podadzą dźwięki znacznie bardziej odmienne od sabatonowych.
Masters of
Rock 2014: Relacja dzień czwarty – niedziela.
Ostatni
dzień festiwalu rozpoczął zestaw czeskich wykonawców i spora niespodzianka
skutkująca małym zamieszaniem w koncertowym rozkładzie dnia. Planowo po
Kanadyjczykach z Kataklysm, którzy mimo wysokiej temperatury zmobilizowali
czeskich fanów do radosnych młynków i ścianek, scenę miał przejąć legendarny
Krokus. Szwajcarzy serwujący solidnego hard rocka, rok temu wydali siedemnastą
pozycję w swojej dyskografii – album „Dirty Dynamite” i spora część
publiczności na ten właśnie koncert czekała najbardziej. Dlatego też z
rozczarowaniem przyjęto wiadomość o tym, że Krokus nie pojawi się na vizovickiej
scenie z powodu uszkodzonej ręki basisty.
Zaskoczenie
i to spore spotkało tych, którzy odcięci od internetu dowiedzieli się o tym
fakcie już z mastersowej sceny. O tym jak Bonfire zgodziło się wypełnić nagłą
lukę w lineupie festiwalowym wspomniał wokalista Claus Lessmann już na wstępie
koncertu. Niemiecki Bonfire staż sceniczny ma do Krokusa porównywalny, do tego
równie bogatą dyskografię oraz sporo energii i świetny kontakt z tłumem,
dlatego też sam koncert „zastępczy” jakoś boleśnie festiwalowiczów nie
rozczarował.
Mimo, że
zaledwie rok wcześniej Bonfire wypuściło najnowszą produkcję „Schanzerherz”,
setlistę tworzyły głównie anglojęzyczne dobrze znane i starsze kawałki. Występ
rozpoczęli od mocnego „Bells of Freedom” z 2008 roku, a potem płynnie cofnęli
się aż do 1989 roku z rytmicznym utworem „Tony's Roulette”. Przekrojowy zestaw
utworów, dynamika składu, niespożyta energia Lessmanna sprawiły, że w kolejnym
punkcie setlisty deklarację „But We Still Rock” potwierdził zdecydowanie
entuzjazm publiczności. Weterani niemieckiego heavy metalu są nieco lepiej
znani u naszych sąsiadów, często wpadają na czeskie sceny, ostatni raz
rozbujali nieźle tłum na tej samej scenie w 2011 roku. Kolejno rozbrzmiały
jeszcze szybki i dynamiczny „Hot To Rock”, opatrzony balladowym wstępem „Don’t
Touch the Light” z pierwszej produkcji sygnowanej znakiem Bonfire oraz nieco
spokojniejszy „Fantasy” w połowie seta. Po głośnym swego czasu hicie „Sword and
Stone” nastąpiło kolejne zwolnienie obrotów przy balladzie „Give It A Try” zakończonej
popisami pałkera Harryego Reischmanna. Solowy show Reichsmann malowniczo
wzbogacił o płonące pałeczki i plucie ogniem. Koncert zamknęły „Under Blue
Skies” i tanecznym niemal „Sweet Obsession”. Wielbiciele żywiołowego heavy z
kolorowych lat 80’siątych, tlenionych trwałych i spranych jeansów powinni czuć
się usatysfakcjonowani takim zastępstwem. Do szczęścia zabrakło może jedynie
melodyjnego "Just Followe the Rainbow", który łatwo wpada w ucho i
samoistnie pobudza tłumy to śpiewów.
Po
melodyjnych chórkach Bonfire scenę przejął Mike Terrana. Nie pierwszy raz na
scenie imienia Dio Mike grał przysłowiowe pierwsze skrzypce. W 2010 zapisał się
w księdze rekordów Guinnessa waląc w bębny przez ponad 5 godzin w 4 setach pod
rząd - czego efektowny finisz stanowił wspólny występ z Tarją Turunen.
Centralną część sceny zajmuje oczywiście podest z białym zestawem perkusyjnym
czyli Mike. Boki sceny natomiast uzupełniają wokalnie i strunowo: gitarzysta
Fabri Kiarelli oraz basista Alberto Bollati i to już cały zespół koncertowy
Amerykanina, prezentujący się pod bannerem z logo znanego pałkera.
Terrana unieruchomiony za perkusją na niej dziko się wyżywał, bez
opamiętania waląc w bębny podczas kolejnych kawałków, żonglując pałeczkami i od
czasu do czasu zachęcając publikę do wspólnych porykiwań. W setliście
„Let it All Go”, „Liquid Dynamite”, „Shake Me”, „Hold On” oraz „Fly Me To
The Moon” Sinatry, podczas którego to Terrana złapał za mikrofon. Koncert
dynamiczny, niezły kontakt z żywo reagującą publiką, a dodatkowo każdy
poszczególny utwór zyskiwał nieco wydłużony perkusyjny epilog.
Około
godziny 19 dość radykalną zmianę klimatu zapewniła folk metalowa ekipa ze
Szwajcarii Eluveitie. Liczna dość ekipa, bo skład Eluveitie to siedmiu muzyków
obsługujących poza typowymi metalowymi gitarami, basem czy perkusją dość
niecodzienne urządzenia w postaci fujarek, liry korbowej, dud, mandoliny,
fletów czy w tym zestawienie banalnie wypadających skrzypiec. Dochodzą do tego
dwa całkowicie odmienne wokale: solidny mocny growl Glanzmanna oraz
czysty żeński głos Anne Murphy. Nagłośnić selektywnie taką menażerię musi być
sporym wyzwaniem, szczęśliwie na vizovickiej scenie wyszło to nienajgorzej.
Jedynie sporadycznie eksponowany na scenie głosik Anne przytłoczony
różnorodnością i mocą dźwięków, gdzieś znikał i słabo wybijał się ponad
całość. Mocny i dynamiczny choć nieco jednolity wstęp zapewniły kolejno
„Helvetios” i „Nil”. W sierpniu światło dzienne ujrzy siódma już pełnometrażowa
produkcja ‘Elu’ „Origins” więc można było liczyć na ‘świeżynki’ w secie. W
setliście pojawił się przyjemnie ciężki rykiem Chrigela „King” ze wspomnianego
„Origins”, ale też na zasadzie drastycznego kontrastu pojawił się „The Call of
the Mountains” gdzie melodia, chórki i wokale lekkie, łatwe i przyjemne odpowiadają
bardziej popowym kompozycjom. W pakiecie promocyjnym nowego albumu publika
usłyszała jeszcze tylko „The Nameless”, znaczy setlistę skład skomponował na
bazie znanych dobrze kawałków, w sam raz pod festiwalową różnorodną
publiczność.
Energia
intensywnie lejąca się ze sceny płynie przechodziła na słuchaczy, pobudzając do
młynków, szaleństw, skakania i donośnych ryków. Pod sceną tłum. Mocny
„Thousandfold”, rytmiczny „Luxtos” oraz rewelacyjny „Inis Mona” stanowiły chyba
najjaśniejszy punkt koncertu, miotając skutecznie publiką w rytmie dźwięków.
Zwolnienie tempa nastąpiło przy "Omnos" i "Rose for Epona".
Ci, którzy mieli przyjemność wpaść na występ Glanzmanna i ekipy podczas
ostatniej trasy Szwajcarów nadrobili brak wokalu Anne podczas koncertów.
Rzeczywiste zakończenie występu przypadło na dynamiczną trójkę „The Siege”,
wspomniany wcześniej „King” oraz „Havoc”. Koncert zdecydowanie zaliczony do
udanych, w tym wypadku najlepszym recenzentem zawsze jest zadowolona i zmęczona
publika.
Późnym
już wieczorem jako poprawka po Helloween dnia poprzedniego wystąpił
Unisonic. Wstęp to dobrze znany i szybki „Unisonic” oraz „Never to Late”.
Ekspresyjny Kiske na dobre pożegnał się z czapeczką kryjącą bardzo
minimalistyczną ‘fryzurę’, za to podobnie jak Hansena nie opuszczał go dobry
humor i luz sceniczny. Kolejny ciekawy punkt set listy to „My Sanctuary” oraz
„King for a Day”. Wokal Kiske idealny, szczególnie w kontraście ze
wspomnieniami popisów Derisa z wczorajszego wieczora. Unisonic podobnie jak
Eluveitie występowali niemal w przededniu wydania najnowszej płyty „Light of
Dawn”, promocja objęła zaledwie trzy utwory „For the Kingdom” i „Exceptional”,
a swoje premierowe wykonanie na deskach mastersowej sceny miał „Throne of the
Dawn”. Nieco lirycznego nastroju wprowadziła ballada „Over the Rainbow” zaraz
po rewelacyjnym i melodyjnym kawałku „Souls Alive” wyśpiewywanym żywo razem z
tłumem. Gdzieś w połowie seta Michael zdecydował się na nieco bardziej
rozbudowane zabawy z tłumem nucąc Day-O i zachęcając do zawodzeń z różnym
skutkiem jednakże. Wspomniał o meczu, w którym właśnie grali Niemcy i żartował
o tym, jakie to ze strony składu wielkie poświęcenie, że zamiast oglądać
właśnie mecz grają koncert. Taka kilku minutowa przegadana przerwa techniczna,
podczas, której Hansen z gitarą znikł poza sceną i po dłuższej chwili wrócił z
niemiecką flagą. Spółka ex- Helloween: Michael Kiske i Kai Hansen ładnie
zapodali „March of Time” oraz „I Want Out”, zdecydowanie lepiej brzmiący w tym
właśnie wykonaniu i zamykający występ. O ile Unisonic i Helloween z bardzo dużą
częstotliwością goszczą na czeskich scenach koncertowych, to zazwyczaj w
przypadku festiwali się mijali na kolejnych edycjach, tym razem publika dzień
po dniu wysłuchała tak różnych wersji jednego utworu. Jak zawsze bardzo sympatyczny
występ, ekipa na scenie czuje się świetnie, świetny, bezpośredni kontakt z
publicznością. Mimo problemów technicznych, pełen profesjonalizm i entuzjazm
publiki przekładają się na bardzo udany koncert.
Ostatnia
atrakcja zamykająca dwunastą edycję festiwalu to Sebatian Bach, kolejne bardzo
duże nazwisko na festiwalowym plakacie… i kolejne rozczarowanie niestety. Bach
publiczności zaserwował świetny zespół profesjonalistów, efektowne widowisko,
hity Skid Row oraz słabe wokale niestety. Energii wokaliście można
pozazdrościć, entuzjazmu miał więcej niż cała publika zgromadzona pod sceną,
sukcesywnie topniejąca w miarę czasu, co dało w efekcie bardzo niską jak na
występ zamykający cały czterodniowy festiwal frekwencję. Ciężko stwierdzić czy
mierność wokalnych popisów zrzucić na karb wieku, przesadnej pewności siebie i
braku odsłuchów, czy też pewna nonszalancja i niestaranność zaważyły na całości
występu.
Na
powitanie i rozbudzenie publiki zespół zapodał „Slave to the Grind”, szybkie
tempo, dynamika i krótkie wersy nie brzmiały najgorzej. Kolejne „The Treat” i
„Big Guns” zabrzmiały już słabiej, podobnie jak „Piece of Me”. Rewelacyjne
kompozycje „18 and Life” oraz „In a Darkened Room” gdzie dość charakterystyczne
wydarcia nie są kryte pozostałymi instrumentami zostały całkowicie przez
Sebatiana położone plackiem, jeszcze bardziej przerzedzając tłumek pod sceną.
Jedno
jest pewne, w kręceniu sześciometrowej średnicy młynków oklejonym taśmą
mikrofonem Bach nie ma sobie równych. Mimo, że nadwyrężanie kabla wyglądało
dość zatrważająco, obyło się bez ofiar, żaden z muzyków nie został
znokautowany, natomiast Bach pokazał, że czasem wykorzystanie mikrofonu
niezgodnie z przeznaczeniem jest ciekawsze niż banalny śpiew do niego.
Prezentacja solowej kariery Sebastiana zawarła się w zaledwie pięciu utworach.
Z trzeciej, najnowszej solowej studyjnej produkcji Kanadyjczyka, upchnięte
pomiędzy kawałki Skid Row zabrzmiały „All My Friends Are Dead”, „Temptation”,
„Taking Back Tomorrow” oraz nieco ironicznie brzmiący przy wokalnych
niedoróbkach kawałek „Harmony”. Z „Kicking And Screaming" był
„Tunnelvision”. Znacznie częściej niż do solowej kariery Bach odwoływał się do
starych kumpli z Guns’n’Roses i to niekoniecznie wyłącznie z tytułu udziału
Duffa McKagana przy komponowaniu wspomnianego „Harmony”. Jako ciekawostka do
setlisty dodany był cover PainmuseuM „American Metalheads”. Nieco chaotycznego
przegadywania przerw, intonowanie kawałków bez początku i zakończenia, a
wszystko to jakby z nadmiernej ekscytacji ze strony Bacha. Sam koncert zaliczyć
można raczej do ciekawostek, niż faktycznego show gwiazdy. Widać świetlana
przeszłość muzyczna Bacha została daleko w tyle, a obecnie Sebatian błuszczy na
scenie już tylko światłem od tej przeszłości odbitym.
Sam
festiwal jak zawsze udany. Rewelacyjna organizacja, doskonałe zaplecze
kulinarno – trunkowe, świetna atmosfera oraz sceniczne atrakcje nie
zawiodły fanów tego największego i najpopularniejszego na terenie Czech
festiwalu. Dotychczas Masters of Rock gościł publiczność z 36 krajów. Ponadto
tegoroczna edycja była też bardzo bezpieczną dla festiwalowiczów, żadnych
kradzieży czy poważniejszych wypadków. Jak zawsze osoby wracające z
festiwalu mogły sprawdzić poziom procentów, ruszając w podróż.
Pozostaje
czekać na trzynastą już – oby szczęśliwą edycję Masters of Rock 2015 i śledzić
nowinki informujące o kolejnych zespołach, które na scenie imienia Ronniego
Jamesa Dio w Vizowicach pojawią się w przyszłym roku.
Masters of
Rock 2013
Relacja -
dzień pierwszy
11.07.2013
Vizowice –
położona w powiecie zlińskim senna mieścina, zaludniona zaledwie przez
4 700 mieszkańców. Znana szerzej w świecie jako teren łowiecki niejakiego
Jozina z Bazin lubującego się we wzbogacaniu swojego menu przejeżdżającymi
przez vizovickie okolice Prażanami. O ile Józek z bagien tępiony był
opryskami z samolotu, to inny mieszkaniec Vizovic - Karel Singer zasłynąwszy z
produkcji morelowej brandy i likierów wszelakich, złotymi literami zapisał się
w pamięci entuzjastów alkoholowych delicji już w 1812 roku, podobnie jak nieco
później właściciel gorzelni Rudolf Jelinek. Czeskie Vizovice w lipcu – lepszej
formy urlopowego relaksowania prawdziwy festiwalowicz wymyślić nie może.
Największy festiwal rockowy u naszych sąsiadów, piękne okoliczności przyrody,
muzyczna różnorodność wzbogacona o atrakcje wszelakie, a wszystko to na terenie
gorzelni Jelinek – jelonek znaczy się. I tym o to sposobem, w idealnej harmonii
z przyrodą w doskonałym połączeniu przyjemności dla ciała (gorzelnia) i ducha
(muzyka) Vizovice w połowie lipca zwiększają zaludnienie o kolejne 25 do 30
tysięcy mieszkańców tymczasowych, przeżywając dość gwałtowny czterodniowy
najazd „fanousku tvrde muzyki”.
Tegoroczna –
jedenasta już edycja festiwalu zapowiadała się niezwykle obiecująco. Już sam
szeroko reklamowany trzygodzinny show Avantasii z rzadka pojawiającej się na
scenie czy występ wirtuoza gitary Yngwie Malmsteena zapewniły sporą frekwencję.
Dla mnie festiwal nieco retrospektywny, Lordi, Accept i Primal Fear widziałam
po raz pierwszy w 2010 podczas mojego pierwszego vizovickiego festiwalu. To, że
podczas Masters of Rock cyklicznie w 2-3 letnich odstępach pojawiają się te
same kapele, nie świadczy absolutnie o braku pomysłowości organizatora –
Progokoncertu. Głównym powodem jest to, że czescy fani są na tyle wierni i
oddani ukochanym kapelom, że cykliczne retrospekcje są wręcz niezbędne dla
frekwencji. Ubóstwiane w Czechach składy zwyczajnie muszą się pojawić tam
przynajmniej raz w roku, jak nie na ‘mastersach’ to przynajmniej na czeskiej
edycji Metalfestu
Jak co roku
„listki” na „opaski” wymienić można w okolicach godziny 12.00, zwyczajowo też
zaraz przy wejściu głównym można było otrzymać sympatyczny souvenir w postaci
płyty z kompilacją 17 przebojów tegorocznych gwiazd “Masters of Rock 2013” – ta
przyjemność czekała na pierwsze 15 tysięcy osób obdarzonych właściwym
refleksem. Pierwszego dnia koncerty zaczynają się około 14, dając szansę na
spokojny dojazd festiwalowiczom, więc było sporo czasu na zwiedzenie stoisk
gastronomicznych i przede wszystkim mastersowego sklepu – z którego wzory
koszulek opatrzone line-up’em na plecach bardzo szybko znikają. Sam teren festiwalu
uległ nieznacznym modyfikacjom, zieleniąc się wydatnie. Zniknęły białe namioty
piwnego sponsora Masters Of Rock z lat poprzednich – Gambrinusa, pojawiły się
za to zielone Radegasta. Doszła nowa atrakcja w postaci Radegast Adrenalin Park
ze ścianką wspinaczkową, bungee, strzelnicą i „muchą na ścianie” czyli dość
zabawną rozrywką polegającą na rzucaniu się w kaftanie z rzepów na urzepioną
ścianę – nie wiem jaki dreszczyk emocji towarzyszył rzucającym się, oglądacze –
zapewniam, mieli niezły ubaw.
Do atrakcji
doszło również coś co festiwalowicze z racji wydobywających się nieszczególnie
metalowych dźwięków omijali raczej z dystansem, czyli Urban Zone. Wielbiciele
sziszy po staremu wylegiwali się na dywanikach na wprost małej sceny.
Na terenie festiwalu śmigało darmowe Wi-Fi, były konkursy w których
wygrać można było podpisanego przez Yngwie Malmsteena Fendera, albo darmowe
piwo przez cały rok. Pyszne atrakcje kulinarne stały na swoich miejscach, po
staremu, serwując wszystko od halusków po langose. Szkoda tylko, że na terenie
Jelinkowej gorzelni nie można napić się prawdziwej czeskiej kofoli, za to
straszą ludzi skutecznie zaklejającą dziób Coca – Colą. Drewniane budki
serwujące specjały gospodarza festiwalu, również po staremu dość gęsto
rozmieszczone, stale były oblegane przez wielbicieli likierów markowanych przez
R. Jelinek Distillery.
Festiwal na
scenie głównej otworzyła „česká folkrocková hudební skupina” czyli folkowo-
rockowy czeski skład Fleret. Stanisław Bartosik – skrzypek, koncertował
na siedząco z powodu kontuzji kolana. Pierwszy mastersowy koncert zebrał
naprawdę sporą ilość fanów pod sceną. Doprawiony ludowymi motywami rock,
zahaczający momentami o klimaty country, miło przywitał festiwalowiczów.
Kolejnym
składem, który przejął scenę był nadal folk – tyle, że w połączeniu z soczystym
metalem i rozkosznie męczącym tempem prosto z Norwegii, czyli TrollfesT.
Nieliczny skład serwujący równie radosne co prezencja sceniczna granie, teksty
podaje w fikcyjnym języku norwesko – niemieckim. Trudno nie uśmiechnąć się
patrząc na TrollfesT na scenie, bo na ile poważnie na tle tradycyjnie
reprezentujących Norwegię deathmetalowych kapel może wypaść okrągły gość w
żółto – czarnym pasiastym wdzianku, z pomponikami imitującymi owadzie czułki
bimbającymi się nad bardzo wysokim czołem i jeszcze ze skrzydełkami na
grzbiecie? Wspomniany bączek wagi ciężkiej fruwający żywo po scenie odpowiada
za rykliwe wokale i nosi wdzięczną ksywkę Trollmannen, co ładnie uzupełnia
basista Psychotroll, pałker Trollbank i gitarzysta Mr. Seidel. Najlepiej
radosną twórczość kapeli chyba charakteryzuje skoczny kawałek „Brumlebassen” w
którym ewidentnie słychać wszelkie pasiaste owady bzykające. Zasadniczo
poszczególne kawałki bzykających trolli brzmią jakby kto wziął cięższy metal,
szybkie tempo, garść ludowych instrumentów, solidny ryk renifera w porze
godowej i Gorana Bregovica do kupy, wrzucił całą tą mieszankę do ula i wkurzył
tym jego mieszkańców. Warto wspomnieć, że przy okazji tej zacnej kompozycji
jaką jest „Brumlebassen” pod sceną zrobił się ganiany młynek - znaczy
Trollfest na publikę działa całkiem skutecznie.
Pozostajemy
dalej w klimatach folkowych, tym razem nie północnych, a wschodnich - scenę
najeżdża Arkona pod wodzą filigranowej wizualnie, a miażdżącej wokalnie
Maszy „Scream” Archipowej. Ostatni raz Arkonę na deskach sceny Ronniego
Jamesa Dio widziałam w 2011, od tamtej pory nic się nie zmieniło. Te same stroje,
skóry, futra w sam raz na siarczyste lipcowe mrozy, ten sam wilczy zezwłok
podrygujący martwymi łapkami razem z Maszą. O ile sama Masza jako wokalistka do
mnie przemawia znacznie bardziej, aniżeli gotyckie zawodzące damy podpierające
się wyszukanymi kreacjami, to standardowy wizerunek Rosjan nieco mi się
znudził. Jakkolwiek by nie było, Masza jak zwykle skupia na sobie rozmaślone
spojrzenia męskiej części publiki, nie zwracającej większej uwagi na resztę
kapeli, w tym na szanownego małżonka Maszy, Siergieja „Lazara” srogo
popatrującego na tłum. Damska część z kolej zerka na odpowiedzialnego za dęte
instrumentarium Volka czyli Władimira Rieszetnikowa, niewiele ustępującego
Maszy dynamiką sceniczną i trzepaniem piórami.
Co do
arkonowej set listy, było wszystko to co najbardziej lubiane, czyli jakoś z
początku seta „Goi, Rode, Goi!”, potem „Ot Serdtsa k Nebu”, „Slovo”, a także
wolniejsza „Slav'sja, Rus'!”. Była obowiązkowa pozycja koncertowa, czyli
wściekle szybka „Stenka na Stenku” na której oczywiście ścianka wydyrygowana ze
sceny przez Maszę musiała być, szybko jednak ścianka zamieniła się w grupowe
nieskoordynowane truchtanie w miejscu. Początek występu to dość paskudne
problemy dźwiękowe, potem nieco lepiej. Wydatnie w odbiorze pomagały rytmiczne
„hej, hej” publiki, klaskania synchroniczne i wszelkie pokrzykiwania. Zakończenie
było raczej taneczne „Yarilo” i „Kupala i Kostroma”. Koncert podobał się
na tyle, że aż publika pokusiła się o oryginalną choreografię. Chyba na
„Zakliatie” pojawiło się takie koncertowe kuriozum jak sailing moshpit, kiedy
spora część publiki siedząc na betonie markowała wiosłowanie wspomagane głośnym
rytmicznym „hejowaniem”,
Po
Maszy z ekipą folki wszelakie idą w niepamięć bo scena przechodzi w klimat
heavymetalowy niemieckiej marki Primal Fear. Niezmordowany Ralf Scheepers
z ekipą ostatni raz po vizovickiej scenie buszował w 2010 roku i od tamtej pory
Niemcy dorobili się kolejnej pozycji w dyskografii – zeszłorocznego albumu
„Unbreakable”. I właśnie od „nówki” zaczęli. Na wstęp był „Strike” szybszy
nieco na rozruszanie publiki i „Bad Guys Wear Black”. Wygląda na to, że
Primal Fear przełamał jakoś techniczne problemy dnia pierwszego festiwalu, bo
koncert brzmiał znakomicie. Scheepers w świetnej formie. Mimo, że wokale a’ la
Halford wychodzą mu lekko, łatwo i przyjemnie dla ucha, na scenie Ralf sprawia
wrażenie jakby ciągnięcie „górek” było strasznie męczące, kuląc się, zginając w
pół i łapiąc grymasy osoby wybitnie cierpiącej. Kiedy Scheepers akurat nic nie
„wyciąga” uśmiecha się szeroko, podobnie jak Mat Sinner – basista i Szwed
Magnus Karlsson, który niezwiązany z mikrofonem chórkami jak Mat, zasuwa po
całej scenie. Pozostałe albumy również zostały wspomniane, z tytułowych
kompozycji były “Nuclear Fire”, “Seven Seals”, a także “Angel in Black”,
“Chainbreaker” czy “Fighting the Darkness”. Z “Unbreakable” pojawił się nieco
później “Metal Nation” poprzedzający swego rodzaju hymn wyciskający z Ralfa
naprawdę wysokie wrzaski “Metal is Forever” – nie ma to jak grać metal
traktujący o... metalu. Na sam finisz był “Unbreakable Pt.2” publika
zachwycona, nic dziwnego energii, dymamiki ‘primalom’ tylko pozazdrościć, a i
genialny kontakt z tłumem zrobił swoje. Power metal firmowany składem Primal
Fear ma faktycznie moc!
Na
kolejny koncert czekałam od dawna, a od jedynego kwietniowego występu w Polsce
w szczecińskim Słowianinie czekałam jeszcze bardziej, bo niestety nie udało mi
się do “Sławka” dotrzeć. Mowa o niemieckim power metalu, który przez ostatnie
trzydziestolecie z przerwami przetacza się przez metalowe sceny jako Grave
Digger. Wydany w zeszłym roku "Clash Of The Gods", rewelacyjnie
rozreklamowany album pchnął w styczniu Grabarza w trasę, po całej Europie, aż
na fali rozpędu dobili do Vizovic. Sam album recenzje zbierał różne, natomiast dla
kogoś kto nie miał wcześniej przyjemności oglądać Chrisa Boltendahla na żywo
zawsze pozostała nadzieja na stare, dobre i ograne numery w setliście.
Nieco
po godzinie 19:00 przy dźwięku dud w „Scotland the Brave” na scenę statecznym
krokiem wszedł upiornie zamaskowany Katzenburg. Za wstęp posłużyły dwie
kompozycje z ostatniej szesnastej już płyty „Clash Of The Gods” i „Angel &
The Grave Digger”, i również z tego albumu „Home at Last” nieco później. Chris
żywiołowy na scenie, dba o kontakt z publiką zachęcając do wspólnej zabawy,
mimiką strasząc pierwsze rzędy. Były klaskania, chórki i zawodzenia. Axel
„żelazne paluszki” Ritt zasuwał niezbyt wybujałe solówki równie wydatnie się
szczerząc do tłumu, nieco spokojniejszy Jens Becker skupiał się przede wszystkim
na graniu, za to Stefan Arnold jeżeli tylko muzyka pozwalała zachęcał do
klaskania, żonglował pałeczkami i ewentualnie dokręcał perkusję, której widać
coś technicznie dolegało. Katzenburg za klawiszami w uroczej masce szkieletu
niewiele się pozamuzycznie udzielał, co jakiś czas tylko poprawiając zapewne
niezbyt wygodną dekorację twarzy. Reszta setlisty przekrojowa. Był „Hammer of
the Scots”, „Knight of the Cross”, wstępem do „Ballad of a Hangman” było
wywołane przez Chrisa zawodzenie refrenu przez publikę. Nie zabrakło
„Excalibura”, tempo nieco spadło przy rytmicznym „The Last Supper”, po czym
nastąpił mocniejszy „Home at Last”. Nie mogło zabraknąć „Highland Farewell” i
najbardziej znanego chyba ”Rebelion” który jakiś czas temu obrzydziło mi
wykonanie Van Canto. Na „Rebelion” padało, co nieco ostudziło może atmosferę,
mimo, że publika do chórków przykładała się bardzo. Sam kawałek jakoś tak bez
odpowiedniego rąbnięcia, zmęczony Chris pierwsze wersy raczej deklamował niż
śpiewał, wymieniając dość długo się linijkami tekstu z publiką. Na wkalkulowane
bisy były żywy „Killing Time” i „Heavy metal Breakdown”. Przez ponad
godzinę klany maszerowały po vizovickiej scenie, raz bardziej żywiołowo raz
mniej, przemaszerowały przez deszcz, tłumne wycia i zawodzenia, razem z
zadowoloną publiką.
Następny
punkt programu to coś co naprawdę doceniam w czeskim podejściu do festiwali –
urozmaicenie! Może jak kto sporo koncertów widział, to wszelkie inności robią
większe wrażenie? Czasem jakaś kapela, nawet dość cudaczna, potrafi lepiej
poprawić humor i nastrój niż najlepiej zagrany koncert. Takich koncertowych
urozmaiceń w Czechach sporo, to trochę jak przerwa na reklamę, kiedy reklama
okazuje się równie ciekawa co film. Po niemieckich grabarzach scenę przejęła
wielokrotnie już przeze mnie wychwalana fińszczyzna za fantazję iście ułańską.
W tej edycji festiwalu szaloną i nieobliczalną markę Made In Finland
reprezentowali Leningrad Cowboys – tym razem bez trupa - goes to Vizovice.
Dzięki bogom za Finlandię, która banałem scenicznym się brzydzi! Dzięki po
wielokroć, bo dzięki temu mamy wszelkie wariactwa muzyczno - stylistyczne na
scenie. O ile Norwegia rutynowo kojarzy się z mrocznymi gośćmi w makijażach
a’la miś który się bambusami namiętnie zażera, to Finowo serwuje nam wszelakie
trolle, potwory i wariacje na temat zespołów wojskowych rodem z czeluści Rosji.
Powołani do życia jako najgorszy band świata prosto z mroźnej Syberii przez
reżysera Akiego Kaurismaki w 1989 roku, kowboje mający chyba możliwie
najbardziej potłuczonego fryzjera wszechczasów zaczęli żyć własnym pozafilmowym
scenicznym życiem.
Leningrad
Cowboys na scenę weszli o godzinie 21. Weszli… hmm, wchodzili i to dłuższą
chwilę. Ciężko ogarnąć skład ilościowo, z racji podobnej stylizacji liczenie
ich na scenie odpada w przedbiegach, ostatecznie jest w składzie 11 kowbojów w
tym dwie leningradzkie damy. Damy nazywają się Hanna i Anna i poza długorzęsą
bardzo efektowną dekoracją sceny panie śpiewają chórki, mając niestety tylko
jeden mikrofon do spółki – widać przy tak licznym oblężeniu scenicznym, trzeba
oszczędzać na sprzęcie. Jest jeszcze solista Ville Tuomi,
100% energii scenicznej obutej we winklepickersy prosto z lat
pięćdziesiątych i niech nikt się nade
mną nie pastwi, ogarnięcie całego składu mając jeszcze do dyspozycji fińskie
nazwiska niestety mnie przerasta. Tym bardziej, że bardzo duże jest też
instrumentarium fińskiej ekipy – poza banalną perkusją, gitarami, basem,
klawiszami mamy jeszcze saksofony, akordeon, trąbkę, puzon i… żółte drinki…
Dwóch kowbojów swoją funkcję na początku występu ograniczają do stania z boku
sceny i synchronicznego pociągania ze szklaneczek. „Kowboje inaczej” mają w
dyskografii dziewięć pozycji, o całkiem uroczych tytułach – przykładowo „We Cum
from Brooklyn”, których zawartość to głównie covery od The Beatles poczynając
na Modern Talking kończąc, za natchnienie natomiast mają wódkę – co jeszcze
można zrozumieć, i traktory, czego zrozumieć już niepodobna. Rock’n’roll
motherfuckers!
Co
do samego koncertu – show jak się patrzy. Podczas „Blitzkrieg Bop” Ramones, w który zaplątał się fragment Katiuszy
– przez scenę przegalopował Elvis wagi ciężkiej, wyciskający skutecznie z
publiki całkiem sensowne wrzaski i wycia na wstępie. Dość oryginalnie brzmi
offsprinowe „Pretty Fly” z sekcją dętą, podobnie niebanalnie brzmi skakane
„Those Were The Days” Mary Hopkin, gdzie Anna i Hanna często zmieniające stroje
tańcowały w szkielecikowych wdziankach. W tym samym trupio szczupłym wydaniu
leningradzkie damy wokalnie wykonały „Kids In America” Kim Wilde co już dla
dziewczyn było sporym wysiłkiem, niekoniecznie udanym. Było „Gimme All Your Lovin” ZZ Top, „Ring of
Fire” Johnnego Casha. Wszystko bezlitośnie dobite rosyjską muzyką ludową,
kalinki, katiusze i tym podobne, nad sceną unosiło się widmo chóru Armii
Czerwonej, bałałajki i mojej niezbyt wielbionej rusycystki z podstawówki –
brrr!. Muzyka idealna pod ostro zakrapiane biesiady, a poza tym niewątpliwie
ciekawy dodatek to rockowego festu, równoważący ciężar i powagę pozostałych
występów.
Nie sądzę, żeby kolejne gwiazda czwartkowych
występów, podpisując papiery zatwierdzające vizovicki koncert, miała choćby
cień podejrzeń w kwestii po kim przejmie scenę. I tak mastersowa różnorodność
pozwoliła publice przenieść się spod Leningradu na Stalingrad, bo oto na półtorej
godziny scenę opanowują Niemcy z Accept. Z tym Stalingradem to dosłownie, bo
jak tylko skład pojawił się na scenie, zaczęli od pakietu promocyjnego z
zeszłorocznej pełnometrażowej produkcji czyli „Hung,
Drawn and Quartered” oraz „Hellfire”, w sumie na 16 kawałków, jeszcze dwie
pozycje się trafiły, tytułowy „Stalingrad” i „Shadow Soldiers”.
Ciężko
mi pisać o Accept nie powtarzając się. Cała oprawa sceniczna jak zawsze
świetna, dźwięk dobry, wykonania perfekcyjne, choreografia tradycyjna. Jedyna
nowość to sygnowany Jackson Hoffmana, Flying Fortress zdobiony panienką pin up
i obity blachą odbijającą światło – tym razem Wolf błyszczał podwójnie. Na
upartego do nowości doliczyć można jeszcze nieco bardziej rozbudzonego
scenicznie Hermana Franka, który nie szczędził uśmiechów i dobry humor nie
opuszczał go od konferencji prasowej.
Skrótowo
traktując konferencję – Accept owszem planuje produkcję live, ale nie albumu,
tylko DVD, materiały zbierają dość nieśpiesznie, bo już od 2011 roku. Póki co
przybliżonej nawet daty wydania nie ma, jest natomiast zapewnienie, że będzie
można wreszcie posłuchać starych kawałków z wokalem Tornillo. Nowy Jackson
nadal cieszy Hoffmanna, chętnie przyjmuje komplementowanie sprzętu. Mike nieźle
się czuje w swojej adopcyjnej niemieckiej rodzinie, kwitując dociekania o
nastroje stwierdzeniem, że jeżeli Gaby (manager zespołu) jest zadowolona, to
cała reszta też to zadowolenie podziela. Sam Mark niewiele mówi, główny ciężar
odpowiadania na pytania dźwiga Hoffmann z pomocą Baltesa, Frank ograniczył się
do uśmiechów, co jak na niego jest już sporą wylewnością. Ekipa nadal dziwi się
sukcesowi jaki odniósł „Blood of the Nations” jednocześnie zastanawiając się
ile jeszcze lat na scenie pobędą. Hoffamann coś wspomniał, że był kiedyś raczej
przekonany, że metalowe koncertowanie po trzydziestce niekoniecznie wypada.
Dobrze, że zmienił zdanie, póki co dobrze się bawią i to po interakcjach
pomiędzy muzykami na scenie faktycznie widać. Jakoś tak jest, że nawet
najbardziej „równouprawniony” skład ma lidera, podczas konferencji widać
wyraźniej niż na scenie, że jest nim Wolf Hoffmann. Na scenie póki co każdy ma
swoje pięć minut wydatniejszej ekspozycji, na równi kontaktując się z publiką,
czy to poprzez mikrofon czy to poprzez mimikę i gimnastyczne pozy.
Setlistę
zdominowały utwory stare, znane i osłuchane, co sprzyjało tylko wydajniejszym
reakcjom publiki, czy to przy grupowym wydzieraniu, czy klaskaniu. Był
„Restless and Wild” gdzie Mark faktycznie był niespokojny i dziki, wyginając
się niebezpiecznie w tył. Maniera sympatycznego i uśmiechniętego Marka pozwala
podczas wokalnych partii podziwiać wyłącznie jego podbródek. Kolejno były
„Losers and Winners” ze wstępną chwytliwą gitarką „Stalingrad”. Gitary swoje
pięć minut mają regularnie, wyciągając co jakiś czas na front sceny Wolfa,
Petera i Hermana w różnych kombinacjach, prowokując strunowe pojedynki, czy też
przeciągając solówki. Rytmiczny „Breaker” pozwolił publice poskakać nieco,
tempo podtrzymał „Bucket Full of Hate”. Kolejno poleciały „Bulletproof”,
„Pandemic” - idealny do chóralnych zaśpiewów pod gitarowe solo „Princes of the
Dawn”, podobnie śpiewny „Fast as a Shark” w morderczym tempie. Mocny finisz
zapewnił „Metal Heart”, w 2010 otwierający akceptowy koncert na scenie Ronniego
Jamesa Dio, gdzie wstępniak gitarowy u fanów heavy metalu ma wręcz obowiązek
minimalny dreszczyk wywołać. Wstęp jak najbardziej dreszczykotwórczym jest, ale
zarzynanie „Elizy” pośrodku utworu w te i nazad zaczyna nudzić. I na nic tu
Hoffamnowa gimnastyka – „ooo” tudzież „aaa” czy „eee” zawodzone przez tłum
wpadło nieco ospale. Pisząca te słowa zawodzenia wszelakie sobie odpuściła,
wydzierając resztę metalowo – sercowych linijek już do kokosowego loda w ramach
kolacji. Był oczywiście „Teutonic Terror” gdzie Peter mocno eksploatuje swój
bas, oraz już na sam faktyczny koniec poleciały „Balls to the Wall” , tfu!
poleciał oczywiście, w liczbie pojedynczej. „Balls” to kawałek który media
swego czasu ostro wałkowały pod kątem gejowskich konotacji kapeli, które niemal
co wywiad musieli dementować. Tu też było wyciskanie wyjców z publiki. Tyły
miały widoczność nieco ograniczoną, pierwsze rzędy bowiem dość gęsto
zaopatrzone były w akceptowe flagi, które można było kupić w festiwalowym
sklepiku. Koncert jak najbardziej udany, ta niezawodność Accept zaczyna powoli
nużyć :).
Deserem bo
daniu głównym w czwartkowym menu byli brytyjski Dragonforce. Brytyjski?
No właśnie, Herman Li Jest Chińczykiem, Frederic Leclercq Francuzem, Vadim Pruzhanov Ukraińcem, dopiero Totman,
Mackintosh i Hudson mogą nazwać się Brytyjczykami. Dragonforce scenę opanował
przed pierwszą w nocy dając ponad godzinny pokaz szalejących gitar.
Sześciopunktowa dyskografia, ostatni album to zeszłoroczny „The Power
Within” i to on rozpoczął ekstremalną powermetalową młóckę gitarową
kawałkiem „Holding on”, poza tym w set liście znalazły się „Cry Thunder”,
„Seasons” i „Die by the Sword”. Marc Hudson, głos kapeli, dołączył do składu w
2011 i jak widać miał dość czasu na opanowanie szybkich ucieczek wgłąb sceny,
podczas gdy strunowa reszta wskakuje na podest najeżony przesterami. Szybkie
tempo, rozpędzona perkusja, kawałki najeżone gitarowymi riffami, zmiany klimatu
od ciężkiego do niemal radosnego, sporo elektroniki czyli wszystko to co dla
dragonforce jest tak charakterystyczne. Nawałnica gitarowych popisów serwowana
przez duet Totman – Li, wspomagana klawiszami Vadima do czeskiej publiki
trafiła bezbłędnie. Niekoniecznie przez uszy. Tak serwowany ekstremalnie szybki
metal wymaga selektywności i staranności nagłośnienia, tu zbyt wiele rzeczy
poszło się je… chać, a na dłuższą metę już nie tylko drażniło, ale męczyło
solidnie. Trzeci w kolejności zostały skoczny „Heroes of Our Time”, niemniej
skoczny „Soldiers of Wasteland” i równie skoczny „Operation Ground and Pound”,
przed równie skoczną publiką. Szybko i skocznie – tak można określić koncert.
Li i Totman zasadniczo poza szaleńczymi skokami i przetasowaniami na podeście
działają na publikę dość pozytywnie uśmiechając się przez większość czasu,
jednak rzeczywisty ciężar kontaktu z tłumem spoczywa na barkach Hudsona.
Chłopakom patrząc na całą tą bieganinę sceniczną energii i dynamiki tylko
pozazdrościć, podziwiać też można, bo przy forsujących jednak partiach
gitarowych większość wirtuozów ogranicza się do gapienia w gryf i stania w
miejscu, a tu naprawdę sporo się dzieje na scenie. Więcej uwagi na scenie
publika poświęca Hermanowi, kiedy z imponującej długości piórami sam pojawia
się na podeście i ”magicznym pierścionkiem” będącym bezprzewodowym
sterownikiem, modyfikuje ruchem ręki brzmienie gitary. Późna pora i zmęczenie w
końcu muszą dać znać o sobie, do tego szybkość, gitarowa sieczka dźwiękowa
wykończyłyby najwytrwalszego. Finisz zaledwie dziesięciokawałkowej setlisty
(kawałki długie być muszą, wszak trzeba w nich upchnąć popisy dwóch
gitarzystów) dopełniły melodyjny „Cry Thunder”, „Valley of the Damned” z
możliwym do wyśpiewania przez publikę refrenem, oraz znany i lubiany „Trough
the Fire and Flames” zamykającym występ. Publika już nieco mniej liczna,
jednakże zachwycona, co jak co, ale powermetal nawet w ekstremalnych
wydaniu, ma duże powodzenie i wiernych fanów u naszych czeskich sąsiadów.
Masters of
Rock 2013
Relacja -
dzień drugi,
12.07.2013
Drugi dzień
festiwalu ma tą niewątpliwą zaletę, że człowiek na podbój terenu festiwalowego
rusza nieco spokojniej i do tego wypoczęty. Słoneczko nie wymiatało skoro świt
zawartości z namiotów, w nocy nieco popadało, więc pomijając hałasy wynikające
z imprezowania, można było zażyć snu nieco dłużej. Koncerty co prawda zaczynają
się już o dziesiątej rano, ale ludzi pod sceną niewiele, poza zdeklarowanymi
fanami czeskich kapel – bo z rana takie głównie się prezentują. Na pochwałę
zasługuje punktualność koncertów, która dopiero w jakiś wyjątkowych sytuacjach
się nieco rozjeżdża. Na scenie główniej zmiana dekoracji i sprzętu zajmuje 20
minut, większe projekty sceniczne jak Avantasia czy Rage z orkiestrą
logicznie potrzebują więcej czasu na przemeblowania i zainstalowanie się na
scenie, ale zawsze w odwodzie jest scena mała Alfedus Music Stage gdzie można
przespacerować się w przerwie, zaopatrując po drodze w pyszne zimne piwo.
Pierwszym
składem zaliczonym tego dnia był Neonfly. Brytyjski Neonfly serwuje
ponoć melodic power metal, na moje uszy nader często przypominający hardrocka z
szybszym tempem. Londyńczycy mają w dorobku jeden album „Outshine the Sun” z
2011 roku i na tym właśnie albumie opiera się setlista. Jest melodyjnie i są
chórki, poczynając od pierwszego kawałka „Broken Wings” przez „Ship With No
Sails”, „The Enemy” i „Gift to Remember” po „Morning Star” wzbogacony na
wstępie nieco orientalnymi dźwiękami. Dynamika na scenie zacna, szczególnie u
odpowiadającego za wokale Williego Nortona, który z podmalowanym nieco okiem
szalał po scenie zamiatając statywem od mikrofonu. W czeskie gusta tego typu
skoczne i radosne granie trafia znakomicie. Chłopaki zabierają się chyba za
nowy album bo pojawiła się w set liście nowinka „Heart of the Sun” ze śpiewnym
refrenem, gdzie przy mikrofonach udziela się gitarowa reszta składu czyli
Patrick Harrington i Frederick Thunder oraz basista Paul Miller, poza partiami
wokalnymi również dzielnie tańcujący po scenie. Zasadniczo do rozróżnienia
poszczególnych kawałków konieczny jest znacznie wyższy poziom osłuchania, bo
różnorodność kompozycji jest raczej niewielka. Na finiszu pojawił się „I Think
I Saw A U.F.O.” znany z debiutanckiego mini albumu.
Kolejny
punkt piątkowych koncertów to swego rodzaju atrakcja na mastersowej scenie. Po
regularnych najazdach hord niemieckich, szwedzkich, fińskich czy brytyjskich na
scenę wchodzi reprezentant włoskiego metalowego grania – Elvenking. Na
piętnastolecie swojej bytności scenicznej włosi w zeszłym roku wydali siódmy
już album „Era” nieco mniej niż poprzednie produkcje folkowy, za to nadal
trzymający się dość mocno szuflady powermetalowej. Ciekawostką jest znaczny
wkład Jona Olivy znanego z Savatage czy Trans Siberian Orchestra w
powstawanie płyty. Zazwyczaj u Elvenking są chóralne śpiewy, chwytliwe melodie
i mocne skrzypce i wszystko to było podane do uszu festiwalowej publiki.
Członkowie Elenking na scenie pojawili się zamaskowani w czarnych pelerynach
efektownie kolejno zrzucanych. Na rozgrzewkę był szybki „Throws Kind” i już od
pierwszego numeru Damnagoras wokalista składu szalał dość ekspresyjnie,
porywając publikę. Kolejny punkt to już „Era” reprezentowana przez nieco
wolniejszy i melodyjny „I Am The Monster”, nieco później z tego samego albumu
pojawiły się żywy „The Loser” i „Through Wolf's Eyes”. Były także starsze
utwory rytmiczny „Runereader” przy którym było zbiorowe wyklaskiwanie rytmu pod
dyktando Damna, skoczny „Pagan Purify”, nieco bardziej nastrojowy „The Divided
Heart”. Wokalista, gitarzyści Aydan i Rafahel, basista Jakob i skrzypek
Lethien mieli pomalowane maski, niczym Pris z Bladerunnera Ridleya Scotta,
jedynie pałker Symohn wyłamał się z twarzowego zdobnictwa, ograniczając się do
sympatycznych ciemnych okularków z czerwonej oprawie. Za to wszyscy równo
szaleli na scenie, dając z siebie bite sto procent energii, wykonując efektowne
skoki z podestu perkusji i wywołując u publiki bardzo donośne „hej” przy każdym
niemal utworze. Damna dwoił się i troił zachęcając Czechów do żywszych reakcji.
Na finiszu były „Neverending Nights” i „The Winter Wake”, wzbogacone
klaskaniem, wrzaskami i dobrą zabawą tłumu, w sam raz pod dość lekkie w sumie
dźwięki.
Nieco po
godzinie szesnastej scenę przejmuje norweski skład Audrey Horne. Ekipa
dość ciekawa, bo założona przez muzyków między innymi z Gorgoth (Visnes) czy
Enslaved (Larson) obecnie już w Audrey nie występujących. W składzie pozostał
za to gitarzysta Arve Isdal, który również najpierw zawzięcie łoił w
blackmetalowym Enslaved, w którym działa po dziś dzień, robiąc sobie
hardrockową odskocznię w ramach urozmaicenia. No właśnie! Bo jak Norwegia to
black metal przecież i mroczne twarzyczki panów będących złem wcielonym, a tu
mamy rozkoszny hard rock i kompletny brak makijażu. Gorzej jeszcze, bo
wokalista Torkjell Rod na scenę wpada w białym kołnierzyku i pod gustownym
krawatem Do tego nawiązanie do Davida Lyncha poprzez niepokorną pannę Horne
znaną nam z serialu Twin Peaks i kompletny stylistyczny chaos, wynikający z
szerokich inspiracji. Czwarta pozycja w dyskografii – tegoroczny album
„Youngblood” chyba najlepiej został przyjęty przez słuchaczy.
Za wstęp
posłużył żywy „Redemption Blues” z uroczymi gitarami, po czym był równie
energetyczny „Youngblood”. Setlista zbudowana na ostatniej produkcji, po
wstępie były jeszcze „Show and Tell”, taneczny „Pretty Little Sunshine”, nieco
wolniejszy „There Goes a Lady”. Ciąg dalszy koncertu to „Cards with the Devil”
i „This Ends Here” opatrzony radosnymi gitarami. Debiutancki „No Hay Banda”
został kompletnie zignorowany, z „Le Fol” pojawił się ostrzejszy „Threshold” i
z albumu „Audrey Horne” odegrane były tylko dwie pozycje „Blaze Of Ashes” i
klimatyczny „Firehose”. Torjell w refrenach jest wydatnie wspierany wokalnie
przez basistę Espena Liena i gitarzystów Tofthagena i Isdala, występ obfituje
też w popisy gitarowe na froncie sceny. Hard rock i typowe hardrockowe gitary
doprawione soczyście grungiem, chwytliwe refreny i nieco nastroju wprowadzanego
sporadycznie. Taka mieszanka z banałem niewiele ma wspólnego, a żywiołowością i
repertuarem porwie każdą publikę. Na sam koniec „Straight Into Your Grave”
kojarzący mi się z Faith No More – zresztą do inspirowania się tym składem jak
i dokonaniami Alice In Chains, czy nawet Kiss i Iron Maiden kapela się otwarcie
przyznaje. Nie było tutaj jakiegoś przeciąganego wyduszania z tłumu wrzasków,
klaskania czy zaśpiewów. Kapela jak wyszła na scenę tak robiła co do nich
należało, o resztę dbała już sama publiczność. Dla mnie koncert na plus,
zachęcający do osłuchania się z muzyczną wersją filmowej postaci Lyncha.
Po
przepisowej dwudziestominutowej przerwie, na scenę wchodzi Prong. Zaledwie
trzyosobowy skład, któremu najlepszą reklamę robi Tommy Victor będący głosem i
gitarą nowojorskiego post-thrashmetalowego grania w latach dziewięćdziesiątych,
który podbija swoją pozycję w muzycznym świecie współpracą z takimi nazwiskami
jak Rob Zombie, Marilyn Manson, Trent Reznor czy Glenn Danzig, a także ex-
członek Ministry. Prong na mastersowej scenie do dyspozycji miał ponad godzinę.
Ostatnia produkcja Victora i ekipy w bogatej dyskografii to wydany w zeszłym
roku „Carved into Stone”. Z tejże produkcji pojawiły się dynamicznie wykonany
„Eternal Heat” z ciężkim riffem, promujący wspomniany album kawałek
„Revenge… Best Served Cold” i tytułowy „Carved Into Stone”. Na całe
trzynaście kawałków niewiele promocji. Poza tym przekrojowo. Z „Beg to Differ”
poza tytułowym kawałkiem jest „For Dear Live” i „Lost and Found”. Najlepiej
chyba zapamiętaną przez fanów płytkę „Cleasing” reprezentują dość obficie
„Whose Fist Is This Anyway?”, „Snap Your Fingers, Snap Your Neck”, „Broken
Peace” i „Cut-Rate”. Przez ponad godzinę thrash doprawiony hard core’m
przejmuje kontrolę nad tłumem, są mocne riffy, szybkość, agresja i energia,
publika bawi się nieźle, jest młynek, chociaż frekwencja nie powala. Tommy
Victor z racji dubeltowego gitarowo - wokalnego obciążenia, na scenie zachowuje
się dość statecznie, co wynagradza szaleństwami basista Tony Campos i
niezmordowanie walący w bębny Alexi Rodriguez. „Power of the Damager” kończy
definitywnie 70-minutowy set. Koncert mocny i chyba naj cięższy w piątkowym
zestawie.
Piątkowy
wieczór otworzyła Finlandia – dokładnie Helsinki Vampires, a jeszcze dokładniej
69 Eyes. Około dziewiętnastej na scenie pojawia się w ciemnych okularach
i czarnych skórach Jyrki 69 czyli Jyrki Pekka Emil Linnankivi z ekipą. Pod
sceną sporo wielbicielek hipnotycznie niskiego wokalu Jyrkiego i gotyckiego
klimatycznego rocka. Występ rozpoczyna „Love Runs Away” będący jednocześnie
pierwszym utworem z ostatniego albumu „X” a nieco później jeszcze pojawia się
„Tonight”. Jedenaście albumów, set lista przekrojowa. Wokal początkowo coś
słabiej słyszalny, potem się poprawiło. Poza oczywiście rozmarzonymi
spojrzeniami fanek Jyrkiego, uwagę na scenie przyciąga pałker Jussi
ekspresyjnym baletem za perkusją. Chłopaki szaleją po scenie, Jyrki zachęca
publikę do żywszych reakcji, klaskania, kręcąc się od czasu do czasu z
mikrofonem w garści i im dłużej trwa koncert tym bardziej ekipa się rozkręca.
Bazie - gitarzysta od czasu do czasu przechodzi na front sceny czarując fanki
dźwiękami gitary. Nie sposób nie wspomnieć też o jego dość zaskakującej mimice,
gość wygląda jakby większość koncertu się wydzierał i to ostro. W set liście
znalazły się również „Perfect Skin” z albumu „Angels”, „Brandon Lee” i z krążka
„Blessed Be” był „Framed In Blood”. Nie zabrakło nastrojowego „Gothic Girl” czy
równie klimatycznego „Wasting the Dawn”. Niemal każdy kawałek kończy wrzask
tłumu, w którym wybijają się damskie głosy. Publiczność zdecydowanie
zadowolona. koncert efektowny zakończony utworem „Lost Boys”.
Przed
kolejną gwiazdą nastąpiła minimalna, ale jednak obsuwa czasowa. Mimo prawie
godzinnej przerwy pomiędzy występami Rage na scenie nie pojawił się
punktualnie, a wszystko wina dość sporego przeredagowania technicznego. Wszak
za towarzystwo na scenie Rage miał całą orkiestrę Lingua Mortis. Sam skład Rage
do licznych nie należy, a tworzą go sympatyczny wokalista i gitarzysta Peter
„Peavy” Wagner, wirtuoz gitary Victor Smolski i perkusista Andre Hilgers. Do
składu dołączyła Lingua Mortis Orchestra dodając 3 kolejne głosy, czyli Henninga
Base’a oraz dwie panie: Jeannette Marchewkę która jest zawodową skrzypaczką i
nieco rzadziej, ale również zawodowo wokalistką, oraz sopranistkę operową Danę
Harnge, która u Smolskiego pobierała lekcje gry na gitarze. Projekt łączący
heavy metal z symfonicznym licznym instrumentarium to nie tylko niesamowity
rozmach produkcji, ale też spore organizacyjne i techniczne wyzwanie. Tym
bardziej, że skład planował przynajmniej częściowe rejestrowanie koncertu na
vizovickiej scenie. Na szczęście przy tak licznej i zróżnicowanej
jak na warunki koncertowe obsady sceny, dźwięk się nie posypał. Gdzieniegdzie
coś siłą rzeczy uciekało, najczęściej wokal, nie obniżało to jednak
przyjemności odbioru koncertu.
Rage żeby
sprostać twórczemu i kompozytorskiemu zacięciu duetu Smolski - Wagner i jakoś
uporządkować projekty naprzemiennie symfoniczne i heavymetalowe, najnowszy
tegoroczny album wydał pod szyldem Lingua Mortis Orchestra feat. Rage, nie jak
dawniej bywało jako Rage. Urokowi całemu występowi zdecydowanie dodaje wokalne
zróżnicowanie narracji, tyle głosów do dyspozycji, żeby opowiedzieć bogato
ilustrowaną świetną gitarą Smolskiego historię polowań na czarownice. Pierwsza
kompozycja urozmaicona niemal thrashową gitarą na finiszu to zapowiedź nowej
płyty „Cleansed By Fire”, podczas, którego publika zawzięcie klaskała pod
dyktando Wagnera. Rozmach jest, wokale Wagnera i ornamenty w wykonaniu Harnage
brzmią świetnie. Kolejny kawałek to rytmiczny i nastrojowo znacznie
poważniejszy „From the Cradle to the Grave” z ciężkimi gitarami. Piękny i
trafiony mariaż metalu i symfoniki. Kolejny „Scapegoat” z mrocznym growlem na
wstępie, dialogiem wokalnym Wagnera i Base’a, zmianami tempa i genialną solówką
Smolskiego. W ramach zapowiedzi nowego krążka pojawił się jeszcze „Lament”, bardziej
nastrojowy idealny do spokojnego bujania tłumu, z klawiszowo - gitarowym
wprowadzeniem, gdzie Wagner i Jeanette przerzucają się partiami wokalnymi. Był
również „Empty Hollow” z 2010 roku, z charakterystyczną linią gitary i refrenu.
Był „Prelude of Souls” z „Speak of the Dead” z nieco bardziej zdecydowanym
ostrzejszym brzmieniem i wyrazistą heavy metalową szybką gitarą, przechodzący w
mocny i dynamiczny instrumentalny „Innocent”. Ze „Speak of the Dead” pojawiły
się również „Depression” i „No Regrets”. Mocny koniec występu zapewniły
„Witches' Judge” i „Straight To Hell” z drapieżnym wokalem. Całość wypadła
spójnie, doskonały kawał świetnej kompozycyjnie roboty, w doskonałym
symfonicznym wydaniu.
Kolejna
gwiazda piątkowych występów na scenie Devin Townsend Project pojawił się
ze sporym opóźnieniem. Przemeblowanie techniczne obejmowało tym razem usuwanie
pozostałości po orkiestrze, więc przerwa się wydłużyła, nakładając kolejne
minuty na już i tak opóźniony występ Rage.
W czasie
konferencji prasowej padło pytanie pewnej redaktorki o śliwowicę, na co Devin z
rozbrajającą szczerością odpowiedział, że jeżeli ktoś miał problemy z alkoholem
i od 5 lat usiłuje się trzymać od niego z daleka, to od śliwowicy również
stroni. Sam Devin usprawiedliwił nieobecność Dave'a Younga, który na
vizovickiej scenie nie pojawił się z powodów osobistych. Zaznaczył, że sam miał
wątpliwości, ale ostatecznie nie chciał odwoływać koncertu z powodu braku
muzyka i brakująca część dźwięków ma polecieć z komputera. Sam Devin poza sceną
wydaje się strasznie sympatycznym gościem w drucianych okularkach, z kolei na
scenie wyłazi z niego 'Devil' , i to nie jeden ale cała dzika horda devilów.
Zaskakujący kontrast.
Sam koncert
rozpoczął się dość pociesznie. Przez dłuższy czas na telebimie w tle sceny
wyświetlały się różne wcielenia Devina, któremu nieco przerażająco wykrzywiła
się facjata, i każde wyświetlenie komentowane było przez oczekującą publikę
salwami śmiechu. Był „krzywy” Devin jako Snape, foczka, Spice Girls, Enya,
Królowa Angielska, Chuck Norris… sporo tego było, a każdy kolejny obrazek
wywoływał głośniejszy rechot. Devin jako Devin pojawił się wreszcie przy
dźwiękach hipnotycznej gitary z „Truth”. Z ostatniego albumu DTP „Epicloud”
pojawiły się „Where We Belong”, „Liberation”, „More!” i „Grace”. Poza
kompozycjami z dorobku Projektu „Planet of the Apes” czy „Juula” były
kawałki z czasu solowej kariery Devina „By Your Command”, „Kingdom”, „Truth”
czy „War”. Devin - szalony wizjoner muzyczny, eksperymentator, postać nietuzinkowa
zdecydowanie i przy tym bardzo pracowita, na scenie nieco przeraża. Przeraża
mimiką, szaleństwem w oczach. Sympatyczny facet w drucianych okularkach zostaje
gdzieś na backstage i trzęsie się z zimna pozbawiony powłoki cielesnej, a po
scenie szaleje gość przybyły prosto z planety Ziltoidia. Po Devinie można
spodziewać się wszystkiego, mieszania stylów przypominających pozorny chaos,
eksperymentów, skrajnych stanów emocjonalnych, agresji, furii i przede
wszystkim energii. Poza Devinem na scenie, ile fabryka dała eksploatował
perkusję Ryan van
Poederooyen i bardziej statecznie bujał się basista Brian Waddell.
Z powody braku Younga uzupełnienie muzyki szło z komputera, jednak nie
zniszczyło to przyswajalności dźwięków. Wszelkie podgatunki metalu, orkiestrowe
wtręty, klawisze, blasty, gitarowe riffy – wszystko to wylewało się prosto na
tłum z vizowickiej sceny przez półtorej godziny. Koncert zakończył „Bad Devil”
i gorący aplauz publiki, o tyle istotny, że wieczorami było już dość chłodno.
Koncert zdecydowanie inny niż wszystkie, ale taką właśnie przewagę ma Masters
of Rock nad całą resztą festów – ogromną i wspaniałą różnorodność, zaskakujące
skrajności muzyczne i genialną atmosferę!
Masters of
Rock 2013
Relacja -
dzień trzeci,
13.07.2013
Mimo
najlepszych chęci, seria festiwalowych koncertów rozpoczęła się dla mnie
później niż planowałam. Zamiast koło południa grzecznie sterczeć pod główną
sceną, zwiedziłam sobie vizovicki posterunek policji i musze przyznać, że
wspomnienia mam raczej sympatyczne, no ale bez przesady. Konieczne też jest
zaliczenie jakiegoś śniadania, prysznica i tak moje pojawienie się na terenie
Jelinka przeciągnęło się nieco w czasie. Scenę Ronniego Jamesa Dio tego dnia
oczy moje ujrzały dopiero przed godziną szesnastą.
Szwedzko –
duński Amaranthe znany jest polskiej publiczności z trasy Hammerfall,
gdzie Elize Ryd z ekipą robili za rozgrzewacz. Czeskiej publice znana jest z
kolei przede wszystkim Elize, chociażby z zeszłorocznego występu Kamelot, gdzie
czasem użycza swojego głosu. To co serwuje Amaranthe to mieszanka lekkiego
metalu, popowych melodyjek i trzech różnych głosów. O ile głos Elize i Jake’a
nadaje kompozycjom bardzo popowy charakter, to wokal Andreasa Solvestroma jest
naprawdę świetny i pozwala kapeli trzymać kurs w okolice cięższych klimatów.
Mimo to skoro jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak jedne wokal nie wyczaruje
metalu. No i niestety Andreas był tym, którego pechowo przez kilka pierwszych
utworów nie było słychać wcale. Kręcił się po scenie patrząc bezradnie na
mikrofon, znikał za kulisami, w końcu ryknął do publiki czy go słyszą? Na
gromkie „nie”, już solidnie wkurzony, dostał nowy mikrofon i jakoś koncert
poleciał dalej. Problemy z nagłośnieniem to była przypadłość większości
sobotnich koncertów. Wkurzenie się przydało, Andreas miał nieco więcej agresji
w głosie. Amaranthe dorobiło się dopiero co drugiego krążka, wydanego w marcu
tego roku „The Nexus”, więc i na większą różnorodność podczas godzinnego
występu można było liczyć. Na wstęp poszedł taneczny „Invincible” i z nowej
płyty pojawiły się później „Infinity”, „Afterlife”. Gdyby nie wokal Andreasa i
momentami cięższe gitary Olofa, Amaranthe z metalem nie miałby kompletnie nic
wspólnego. Elize ma świetny kontakt z publiką, uśmiechnięta zachęca do zabawy,
czasem oddając się zamaszystemu headbangingowi. Przerzucanie się linijkami
tekstu Ryd i Jake’a przypomina dialog, Andreas najczęściej jest jakoś z boku.
Kolejne nowości to „Burn With Me”, „Mechanical Illusion” i „The Nexus”
promujący najnowszy album klipem. Ze starszych kompozycji pojawił się cięższy i
szybki „Leave Everything Behind”, dobrze znany „1.000.000 Lightyears”, „Serendipity”,
„Call Out My Name” z nadmierną ilością klawiszy. Na finisz był „Hunger”.
Publika bawiła się świetnie, nie da się ukryć, że nic tak efektywnie jak lekkie
melodyjne tony nie trafia do Czechów. Dla mnie Amaranthe to takie metalo -
disco, pop przetykany cięższym brzmieniem i określenie lekkie, łatwe,
nieskomplikowane pasuje jak ulał do amarantowej twórczości. Szału nie ma, nie
było nic co by mogło jakoś podbić u mnie notowania Amarathe po hammerfalowym
koncercie w Stodole..
Kolejny
sobotni skład zawojował Czechy już dawno. Niemiecki Brainstrom ma
naprawdę oddanych fanów, dlatego przynajmniej raz w roku na czeskiej ziemi
pojawić się zwyczajnie musi. Przesympatyczny skład, genialny kontakt z
publicznością, fachowo serwowany power metal, dynamika, energia i mamy receptę
na jedyny mastersowy zespół, któremu publiczność nie pozwala zejść ze sceny.
Andy B. Franck jak zwykle w świetnej formie, uśmiechnięty od ucha do ucha,
doskonale bawiąca się publika, żywiołowa reszta składu. Na dzień dobry
rytmiczny „Worlds Are Comin’ Trough”. Od czasu „On The Spur Of The Moment” z
2011 roku Niemcy jakoś nie wyrywają się do studia, a czas już najwyższy, bo
przyzwyczaili fanów do dość regularnego wzbogacania dyskografii o nowe pozycje.
Kolejny „Blind Suffering” z cięższymi gitarami, potem nie zwalniają i leci „In
The Blink Of The Eye”. Kolejno są: wolniejszy „Shiva’s Tears” z chóralnym
refrenem i „Temple of Stone”. Może wybitnej muzyki Brainstorm nie robi, ale
doskonale wie jak ją sprzedać. Na żywo jest to jedna z lepszych koncertowych
kapel, porywających skutecznie publikę. Tempo niemal do końca utrzymywane jest
dość mocno, jest „Fire Walk With Me”, naprawdę szybki „Falling Spiral Down”.
Franck konferansjerkę ogranicza do rzeczowych zapowiedzi kolejnych utworów,
cały czas trzymając się krawędzi sceny. Andy skutecznie podtrzymując interakcje
z tłumem, sporadycznie wdając się w dłuższe dialogi z fanami. Zwolnienie
następuje na ukochanym przez fanów „All Those Words”, na wstępie którego Andy
kilkakrotnie pyta publikę czy jest gotowa z nim pośpiewać i zaczyna się tłumne
zawodzenie. Praktycznie cały kawałek na równi z Andym wyśpiewuje publika,
zawodząc zawzięcie melodię refrenu mimo zakończenia kawałka. Jest około
siedemnastej, a ilość ludzi pod sceną porównywalna z tym co zbierają największe
gwiazdy festiwalu. Koniec występu przypada na „Highs Without Lows”. Po
podziękowaniach, ukłonach i zapewnieniach o tym, że jak zawsze czeska publika
była rewelacyjna, ekipa schodzi ze sceny, po to żeby za moment wytrwale
wywoływana przez publikę wrócić i podziękować jeszcze parę razy. Nawet
prowadzący koncert nie poradził sobie z zawodzącym tłumem. O bisach mowy nie
ma, bo szczegółowy rozkład jazdy nie toleruje opóźnień o tak wczesnej porze.
Kolejna
kapela przejmująca scenę główną to Finowie z Waltari. Finlandia tym razem nie
wyróżnia się wizualnie ale stylistycznie. Otóż Waltari pochodzący z
Helsinek ma dość długą listę stylów które łączy. Oprócz banalnych odmian
ciężkiego grania takich jak metal progresywny, symfoniczny, alternatywny, heavy
metal, death metal, thrash czy industrial dochodzą hard rock, hip hop, pop,
punk i techno. Jeżeli za jakiś czas przyjdzie im fantazja na jazz czy country
wcale się nie zdziwię. Skład nazwę przyjął po popularnym u Finów pisarzu Mika
Waltari, powstał w 1986 roku i od tamtego czasu dobił do szesnastej pozycji w
dyskografii. Założycielem jest wokalista i basista Kartsy Hatakka, po którym
najlepiej widać punkowe zacięcie, kolorowa fryzura, pstrokate ciuchy. Do
kompletu mamy gitarzystów Jariota Lehtinena i Sami Yli-Sirnio oraz pałkera
Ville Vehvilainena i klawiszowca Janne Immonena. Ciekawe było wykonanie coveru
Anthrax „Caught In A Mosh” z dźwiękami instrumentów dętych. Kolejny kawałek to
„One Day” z szalejącą gitarą i równie szybkim tempem. Klawiszowiec jeżeli akurat
miał chwilowo przerwę w graniu zajmował się kręceniem filmików i pstrykaniem
fotek. Był jeszcze „Far Away” przy którym Hatakka zachęcał do klaskania i „So
Fine” szalona mieszanka techno i muzyki ludowej. Występ zdecydowanie
niebanalny, dzięki właśnie absurdalnemu chaosowi stylistycznemu, a że muzyka
skoczna i zabawowa więc publika skakała i bawiła się solidnie.
Krótko
po dziewiętnastej w bardziej przewidywalne klimaty słuchaczy wprowadził
wszystkich Moonspell. Tym razem na scenie oprócz niezawodnego Ribeiro wokale
umilała Mariangela Demurtas z Tristanii. Moonspell zaserwował fanom wycieczkę w
przeszłość, a mianowicie do 1995 roku. Setlista zawierała cały album
„Wolfheart” urozmaicony utworami z „Irreligious”. Koncert rozpoczął „Wolfshade (A
Werewolf Masquerade)”. W nieco innej niż na płycie kolejności leciały „Love
Crimes”, „...Of Dream and Drama (Midnight Ride)”, „Trebraruna” i „Ataegina”. Po
„Alma Mater” nastąpiła zmiana i na tapetę wzięty został „Irreligious” z
„Opium”, „Awake!”, Raven Claws” i „Mephisto”. Mariangela udzielała się wokalnie
w kilku zaledwie kawałkach, dodając uroku całości. Jak na Moospell przystało
koncert rzetelny, Ribeiro i ekipa w świetnej formie, od klawiszy Paixao
poczynając, przez gitary Amorima i Pereiry, na bębnach Gaspara kończąc. Publika
dała się zaczarować dźwiękom, ciężkim nastrojowym gitarom, klimatycznym głosem
Ribeiry i doskonale dopełniającej całości Demurtas. Koncert finalnie zakończył
„Full Moon Madness”.
Kolejny
punkt programu to kompletna zmiana klimatu i tak wychwalana przeze mnie za
wszelkie sceniczne szaleństwa Finlandia. Lordi na scenie imienia
Ronniego James Dio jest częstym gościem. Widać skład jest przez Czechów mocno
wielbiony, bo i jest za co. Dzięki powtórne Masters of Rock za stylistyczną różnorodność!
Banda przeuroczych stworków serwujących radosny, a zarazem klasyczny hard rock
to jest coś co pozwoli się bawić nawet najbardziej bardziej ociężałym.
Oczywiście wszyscy prawdziwi, znaczy „tru” metale zwieją, z obrzydzeniem
traktując sceniczny kicz Finów, potwierdzając tym samym smutny brak dystansu do
muzyki, siebie i zabawy, ale ci co pozostaną, żałować nie będą. Lordi na scenie
prezentuje się przepięknie. Słodkie buźki, radosna stylistyka, sporo
pirotechniki – czyli robimy prawdziwy show, a nie smętne plumkanie w wykonaniu
kilku rytmicznie bujających się gości. Lordi rozwija skrzydła (dosłownie i w
przenośni) dopiero na festiwalach, jest przestrzeń, jest rozmach i dużo widzów.
Mr Lordi z
ekipą pojawił się w najlepszym czasie antenowym bo około dwudziestej pierwszej.
Skład nieco zmieniony od czasu kiedy potworzaści ostatni raz straszyli na
vizovickiej scenie. Perkusista Tonmi "Otus" Lillman zmarł nagle w
2012, w jego miejsce przyszedł nie mniej uroczy Mana, natomiast miejsce ślicznej
Awy czyli Leeny Peisa, zajęła nie mniej urodziwa Scarbie czyli Scary Barbie –
Hella. Reszta po staremu, Mr Lordi w pazurzastych łapskach dzierży mikrofon
strasząc swoim surowym wokalem, Amen nadal jest jedyną wymiatającą na gitarze
mumią w muzycznym światku, natomiast stateczny, rogaty Ox odpowiada za bas.
Ostatni
album Finów pochodzi z marca tego roku i jest to płytka pod filozoficznym
tytułem „To Beast Or Not To Beast” i utworem z tejże pozycji rozpoczął się
koncert „We're Not Bad for the Kids (We're Worse)”. Promocji dopełniły kawałki
„The Riff” i „I'm the Best”. Repertuar Lordi pisany jest ku serc pokrzepieniu –
i nieważne czy serca te do ludzi czy do potworów należą. Niemal na każdym
albumie znajdzie się coś dla tych wszystkich dzieciaków, które w siebie nie
wierzą, dla tych, którzy humor mają nienajlepszy i dla tych, których wszystko
wkurza. W „Bringing Back The Balls To Rock” poza wychwalaniem rock’n’rolla mamy
„Stand up for what you believe”, w „Hard Rock Allelujah” z kolei wychwalamy
hard rocka i to cholernie głośno, bo ogłuszająco ryczała cała mastersowa
publika – no ba! Hit w końcu!. W „Devil is a Loser” Mr Lordi niezbyt subtelnie
dyskredytuje wszelkie szatany, przy okazji rozkładając skórzaste skrzydełka i
zamieniając się pękatą ćmę. W „I’m The Best” mamy tekst leczący kompleksy
wszelakie, podczas wywrzaskiwania w mikrofon „I'm the best a million times
better than you” Mr Lordi otrzymuje koronę, szarfę i nieco zmaltretowaną
różyczkę, kończąc kawałek jako dość specyficzna laureatka konkursu miss. Równie
pięknie brzmi „Sincerely With Love” gdzie mamy szybką i niezbyt wyszukaną
lekcję asertywności gdzie podczas wyśpiewywania „Fuck you asshole, Greetings
from the heart” po horyzont wznoszą się środkowe paluszki ku niebu. Nie można
pominąć nastrojowej balladki „It Snows In Hell” czy „Blood Red Sandman”. Ekipa
na tyle na ile to możliwe jest na scenie dynamiczna, ograniczeni kostiumami nie
mogą sobie pozwolić na jakieś wyjątkowo żywiołowe kicanie. Dopracowana
pirotechnika wydatnie podbija efektowność show, co jakiś czas zalewając ogniem
scenę. Hella Scarbie – czyli taka mniej cukierkowa Barbie zapytuje, czy kto
chciałby się nią pobawić, poza tym trzymając się twardo klawiszy. Najwięcej
energii poza mocno gestykulującym Lordim, przejawia Amen przemieszczający się okresowo
po scenie. Na finisz podano „Would You Love A Monsterman?”. Tłum szczelnie
wypełniał plac, wyjście z publiki nastręczało pewnych problemów, obsada
festiwalowa publiki na sto procent. I te sto procent festiwalowiczów bardzo
żywo na wszelkie zagajenia Mr Lordi reagowało, drąc się gdzie trzeba, tudzież
klaszcząc i machając kończynami górnymi. Show marki Lordi jak zawsze udany!
Kolejna
gwiazda sobotnich koncertów to szwedzki wirtuoz gitary Yngwie Malmsteen.
Niekwestionowana gwiazda sześciu strun, eksperymentator z własnym
niepowtarzalnym stylem, inspirujący się muzyką klasyczną, jak na prawdziwego
geniusza muzycznego przystało. Wątpliwości żadnych co do gwiazdorstwa Yngwie
być nie może. Dwie trzecie sceny udekorowanej wzmacniaczami Mashalla zarezerwowane
jest dla tego niezwykle ekspresyjnego mistrza strun. Nędzna reszta scenicznych
desek, w dodatku stale zadymiana, zostaje dla odpowiedzialnego za wokale i
klawisze Nicka Marino i basisty Bjorna Englena. Schowany na tyłach sceny Patrik
Johansson miał przynajmniej swoje 5 minut podczas bębniarskiej solówki pod
koniec seta. Yngwie błyszczy w świetle reflektorów jako jedyny. W fosie pod
samą sceną zachwycona popisami Malmsteena stoi spora grupka muzyków, głównie
gitarzystów, którzy przetoczyli się tego dnia przez mastersową scenę.
Sam początek
był niezbyt udany. Yngwie zaczął co prawda od petardy czyli od „Rising Force”,
ale problemy techniczne, wymiany wioseł polegające na rzucaniu gitarami na
backstage chyba nieco popsuły gwieździe humor, aczkolwiek nie były w stanie
wybić go z rytmu. Mając świadomość całkowitego skupienia publiki na swojej
osobie Yngwie robi prawdziwy show, niemal żonglując gitarą. Są gimnastyczne
pozy, efektowne wierzgnięcia, mimika wyrażająca skrajne zaangażowanie. Z
klasyki pojawiły się: „Badinerie” Bacha i „Adagio” Paganiniego. Był i cover
„Gates of Babylon” Rainbow oraz „Gwiaździsty sztandar” klasycznie jak to u
Malmsteena przeładowany nutami. Było „Gates of Babylon”, „Red Devil” i nieco
bardziej liryczny i nastrojowy „Dreaming (tell Me)”. Z ostatniej produkcji
Malmsteena pojawiły się: tytułowy „Spellbound” i „From A Thousand Cuts”. Był
„Arpeggios from Hell” oraz „Into Valhalla” z poprzedniego albumu. Koncert
zakończył się przy dźwiękach klimatycznego „Black Star” i szybkiego „I’ll See
The Light Tonight”. Publika topniała sukcesywnie. Może powodem była nadmierna
ilość wirtuozerii, szybkości, popisów na raz. Koncert niewątpliwie był
najbardziej oczekiwanym przez pasjonatów gryfa i sześciu strun. Natomiast
przeciętny słuchacz, mógł się zwyczajnie znudzić po dłuższym czasie wysłuchania
kakofonii pisków wydawanych przez niemiłosiernie katowane przez Malmsteena
Fendery. Występ trwał półtorej godziny, tyle czasu zajęły gitarowe popisy
zawarte w dwudziestu czterech pozycjach litanii do sześciu strun. Półtorej
godziny popisów Malmsteena grającego na sygnowanych Stratocasterach, podpiętych
również sygnowanymi kablami, używając sygnowanych kostek, na sygnowanych
strunach. Z pewnością nie był to koncert zespołu, a raczej solisty z tłem
muzycznym. Przez niemal cały czas pierwsze skrzypce grała gitara skutecznie
usuwając resztę w cień.
Ostatnim
występem koncertowej soboty był Masterplan. Skład na scenie mieli zjawić
się nieco przed godziną pierwszą w nocy, niestety opóźnienie przesunęło nieco
występ. Założony w 2001 roku przez Rolanda Grapowa zespół, w zeszłym roku
przeszedł spore przetasowanie personalne i do klawiszowca Axela Mackenrotta
dołączyli czeski pałker Martin Skaroupka znany między innymi z Cradle of Filth,
Rick Altzi na wokalu i znany ze Stratovariusa, Finn Jari
Kainulainen. Ostatnia produkcja Masterplan to tegoroczny album
„Novum Initium”, jednocześnie piąta pozycja powermetalowego dorobku niemieckiej
formacji. Nowy album i zmiany personalne zaowocowały nieco mroczniejszym
brzmieniem, chociaż całość została przyjęta niezbyt przychylnie. Może dlatego z
najnowszej produkcji pojawiły się tylko „Betrayal” i „Keep Your Dream Alive”.
Setlista
przekrojowa, występ rozpoczął się od mocnych punktów: „Enlighten Me” i „Spirit
Never Die”. Wiadomo, że najbardziej odczuwalną zmianą jest zawsze zmiana głosu,
najbardziej charakterystycznego instrumentu kapeli. Rick musiał mieć świadomość
ciężaru spoczywającego na jego strunach głosowych. Nawet w przypadku zawodowca
ciężko jest się nie spinać i wyluzować, mając tysiące uszu na gardle. Reszta
kapeli – pełen profesjonalizm. Początkowo dźwięk szalał, jak niemal przy każdym
koncercie tego dnia, później było lepiej, a i kapela poczuła się pewniej na
scenie. Szkoda tylko, że tak jak w przypadku Dragonforce, Masterplan przez
oświetleniowców został potraktowany jak wygaszacz po headlinerze. Kolejno ze
sceny popłynęły liryczny „Lost and Gone”, potem dla kontrastu mocny „Crystal
Night”. Tempo rosło do „Crimson Rider”, żeby znów przy melodyjnym „Back For My
Life” nieco zwolnić i jeszcze wywołać u publiki rytmiczne oklaski. Był
rewelacyjny „Time To Be King”, zakończenie wypadło na najwyższych obrotach przy
„Kind Hearted Light” i „Crawling From Hell”. Publika nie tak liczna jak kilka
godzin wcześniej, na scenie też obyło się bez szaleństw. Największą aktywność
prezentował Kainulainen, dość ekspresyjnie obsługiwał klawisze też Mackenrott.
Altzi raczej skupiony na swojej robocie, co najwyżej często odwiedzał Grapowa
po jego stronie sceny. Koncert sympatyczny i udany. Mimo późnej bardzo pory,
było przed trzecią w nocy, publika reagowała żywo i równie żywo dziękowała za
występ. I tak trzeci dzień, niezwykle szybko upływającego festiwalu, przeszedł
do historii.
Masters of
Rock 2013
Relacja -
dzień czwarty
Dzień
ostatni festiwalu ma do siebie to, że świadomość rychłego końca
koncertowego urlopu nastraja nieco nostalgicznie. Budzą się wreszcie ci co
przez poprzednie dni bardziej przykładali się do obciążania wątroby niż uszu,
dlatego ostatniego dnia festu tłum pod sceną jest najbardziej liczny,
niezależnie od wyjątkowości gwiazd. Już od barbarzyńsko wczesnej godziny 9:30
scena Ronniego Jamesa Dio pracowała na pełnych obrotach, z samego rana niesamowitą
frekwencję zapewniając rodzimym czeskim składom Dymytry i Harley. Ten dzień
wyróżnił się ponadto sporą ilością damskich wokali – wreszcie, bo trzy
poprzednie dni niezwykle ubogie w damskie głosy były.
Dużą ilość
słuchaczy zgromadziła na koncercie Xandria. Najjaśniejszy punkt koncertu
to niezwykle żywiołowa, obdarzona lirycznym sopranem Manuela Kraller.
Jeżeli czegoś nie pokręciłam, to sama Kraller ze sceny wspomniała, że do Czech
wrócili po równo 5 latach. Niemiecki skład dyskografię buduje dość leniwie, rok
temu wypuścili piąty w przeciągu niemal dekady album „Neverworld’s End”, na
którym po raz pierwszy słychać Kraller zasilającą szeregi Xandrii od 2010, oraz
basistę Nilsa Middelhauve. W set liście obficie zaprezentował się „Neverworld’s
End”. Zarówno „A Prophecy of Worlds to Fall” i „Valentine” rytmiczne i
melodyjne, z chórkami w refrenie podobnie jak cała ostatnia produkcja przypadły
wybitnie do gustu fanom Nightwish stęsknionych wokalu Tarji. Cały klimatyczny
gotycki rock Xandrii znany z poprzednich płyt przepadł w „nightwishopodobnych”
tonacjach.
Setlistę jak
się wkrótce okazało tworzyły punkt po punkcie pozycje z najnowszego albumu
wydanego po raz pierwszy pod opieką Napalm Record. Pojawiły się utwory
„Forevermore”, „Euphoria”, „Blood on My Hands” , „The Dream is Still Alive”
oraz „Cursed”. Kraller w wieczorowej kreacji z cekinami i nastrój ogólny
kompozycji nieco kłóciły się z popołudniowym radosnym słoneczkiem. Dynamikę
koncertu dialogami gitarowymi podbijali zgodnie Philip Restemeier i Marco
Heubaum, jednocześnie na wszelkie sposoby zachęcając publikę do wzmożonej
aktywności. Koncert na plus, bo technicznie Niemcy wypadają świetnie, na
niekorzyść przemawiała jedynie małe zróżnicowanie set listy. Jednym
świadectwem, że historia poczynań scenicznych Xandrii sięga dalej niż do
zeszłego roku był „Ravenheart” z 2004 roku podany na finiszu.
Po
symfonicznych klimatach scenę przejmuje heavy metal z Seattle. Po 18 latach na
scenę z hukiem powraca Sanctuary, zapowiadając na koniec roku pierwszy
od 1991 roku album „The Year the Sun Died”. O ile kapela w 1992 oficjalnie
zawiesiła działalność, to członkowie nie popadli w całkowitą bezczynność.
Przykładowo Warren Dane oprócz doskonale znanej działalności w Nevermore
pojawił się gościnnie w 2007 roku na „The Apostasy” Behemotha. Do Sanctuary
obok znanych i lubianych Dane’a, Rutledge’a, Shepparda i Budbilla dołączył w
2011 gitarzysta Brad Hull. Warrel Dane nieco bardziej niż zwykle zarośnięty,
wyglądał jakby urwał się na koncert z polowania na łosie, koszulę w morowy
rzucik uzupełniał malowniczo kapelusik w zgodnej tonacji. Setlista przekrojowa,
z „Refuge Denied” były „Die for My Sins”, „Battle Angels” oraz „Soldiers
of Steel”. „Into The Mirror Black” reprezentowały „Seasons of Destruction” oraz
„The Mirror Black”. Na finisz zapodano „White Rabbit” cover Jefferson
Airplane oraz „Eden Lies Obscured” i „Future Tense”. Sam koncert
udany, zdeklarowanych fanów sporo, widać wierności kapeli nie jest w stanie
osłabić długa przerwa w działalności. Koncert mocny zdecydowanie, szczególnie
biorąc pod uwagę poprzedzający i następujący występ.
I znowu
zmiana klimatu, nieco przed 17:00 scenę przejęła Anneke van Giersbergen.
Anneke w świetnej formie, szeroki uśmiech, energia sceniczna i świetny kontakt
z publiką. Jeden z tych koncertów gdzie artysta na scenie świetnie się czuje i
bawi wspaniale, co mocno udziela się publice. Setlista przekrojowa, obok
kawałków z ostatniej zeszłorocznej produkcji „Circles”, „My Boy” i „Take Me
Home”. był cover Townsenda „Hyperdrive”, był „Beautiful One” podczas którego
Anneke chwycila za gitarę. Nie zabrakło kompozycji z czasów The Gathering, na
„My Electricity” Anneke nadal nie wypuszczała gitary z rąk, pozostając samotnie
na scenie, były „Saturnine” i entuzjastycznie przyjęty przez publikę „Strange
Machines”. Doskonały wokal, żywiołowość Anneke, pełen profesjonalizm i
widoczne uwielbienie czeskiej publiki oraz dobrze skomponowana set lista niech
będą podsumowaniem występu. Już na wrzesień zaplanowana jest premiera kolejnego
solowego albumu Anneke pod krótkim tytułem „Drive”.
Niedzielna kumulacja
damskich występów przeszła szybko w skrajność, Chodzi mi o projekt Atrocity i
Leaves' Eyes, czyli dwa w jednym. Krull chyba doszedł do
wniosku, że jego niebyt ponętne kształty oraz prezencja ogólna są
nieszczególnie ekscytujące i pokusił się o wzmocnienie sceniczne, żeby przykuć
uwagę publiki. Jako atrakcja wizualna do bannerów ustawionych po bokach sceny,
łasiły się roznegliżowane dziunie wybitnie skąpo odziane. Na powitanie Atrocity
zapodało „Pandaemonium” z najnowszej tegorocznej produkcji „Okkult”,
doprawiając późniejszym „Great Commandment”. Pech techniczny nie ominął i
Atrocity, przenosząc się widać również na niedzielne granie, bo początkowo biedny
Krull brzmiał jakby nabawił się jakieś wybitnie złośliwej czkawki. Przez
pierwsze bite 3 kawałki publika miała okazję podziwiać Krulla z dekoracjami,
czyli Atrocity, a dopiero na czwartym utworze, którym był cover Tears For Fears
„Shout” na scenę nieśmiało wyszła Liv Kristine Espenaes. Dopiero później
Leave’s Eyes miało swoje pięć minut, na które złożyły się pochodzące z
„Mededead” „Velvet Heart” i „Melusine” oraz „My Destiny”, „Take the Devil in
Me” z krążka „Njord”. Nie zabrakło „Farewell Proud Men” i „Elegy” z 2005 roku.
Ciekawe na ile uwagi ze strony męskiej części publiki mogła liczyć Liv, mając
za plecami gnące się cycate ornamenciki podczas wyśpiewywania „Shout”?
Szczęściem kiedy Liv objęła scenę we władanie, ornamenciki się ulotniły. Mnie
jakoś ta chaotyczna kombinacja heavymetalu okraszonego rykiem Krulla, złamana
delikatnym i niemal ginącym w dźwiękach wokalem pani Krull nie porwała. O ile
jeszcze Atrocity jakoś porządnie rąbało, to Leave’s Eyes mogło robić za
monotonną nieco kołysankę, której dynamiki dodawały krullowe ryki. Czesi
rozmiłowani z symfonicznych klimatach chętnie klaskali, pokrzykiwali pod
dyktando duetu państwa Krull, zapamiętale chłonąc koncert. Gwoli informacji: na
listopad jest planowane wydanie kolejnej płyty pod szyldem Leave’s Eyes
„Symphonies Of The Night”.
Kolejnego
składu przedstawiać wiele nie trzeba. Absolutnie genialna kapela koncertowa, z
ogromnym dystansem zarówno do sakrum jak i profanum, okraszonym niebanalnym
poczuciem humoru. Powerwolf czeską publikę zawojował całkowicie,
podobnie zresztą jak każdą inną publikę, która chociaż raz miała okazję
niemiecko – rumuńsko formację na żywo podziwiać. Zaczęło się jak zawsze
poważnie i statecznie od okadzania publiki, potem już było typowo wilcze
szaleństwo. Dekoracja sceny jak zawsze „nabożna” z bannerami imitującymi
kościelne witraże i oczywiście grafiką ostatniej płyty jako tłem. Tak się
składa, że Powerwolf zajebistość sceniczną ma w małym paluszku, wszem i wobec
obwieszczając światu, że najważniejsza jest zabawa, wirtuozerię wszelaką
olewając kompleksowo, za to z publiką robią co tylko im się zamarzy. Żaden
chyba zespół nie ma tak żywych i wydatnych reakcji na swoje występy. Wszelkie
tresury tłumu na wrzaski, ryki, tańce i oklaski Attila ma opanowane do
perfekcji. Mimo, że postura Dorna do zamaszystych zalicza się niewątpliwie,
nieco statecznie poruszający się były śpiewak operowy jest w stanie sprowokować
publikę do wyjątkowo dzikich szaleństw nie fatygując się specjalnie. Dorn znany
ze swojego mocnego, czarującego tenora pozwolił sobie na nieco wokalnej
nonszalancji wydzierając się w wysokie tony niezgorzej od typowych kastrowanych
wokalistów powermetalowych. Dodajmy do tego nieustannie śmigających po scenie
braci Greywolf – którzy nijak braćmi nie są, ich przerażające miny, zamaszyste
zamiatanie piórami i robi się jeszcze ciekawiej. Dodatkowo jest Maria, znaczy
klawiszowiec Falk Maria Schlegel o urodzie i choreografii zombiaka, oraz
nadający tempo wilczej bandzie niezmordowany pałker Helden.
Skoro
zdaniem wilczej szalonej zgrai Metal is Religion – to podczas koncertów mamy
jedyne w swoim rodzaju wariackie metalowe nabożeństwo. W czerwcu pojawiła się
najnowsza wilcza produkcja "Preachers of the Night" i jak widać fanów
się sporo kapeli uzbierało skoro nowość w postaci „Amen and Attack” tłum umiał
już mniej lub gorzej wyryczeć, dając szatańskie tło do mocnego głosu Dorna. Nie
zabrakło starszych kawałków, na pierwszy rzut po intro szaleńczo szybki
„Sanctified by Dynamite”, potem rytmiczny „Prayer in the Dark”. Na „Werewolves
of Armenia” był trening sprawdzający tłumne porykiwania „hu” i „ha”, mało
subtelnie traktujący kwestie wskrzeszeń „Resurrection by Erection” generujący
kolejne damsko – męskie wycia oraz druga nowość w setliście „Coleus Sanctus”.
Finisz o ile to możliwe rozkręciły jeszcze bardziej „Saturday Satan” i „Raise
Your Fist Evangelist”, żeby złamać tempo ostatnim, mrocznym i podniosłym niemal
„Lupus Dei” gdzie Atilla daje świetny popis wokalny. Kontakt z publiką
genialny, świetna zabawa, w tłumie bardzo zauważalna ilość fanów w
powerwolfowych barwach, z amatorskimi wilczymi makijażami na zachwyconych
facjatach. Piękne nabożeństwo, gorliwi wyznawcy, modlitwy co prawda w stylu
barbarzyńskim wybitnie, zakończono typowo mszalnym zaśpiewem Attili „Did
you have a good time?”, na co publika siłą tysięcy gardeł ryczała
potwierdzająco. Może i „wolves don't
pray”, ale zdecydowanie wilcze głosy idą w niebiosy, poparte wydatnym
zawodzeniem zachwyconego tłumu.
Po wilczej dynamice i energii jest trzygodzinny show „The Mystery World Tour” pod szyldem Avatasii z naprawdę długą listą gości. Show zrobiony z rozmachem, nadbudowania sceny, galeryjki po których krążyli poszczególni wokaliści, efektowne oświetlenie – Avantasia występuje nieczęsto, ale jeżeli już pojawia się na scenie to daje solidne przedstawienie. Za wstęp do trzygodzinnego show posłużył „Also Sprach Zarathustra” Straussa. Do długiej listy wykonawców zaliczają się: oczywisty element czyli Tobias Sammet, w miarę stałe chórki w wykonaniu Amandy Sommersville i Thomasa Rettke, Bob Catley, który pojawił się na scenie jako pierwszy gość, świetności dopełnili Michael Kiske i Eric Martin. Całość uzupełnili gitarowo i wokalnie Olivier Hartman, Sascha Paeth, pałker Feliks Bohnke, Klawiszowiec Miro oraz basista Naeygenfind. O ile poszczególne gwiazdy na scenie pojawiały się od kawałka do kawałka, to Sammet zasadniczo wyszedł na wokalnego maratończyka, co skutkowało widocznym zmęczeniem, i głosu, i człowieka jako takiego.
Równo 20
utworów zostało odegranych tego wieczora, zaczęło się od ostatniej produkcji
czyli „Spectres” i „The Watchmakers' Dream”, a nieco później „The Great
Mystery”. Kiske Pojawił się na „Breaking Away” oraz „Shelter From The Rain”,
swoją obceność wyraźniej zaznaczyła Amanda podczas wykonania „The Wicked
Symphony” i „”Farewell”. „Lost In Space” Sammet wykonał solowo, natomiast
Martin „Promised Land”, „Twisted Mind” i „Dying For An Angel”. Ronnie Atkins na
deskach vizovickiej sceny nie pojawił się niestety, za to na bis dostał
dedykację z najlepszymi życzeniami od Sammeta. Fakt, że jakieś 20 minut występu
były przegadane przez Sammeta, przeciągnęło się przedstawianie kapeli,
podziękowania wylewne i przeciągane oraz inne takie duperele. Kolejne 10 minut
to było rozkosznie słodkie droczenie się z Ericem Martinem na temat kończenia
show, gdzie ja już dość mocno zaczęłam optować za końcem, bo mi szczęka
niebezpiecznie w zawiasach trzeszczała od ziewania i te przekomarzania zaczęły
mi działać mocno na nerwy. Publika na tym koncercie stawiła się w
komplecie, przez tłum ciężko było się przebić i to nawet w sporym oddaleniu od
sceny. Na wkalkulowany bis pojawili się Sammet i Kiske odśpiewując wspólnie
„Avantasia”, następnie dołączył do nich Hartmann i w trójkę wykonali „The Seven
Angels”. Rzeczywisty koniec koncertu wypadł na wspólnym wyśpiewaniu przez
wszystkich wokalistów „The Sign Of The Cross” i po podziękowaniach, ukłonach
zakończył się występ Avantasii, a zarazem zakończył się jeden z najfajnieszych
europejskich festiwali. Podsumowując udany efektowny show z gatunku rock
opery, ckliwy, lekki melodyjny metal łączony z elementami hard rocka, duży
nacisk na wokale i wyjątkowość występu rzadko koncertującego składu czyli coś
co czeska publika wielbi wybitnie i dla tych właśnie wielbicieli Avantasia była
idealnym zakończeniem festiwalu.
Jedenasta
edycja Masters of Rock przeszła tym sposobem do historii, pozostawiając
niesamowite wspomnienia, i te muzyczne, i towarzyskie, no i oczywiście
kulinarne. Tysiące fanów metalowego grania wróci tu za rok, ciesząc się na te
cztery wyjątkowe dni metalowo - rockowych wakacji, bo wspaniała atmosfera,
świetna organizacja, szeroki przekrój gwiazd i stylistyki muzycznej uzależnia,
wciąga i powoduje, że już podczas zimowej edycji festiwalu, bywalcy z
tradycjami wykupują bilety w przedsprzedaży. Jak co roku, pozostaje czekać na
festiwalowe DVD, z niecierpliwością sprawdzać newsy anonsujące kolejne
przyszłoroczne gwiazdy, planować urlop na połowę lipca i upewniać się czy
spotka się komplet starych znajomych na piwie pod vizovicką sceną.
Masters of
Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień pierwszy.
To już
dziesiąta, okrągła edycja największego festiwalu na czeskiej ziemi. Przez
dziesięć lat szczęściarze z którymi łączy nas granica mieli okazję oglądać
pierwszej wielkości kapele z całego świata, mniej i bardziej oryginalne występy
- kilkudniowe muzyczne maratony charakteryzujące się ogromnym zróżnicowaniem
stylistycznym, pozostające jednak wiernie w obrębie cięższego grania. Do
Vizovic co roku, w połowie lipca zjeżdżają z Europy rzesze fanów wygłodniałych
metalowych i rockowych brzmień, żeby pod sceną imienia Ronniego Jamesa Dio
raczyć się świetnym piwem, cieszyć festiwalową atmosferą i wchłaniać
przez uszy ulubione dźwięki. Dla części to uświęcony tradycją zwyczaj, dla
innych okazja zobaczenia ulubionego składu, dla jeszcze innych świetny sposób
na spędzenie urlopu, spotkania ze znajomymi i dobrą zabawę.
Gwiazdami
tej jubileuszowej edycji festiwalu były Nightwish, Within Temptation, Sabaton i
Thin Lizzy oraz 38 innych kapel na samej tylko scenie głównej, oraz kolejne 28
na Alfedus Music Stage.
Pierwszej
kapeli festiwalu nie dane mi było zobaczyć, mimo, że czwartkowe koncerty
rozpoczynają się około 14 z myślą o dojeżdżających festiwalowiczach, to
odpoczynek po podróży, wymiana biletów na opaski, nieco opóźniła moje
rozpoczęcie festiwalu.
Zamiast
muzyki Vizovicka scena przywitała mnie za to oryginalną ceremonią ślubną. Na
scenie głównej, w obecności sporego już tłumu sakramentalne „tak” padło z ust
Vladana Byma i Lenki Vyvodovej – pary, która poznała się na festiwalu przed
pięcioma laty i postanowiła zalegalizować związek. Wyjątkową ceremonię
zakończyła owacja tłumu i „Hard Rock Allelujah” Lordi puszczone na pełen
regulator z głośników. Było też tradycyjne rzucanie bukietu w publikę, jednak
nikt specjalnie o wiązankę nie walczył, widać prawdziwy rock’n’roll nie
przewiduje szybkiej stabilizacji. Niebanalny pomysł na ślub, w niebanalnym
miejscu, no i wesele - iście koncertowe.
Z powodu
tych rockowych zaślubin, Niemcy z Saltatio Mortis na scenę wkroczyli ze
sporym opóźnieniem. Ciężko pisać cokolwiek o tym składzie nie wyciągając innej
niemieckiej kapeli, mianowicie In Extremo. Saltatio Mortis od kolegów po
brzmieniu są tylko 5 lat stażowo młodsi, ale na koncie mają już dziesięć
krążków. „Taniec śmierci” bo tyle mniej więcej nazwa oznacza, charakteryzują
ostre rockowe granie, wokale w języku niemieckim, chóralne refreny, oraz nieco
nu metalu doprawiającego folkową metalową bazę. Widać w Niemczech mediewal
metal staje się powoli sportem narodowym, obrodziło w składy obracające się w
tym gatunku za naszą zachodnią granicą . Jest lira korbowa, są dudy, liczny
skład i jego ciekawa stylistyka sceniczna czyli wszystko co folk metal powinien
mieć. Wokaliście zacięcia i dynamiki odmówić nie można, ale odbiór barwy głosu
to już sprawa indywidualna. Saltatio wielokrotnie dziękowali publice za
oklaski, wspominając, że jest to ich pierwsza wizyta w Czechach i z tejże
okazji Alea der Bescheidene, gardłowy zespołu, zaserwował utwór w języku
czeskim wydatnie posiłkując się ściągą napisaną na kartce. Sam występ
dynamiczny i szczerze doceniony przez słuchaczy.
Po folku dla
tradycyjnego już urozmaicenia scenę przejął The Sorrow. Austriacy z tej
dość długo już działającej kapeli serwują metalcore łamany melodyjnym death
metalem i thrashową prędkością. Już tylko krótkie odsłuchiwanie kapeli na żywo
sugeruje sporą dawkę amerykańskich inspiracji. Jest dynamicznie, ale też melodyjnie,
z chwytliwymi riffami, zmianami tempa dopełnionymi mocnym wokalem skalującym z
agresywnego growla w zwrotkach, po czysty głos w refrenach. Image
nieprzekombinowany, Mathias "Matze" Schlegel gardłowy The Sorrow od
ostatniej wizyty w Vizowicach skrócił włosy, poza tym mijając tych gości na
ulicy trudno domyślić się jakichkolwiek koneksji z metalowym graniem. Występ
sympatyczny, fanów w Czechach skład zdążył już dzięki częstym wizytom zebrać
dość sporo. Wszak pojawili się na festiwalu w 2008 i 2009 roku. Za imponującą
liczebnością tłumu stało też niewątpliwe muzyczne wygłodzenie festiwalowiczów.
Matze bardzo starał się angażować publikę do nieco bardziej zaawansowanej
aktywności, co powiedzmy połowicznie mu się udało, bo prosząc o circle pit
dostał coś jak wall of death. Dużo łatwiej zdecydowanie poszło ze skakaniem i
końcową ‘ścianką’ po której kapela ‘cyknęła’ sobie ‘słit’ fotkę z tłumem – w
sam raz na profil fb. The Sorrow w Czechach znany jest z tego, że lubi łoić do
kłębiącej się publiki, dlatego młynek czy jak to mówią sąsiedzi „megakotel” są
stałym elementem występów Austriaków.
Kolejny
skład to nieco bardziej doceniana przez czeska publikę melodyjna muzyka w
wykonaniu Kamelot. O ile zmiany w lineupie dotyczące muzyków są nieco
lepiej tolerowane przez fanów, zmiana głosu, najbardziej charakterystycznego
dla zespołu instrumentu nigdy nie przechodzi bezboleśnie. W kwietniu zeszłego
roku skład definitywnie opuścił Khan, którego głos przez ponad 10 lat był
rozpoznawalnym elementem powermetalu z Florydy. W trakcie ostatnich tras,
mikrofon trzymali Fabio Lione, Snowy Shaw, Simone Simons oraz Tommy Karevik, na
którego ostatecznie padł wybór nowego gardłowego. Występ na Masters of Rock był
jednocześnie debiutem Karevika jako etatowego śpiewaka Kamelot, jego debiut
albumowy nastąpi dopiero w październiku, wraz z wydaniem zapowiadanego
„Silverthorn”. W Vizovicach Karevika wokalnie wspierała zamaskowana na
początku występu sympatyczna Elize Ryd z Amaranthe. O ile Tommy całkiem szybko
przekonał do siebie słuchaczy to dla Elize nie był to chyba najlepszy dzień.
Poza dobrze znanymi kawałkami, pojawił się utwór „Sacrimony”, zwiastun nowego
wydawnictwa, potwierdzający powrót to starego brzmienia zespołu. Setlista
urozmaicona, zaczynając od „Rule the World”, „Ghost Opera”, przez „The Great
Pandemonium”, „Necropolis” czy „The Haunting” po „Karmę” i suto okraszony
ogniami i pirotechniką finałowy „March Of Mephisto”. Dynamika na scenie spora,
dobry kontakt z publiką. Przywitanie Thomasa Youngblooda, który prosił o gorące
powitanie Karevika, pierwszy raz występującego jako pełnoprawny głos Kamelot
okazało się zbędne, Karevik na scenie czuje się świetnie, spore możliwości
wokalne dają mu pełną swobodę śpiewu.
Przed
kolejną gwiazdą wieczoru na płycie koncertowej gorzelni Jelink licznie stawili
się starsi stażem amatorzy hardrockowych brzmień. Thin Lizzy – legenda z
Dublina, która sławę zdobyła nieśmiertelnymi hitami, charakterystycznym
brzmieniem i niepowtarzalnym głosem zmarłego w 1986 Phila Lynotta zawitała do
Vizovic. Ponad godzina muzyki z ponad 30-letnią historią w tle. Ze
starego składu pozostali gitarzysta Scott Gorham, na bębnach Brian Downey i
klawiszowiec Darren Wharton. Skład uzupełniają odpowiedzialny za wokal Ricky
Warwick, basista Marco Mendoza i gitara Damona
Johnsona, znanego ze współpracy z Alice Cooperem, Skid Row czy Santaną.
Dynamicznie,
mocno i z konkretnym rąbnięciem zaprezentowali się Irlandczycy. Mimo, że
obecnie Thin Lizzy odgrywa kawałki z początkowego okresu działalności, to nadal
mają sporą rzeszę wiernych fanów, wdzięcznych za możliwość usłyszenia na żywo
nieśmiertelnych przebojów. Wstęp zapewniło „Are You Ready?”, a potem kolejno
„Jailbreak”, „Massacre” przez „Angel of Death”, „Don't Believe a Word”,
„Waiting for Alibi”. Apogeum szaleństwa nastąpiło przy „Whiskey in the Jar” z
rozbudowanym wprowadzeniem gitary Johnsona, po czym nieco spokojniejszy
„Suicide” i wspólnie z publiką odśpiewana „Rosalie”. Efektowny finisz przypadł
na „Black Rose”, „Cowboy song” i wreszcie „The Boys Are Back In Town”.
Całość podana z energią, na tle równie historycznego co repertuar, neonowgo
logo Irlandczyków niezmiennego od lat 80-siątych.
Powoli staje
się tradycją rozjazd czasowy pierwszego dnia festiwalu. Nieco opóźnienia
już na samym początku zapewniła festiwalowa ceremonia ślubna i mimo sprawnych
przeprowadzek sprzętowych i naprawdę krótkich przerw pomiędzy zespołami,
realnych możliwości nadrobienia opóźnienia raczej nie było.
Dobrze
już po 23 na scenie ląduje Within Temptation. Widowiskowa oprawa sceniczna,
ciekawe oświetlenie i w tle ogromny telebim wyświetlający filmowe ilustracje
opatrzone tekstami, żeby publika mogła sobie pośpiewać pospołu z Sharon, a sama
Sharon pojawiła się w efektownej biało-srebrnej kreacji i srebrnych kozakach.
Holendrzy serwujący skoczną i melodyjną odmianę metalu – czyli to co Czesi
kochają najbardziej, doskonale wiedzą co publika chce usłyszeć, dlatego
półtoragodzinny set był zgrabnie wypchany najlepszymi kawałkami kapeli. Na
wstępie kilkuminutowy film Mother Maiden – jeszcze przy pustej scenie,
przechodzący w „Shot In the Dark”, czyli promocja najnowszej płyty.
Kolejny utwór, energiczny „In the Middle of the Night” doskonale poderwał
publiczność i samą Del Adel do pełnych ekspresji tańców na scenie. Kondycji
wokalistce można pozazdrościć, ani przez chwilę nie stała w bezruchu, śpiewając
przy tym z ogromną lekkością i szerokim uśmiechem na twarzy, prawdziwe żywe
srebro – nie tylko ze względu na strój, błyskawicznie kupujący zachwyconą
publikę.
Within
Temptation okazuje się rewelacyjnym zespołem koncertowym, perfekcyjne
wykonania, głos Sharon aż podejrzanie idealny, dokładnie jak na płytowych
produkcjach składu. Wraz z kolejnym kawałkiem „Faster” tempo wzrosło, by
przejść w śpiewane w wysokich rejestrach „Ice Queen” wyklaskiwane w refrenie
przez publikę. Nie zabrakło chyba najbardziej znanego „Stand My Ground”
poprzedzonego epickim „Our Solemn Hour” z symfonicznym aranżem i chórami.
„Shinead” poprzedzony został kolejny filmem wprowadzającym, potem mocny
„What Have You Done” , „Iron”, „Angels” i „Where Is the Edge” singiel z „The
Unforgiving” .
Pod
koniec koncertu Del Adel obchodząca tego dnia swoje urodziny otrzymała gromkie
„Happy Birthday” od tłumu, a od organizatora imponującej wielkości bukiet kwiatów,
który wraz z gorącą prośbą o niezniszczenie poszybował w publikę.
Szczęśliwcowi, który zdołał złapać wiązankę, Sharon poradziła, żeby przekazał
go swojej dziewczynie. Kolejny utwór Sharon opatrzyła dłuższym wstępem,
argumentując umieszczenie „Neverending Story” w set liście małą ilością utworów
akustycznych pojawiających się na koncertach. Finał nastąpił przy dźwiękach
„Mother Earth”. Sam koncert zdecydowanie świetny, publiczność zachwycona,
możliwe, że to właśnie obecność Within Temptation spowodowała tak dużą, ponad
25 tysięczną frekwencję już pierwszego dnia festiwalu.
Na sam
koniec dnia scenę przejął szwedzki Bloobound. Dwa lata wcześniej Szwedzi
pojawili nie na Mastersach również, jednakże pechowo już na samym początku seta
publikę przetrzebiło skutecznie prawdziwe oberwanie chmury, o czym przypomniał
Patrik Johansson, ciesząc się jednocześnie, że tym razem mogą grać bez efektów
‘hydraulicznych’. Bloodbound serwujący słuchaczom power metal mocno nawiązujący
do twórczości Iron Maiden, jest w przededniu wydania nowego albumu „In The Name
Of Metal”. Setlistę Szwedów zdominowały kawałki z ostatniego pełnometrażowego
albumu „Unholy Cross”, była mianowicie opatrzona chórami „Moria”, „Drop The
Bomb”, „The Ones We Left Behind” oraz „Bless the Unholy” i „Book of the
Dead” z tytułowej produkcji. Z debiutanckiego krążka pojawiło się kilka
kompozycji „Metal Monster’, „Behind The Moon” oraz kończący występ dedykowany
wszystkim fanom metalu „Metalheads Unite” i „Nosferatu”. Patrik Johansson
wokalnie niemal klon Dickinsona, wizualnie od metalowego schematu odbiegał
znacznie, sama muzyka nieźle podana, przyjemne solówki, dość energetyczny set i
niezły kontakt z publiką.
I tak
pierwszy dzień festiwalu przeszedł do historii, pozostawiając niezapomniane
wrażenia po występach Thin Lizzy i Within Temptation, składów które ściągnęły
na teren gorzelni Jelinka naprawdę dużo fanów cięższego grania, czy jak
gospodarze mówią ‘fanousku tvrde muzyki’. O ile muzyka bywała rzeczywiście
twarda to pogoda okazała się łaskawa, nie było smażenia się na patelni, ani też
moczenia naturalnym prysznicem, czyli meteorologicznie również na duży plus.
Masters of
Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień drugi.
Drugi dzień
festiwalu rozpoczął deszcz, kilkugodzinne siąpienie przerywane całkiem niezłymi
opadami, do tego, od czasu do czasu mocniej powiało, co dość sugestywnie
skłaniało do pozostania w namiotach i pilnowania ich, żeby nie odleciały w
nieznane podczas nieobecności biwakowiczów.
Pierwszym
koncertem tego dnia był występ Sirenii. Zeszłoroczny koncert norweskiej
formacji nie odbył się z powodu braku pałkera, o czym Ailyn poinformowała ze
sceny, obiecując zagrać na kolejnej edycji. Faktycznie, w siąpiącym
nieprzerwanie deszczu Sirenia pojawiła się na Vizovickiej scenie, dając całkiem
sympatyczny koncert sporej dość grupie wodoodpornych fanów. Występ rozpoczął
„The End of It All”, był „Meridian” rozpoczęty wokalem Mortena Velanda, „Lost
in Life” i na koniec były „The Other Side” i „My Mind's Eye”. Zgrabne
połączenie symfonicznego metalu z gotykiem, doprawione cięższymi elementami,
przyjemnie podane do uszu.
Kiedy
Freedom Call na scenie pojawił się koło godziny 18, nadal siąpiło. Niemcy scenę
przejęli z niesamowitą energią. Z oryginalnego składu pozostał co prawda
jedynie wokalista Chris Bay, ale wystarczy wspomnieć, że w składzie występowali
niegdyś Dan Zimmermann pałker Gamma Ray, czy Sasha Gerstner obecnie gitara w
Helloween. Na wstępie był rytmiczny „We Are the One”, potem kolejno „United
Aliance”, „Hero on Video” i energetyczny „Rockstars”, oba pochodzące z
najnowszej tegorocznej produkcji Chrisa i ekipy „Land of the Crimson Dawn”.
Skoczny
„happy” power metal zaowocował truchtanym młynkiem pod sceną, publika bawiła
się rewelacyjnie. Był „Tears of Babylon”, minimalne zwolnienie tempa nastąpiło
przy „The Quest”, z kolei kolejny kawałek rozpoczynający się klawiszowymi
dudami „Power & Glory” również z najnowszej płyty, idealnie opisuje
piątkowy koncert Freedom Call : „Oh, the time has come, for power & glory
and tonight, for a happy metal party” – impreza z metalem w tle. Pojawiły się
jeszcze „Warriors”, gdzie wokal Chrisa bardzo przypomina Kiske, „Land of Light”
i na finiszu oczywiście „Freedom Call”.
Po
skocznych, lekkich dźwiękach niemieckiej produkcji czas na kompletną zmianę
klimatu i… kontynentu.
Około 19 na
scenę wchodzi Exodus, czyli amerykański thrash metal w tradycyjnym
wydaniu. Gary Holt nadal najwyraźniej zastępuje Jeffa Hannemana w Slayerze, bo
na scenie pojawił się niebezpiecznie szczerzący się do publiki Rick Hunolt z
regularnym szaleństwem w oczach. Reszta składu bez zmian, czyli rzeźnickiej
subtelności i wątpliwej urody Rob Dukes na wokalu, Lee Altus gitara, Gibson na
basie i Tom Hunting na perkusji. Jak weszli, tak zaczęli łoić, bezkompromisowo
waląc w tłum dźwiękami. Set lista krótka, sam koncert trwał około
godziny. Na wstęp „The Last Act of Defiance” potem przeskok o 10 lat
wstecz i „And Then There Were None”. Rob Dukes strzelając mordercze miny drze
się do mikrofonu ile mocy w płucach, dość często kręcąc w powietrzu paluszkiem,
zachęcając do circle pita. Czeskie wydanie młynka miało co prawda spory obwód,
ale już sama kotłowanina była raczej bezkolizyjna, zwyczajnie można było sobie
pobiegać w kółeczko. Kolejno były „A Lesson in Violence” i „Scar Spangled
Banner”. Mocna perkusja, ściana gitar i mordercze tempo. Ciekawsze rzeczy
działy się zdecydowanie poza sceną, mimo Dukesowego dreptania w te i nazad,
urozmaiconego obfitym pluciem, Hunoltowego darcia się na publikę, Altusowego
zarzucania piórami, czego Hunolt już raczej nie zrobi – prawdziwa zabawa była w
tłumie. Sporo fanów w tradycyjnym rynsztunku, katany z naszywkami, sprane
jeansy i wspomnienie bieli na butach, solowe i grupowe trzepanie łbami,
maltretowanie dmuchanych gitar o perwersyjnej wręcz kolorystyce i darcie mordy
w tonach wszelakich. Oj tak, zabawa trzeba przyznać, była niezła. Młócka na
scenie trwała nadal, „Blacklist”, „Bonded by Blood” i agresywny „War Is My
Shepherd”. Gdzieś w okolicy toksycznego walczyka była nawet ściana śmierci, a
na finiszu pojawił się „Strike of the Beast”. Setlista przekrojowa, zapodane
stare, znane i lubiane z naciskiem na „Tempo of the Damned”. Tłum zachwycony,
nieco zmęczony, bo tempo na relaks zwyczajnie nie pozwalało.
I znowu -
kompletna zmiana klimatu, z nieprzytomnej młócki prosto z Kaliforni
przechodzimy w post helloweenowy występ Unisonic. Obecny skład kapeli
wygląda mnie więcej tak: Michael Kiske – ex Helloween, Kai Hansen – ex
Helloween i Gamma Ray, Mandy Meyer – Gotthard, no i wiadomo czego można się
muzycznie spodziewać. Zespół na scenę wkracza przy wagnerowskiej cwałującej
walkirii. Setlistę stanowiła mieszkanka jedynej pełnometrażówki Unisonic,
wydanej w marcu tego roku i starych znanych kawałków Helloween. Kiske dość
specyficznie wystrojony, poza wokalem dorzucał od siebie dość teatralne gesty i
pozy, na szczęście nie wpływało to na pogorszenie jakości odbioru. Na pierwszy
ogień kilka kawałków albumu, czyli szybki „Unisonic”, melodyjny „King for the
Day”, ładnie doprawiony gitarami „I’ve Tried” oraz wpadający w ucho „Sanctuary”,
który prezentowany był już na mini albumie „Ignition” i czas na pierwszy cover
Helloween liryczny „March of Time”. Potem znowu kilka unisonicowych kawałków, w
tym ballada „Over the Rainbow” i jeden z bardziej znanych utworów „Souls
Alive”. Na mocny finisz były „I want Out” i „Future World” czyli coś co publika
zna doskonale i może się wyszaleć, wszak prosto spod szyldu Helloween.
Koło 23
scenę przejmuje niemiecki power metal czyli Edguy. Tobias Sammet z ekipą
zaserwowali fanom ładną przekrojową set listę. Scena ozdobiona bannerem z
Jokerem, sporo ciekawego oświetlenia i ekipa doskonale wiedząca jak rozruszać
publikę. Zresztą nawet gdyby tej wiedzy nie posiadali, publika podekscytowana
była na tyle, że sama z siebie spontanicznie szalała i wydzierała się w niebogłosy.
Półtoragodzinny set z nieprzerwanym wsparciem tysięcy gardeł. Pierwszy
był „Nobody's Hero” z ostatniej zeszłorocznej produkcji, z której pojawiły się
również „Rock of Cashel” i „Robin Hood”, potem o dekadę wstecz do nieco
wolniejszego „Tears of a Mandrake”, rytmiczny i skoczny „Spooks in the
Attic” i premierowo wykonany „929”. Tobias poza szczerzeniem się do kamer i
obiektywów fotoreporterów dbał bardzo o dobry kontakt z publiką, rzucając od
czasu do czasu żarcikami, sporo gadania było pomiędzy utworami. Tobias Exxel
biegał po scenie nieprzerwanie szczerząc się do tłumu, Jens Ludwig i Dirk Sauer
równie dobrze bawili się na scenie, nieco bardziej jednak skupiając się na
graniu. Było solo pałkera Felixa Bohnke zakończone efektownym „The Imperial March”, gdzie Bohnke zwiększając tempo gry wymuszał na
publice coraz szybsze klaskanie, solo w każdym razie nieco się przeciągnęło.
Kolejny utwór Sammet zapowiedział jako kawałek o nim samym czyli „Superheros”,
po czym na wolne obroty tłum wszedł dzięki „Save Me”, gdzie publika chóralnie
wyśpiewywała wersy refrenu, w górę powędrowały świecące komórki, a nawet czasem
klasyczne w tych przypadkach zapalniczki zapalniczki. Na obudzenie z sennej
balladowej atmosfery wszedł „Babylon” podrywając publikę tuż przed samym końcem
seta. Efektowny koniec zapewniły „Ministry of Saints” i „King of Fools”.
Koncert udany, mimo pewnych problemów z dźwiękiem, mianowicie głos Tobiasa
często gęsto gdzieś zwyczajnie ginął.
Nie wiem czy
Tobias zauważył, ale śpiewał również do sporej grupy fanów kolejnego
wykonawcy.
Sukcesywnie
podczas ostatnich koncertów do przodu przepychało się sporo fanów Petera
Tagtgrena, w barwach Pain. Temperatura nieco spadła, co jakoś wydatnie
jednak nie wpłynęło na ilość ludzi pod sceną. Z eksperymentalnej akcji Petera
zrobił się już dawno całkiem poważny projekt, genialnie łączący heavy metal z
elementami elektroniki i techno, czyli jego wersja industrialu. Jedynym stałym
członkiem Pain jest właśnie Tagtgren, obecny skład uzupełniają na perkusji
David Wallin, Michael Bohlin gitarzysta i basista Johan Husgafvel.
Tagtgren na
scenie pojawił się przy dźwiękach „Lux Aeterna” Mansella w gustownym wdzianku,
o ile można tak nazwać luźno powiewający kaftan bezpieczeństwa, co w połączeniu
z szalonym wzrokiem komponowało się idealnie. Na pierwszy ogień poszedł
„Crashed”. Z ostatniej wydanej w zeszłym roku płyty „You Only Live Twice”,
pojawiły się: „Dirty Woman” , „The Great Pretender” i „Feed The Demons”. Był
rytmiczny „Walking on Glass”, nieco cięższy „I'm Going In” i równie
energetyczny „Monkey Business”. Był bardzo udany cover The Beatles „Eleanor Rigby”, niemal taneczny „Bitch”, publika
zachwycona, widać nieco monotonne, hipnotyczne granie oparte na niezbyt
zróżnicowanej sekcji rytmicznej trafia w gusta. Mocny i dobitny koniec występu
dały: wzbogacony chwytliwą linią melodyczną w umiarkowanym tempie „Same Old
Song”, lekki i przyjemny bardziej w klimacie techno „On And On” podrywający do
tańców nawet tych już zmęczonych i świetne „Shut Your Mouth”.
Ponad godzinny
set, zgrabnie wypełniony najlepszymi kawałkami. Świetny koncert, mimo, że
chwilami w ścianie dźwięku trudno było o selektywność i głos Petera – ciekawy
jak najbardziej – gdzieś uciekał. Miła odmiana po poprzednikach scenicznych, po
czymś takim można spokojnie iść spać ze świadomością, że odpowiednia dawka
porządnych mocnych i pełnych energii dźwięków została załadowana w uszy.
Masters of
Rock 2012 Vizovice, Czechy – dzień trzeci.
Sobotni skład
atrakcji składał się z gwiazdorskiego ‘bloku fińskiego’. Zawzięcie padający
deszcz zniechęcał jednak do wytrwałego sterczenia pod sceną i pomimo
ciekawych kapel, nie tylko czeskich, tego dnia dane mi było zobaczyć dopiero Firewind.
Grecki zespół, który powstał z inicjatywy Kostasa Karamitroudisa, bardziej
znanego jako Gus G, ze współpracy z Ozzym Osbournem czy Arch Enemy. Firewind
zaprezentował się z niezbyt długą, aczkolwiek przekrojową setlistą, przez
wszystkie 7 punktów dyskografii, włącznie z najnowszą tegoroczną pozycją „Few
Against Many”. Na wstępie przewidywalnie “Wall of Sound” ze ‘świeżynki’, z tego
albumu pojawiły się nieco później dynamiczny „The Undying Fire” i nieco
progresywny „Losing My Mind”. Melodyjny power metal, z charakterystycznym
ciekawym wokalem Apollo Papathanasio, wirtuozerskimi popisami
Gusa i klawiszowymi wstawkami Boba Katsionisa, który jednak przez większość
czasu dzierży wiosło. Setlisty dopełniły rockowy „Mecenary Man”, „World On
Fire”, niesamowity gitarowy „The Fire And The Fury”, szybki „I Am The Anger”.
Na sam koniec pojawiły się „Tyranny” i „Falling To Pieces”. Koncert sympatyczny
i wart usłyszenia, ciekawe riffy, nieco hardrockowego klimatu, speedmetalowe
przyśpieszenia, całościowo wypadają bardzo fajne.
Na pierwszy
ogień fińskiej sobotniej trójcy poszedł Korpiklaani, czyli przaśna
fińszczyzna metalowo - biesiadna. Występ o tyle ciekawy, że odporność muzyków
na alkohol graniczy niemal z immunitetem, a niepowtarzalność aranżacji
poszczególnych utworów granych na żywo jest wprost proporcjonalna do ilości
wchłoniętych procentów. Mimo padającego deszczu trudno odpuścić sobie występ
generujący tyle pozytywnych emocji, przy jednoczesnym zdzieraniu gardeł, co
niewątpliwie ułatwia niezbyt skomplikowana poetyka poszczególnych kawałków. O
ile sympatyczniej krzyczy się „Beer”, „Vodka” w towarzystwie innych hobbystów
entuzjastów przytoczonych specyfików, dodatkowo teksty zyskują na szczerości i
wiarygodności kiedy kapela ilustruje warstwę tekstową czynem.
Korpiklaani
– czyli leśny klan wydatnie korzystający z dobrodziejstw przemysłu
gorzelniczego zaczęli od płyty „Voice Of Wilderness” z „Huntong Song” i
„Cottages and Saunas”. Kolejny był „Juodaan viinaa” dla znających fiński,
bardzo przekonywujący w temacie uzasadnionego spożywania procentów, kolejne
kawałki „Kunnia”, „Metsalle” i „Rauta” były pakietem promocyjnym mającego się
ukazać na początku sierpnia nowego albumu „Manala”. Na scenie zabawa równie
miła co w publice: wygłupy, tańce i szerokie uśmiechy, zwieńczeniem radosnej
imprezowej atmosfery była tęcza, która pokazała się w pewnym momencie nad
sceną. „Korpi” w świetnej formie. Jonne Jarveal podobnie jak wiecznie
uśmiechnięty Cane energią skutecznie zarażali publikę, skupiając na sobie
główną uwagę, Juho Kauppinen schowany za akordeonem i grający boso basista
Jarkko Aaltonen nieco bardziej powściągliwi w szaleństwach ograniczyli się do
szczerzenia. Tuomas Rounakari – skrzypek, który wszedł w tym roku na miejsce
Jaakko "Hittavainena" Lemmetty okazał się równie żywiołowym muzykiem.
Setlista przekrojowa, pojawiły się „Kirki”, „Wooden Pints”. Nie zabrakło
żelaznego zestawu barowego, czyli Vodka”, „Tequila” oraz „Beer, Beer” podsumowane
hymnem tematycznym powodującym radosną kotłowaninę publiki, czyli „Happy Little
Boozer” z walcującym wstępem i rześko ryczącym tłumem. Na finiszu był
instrumentalny „Pellonpekko” ku czci boga opiekującego się uprawami jęczmienia
i gorzelnictwem Pello Pekko, z oczywistych względów bóstwo wyjątkowo przez
leśny klan wielbione.
Podsumowując:
występ udany, zabawa świetna i chciałoby się żeby na polskich weselach gościła
fińska muzyka folkowa spod szyldu Korpiklaani, zamiast okropnych, discopolowych
koszmarów w stylu „Majciochy w grochy”. Jedyna wada występów Korpiklaani to
niezwykle zatrważająca sugestywność przekazu, przedkładająca się na długie
kolejki w namiotach piwnych i ciężki syndrom dnia następnego – był kac? –
znaczy byłeś na Korpiklaani.
Po skocznych
kicankach Made In Finland, przyszedł czas na nieco bardziej wysublimowane
klimaty, również z krainy wiecznych lodów czyli Stratovarius. Połączenie
metalu z klasyką, skomplikowane i morderczo szybkie pojedynki klawiszowo -
gitarowe, duża melodyjność i chwilami świdrujący wysoki wokal to znak
rozpoznawczy Strato. W Polsce skład nie jest niestety tak popularny jak w
Czechach – gdzie większość słuchaczy bez wyjątku wielbi symfoniczny metal w
wykonaniu Timo i ekipy, potwierdzając to doskonałą znajomością tekstów podczas
koncertów. Cała finezja grania Stratovarius opiera się na kontrastowych
zestawieniach, zmianach tempa i wybujałych partiach solowych Jensa i niegdyś
Tolkkiego, a obecnie Matiasa Kupiainena. Ostatnio zespół stracił kolejne znane
nazwisko – tym razem karierę muzyczną zakończył etatowy pałker Finów – Jorg
Michael, na rzecz Rolfa Pilve, który mimo młodego wieku ma spore i ciekawe
doświadczenie bębniarskie. Sam występ rozpoczął się od intro będącego
przekrojowym mixem niemal 30-sto letniej twórczości, jako, że swego czasu
główny mózg kapeli Timo Tolkki należał do osób wybitnie twórczych, wstępna
wycieczka przez 14 wydawnictw nieco się przeciągnęła.
Właściwy
wstęp stanowił szybki i dynamiczny „Under Flaming Skies” z ostatniej produkcji
„Elysium”, a zaraz po tym pojawił się żywy i dobrze znany „Phoenix”.
Stratovarius tempo utrzymywał do „ Deep Unknown” z „Polarisa”, potem pojawił
się rzadziej grany na żywo rytmiczny i wolniejszy „Eternity”. O ile poprzednie
kawałki są nieco asekuracyjne dla Kotipelto, którego momentami nienaturalnie
wysoki głos jest chętnie komentowany na wszelkiej maści forach metalowych, to
„Eternity” jest już nieco forsujący. Bywa, że wokalista ma gorszy dzień, jednak
przy zdroworozsądkowym ucinaniu wszelkich „wyjców” lub ewentualnym schodzeniu
na nich na niższe tony Timo jest w niezłej formie. Latka lecą, a poprzeczka
wokalnych popisów Timo od początku jego bytności w Strato była ustawiona
cholernie wysoko. Kolejny punkt programu to „Against the Wind”, czyli znowu
szybsze tempo, potem znowu „Elysium” z „Darkest Hour” i „Infernal Maze”. Matias
Kupiainen idealnie wpasował się w miejsce Tolkkiego, biorąc na siebie lwią
część kompozycyjnej roboty przy ostatnich produkcjach, podobnie na scenie, w
przypadku starszych utworów idealnie zastępuje Tolkkiego. Niewątpliwie
niespodzianką był „Forever”, z entuzjazmem przyjęta przez publikę ballada w
trakcie której w górę powędrowały zapalniczki i komórki, tłum jednocześnie
mocno wspierał melodię wokalnie, po czym Lauri nieco poszalał na basie wspólnie
z Rolfem. Nie mogło zabraknąć żelaznego zestawu hitów, czyli utworów, które
zwyczajnie muszą pojawić się w setliście, czyli „Eagleheart”, „Kiss of Judas”,
„Black Diamond”. Po „Black Diamond” swoje pięć minut miał Rolf, dając solowy
popis perkusyjny, po czym na samym już finiszu wspólnie z tłumem odśpiewany
został „Hunting High and Low”.
Konferansjerkę
Timo ogranicza jak zawsze do minimum, dziękując zawsze za oklaski, zapowiadając
kolejne kawałki. Gdzieś na początku seta zauważył, że sobota jest fińskim dniem
na festiwalu, bo aż 3 wieczorne kapele pochodzą z dalekiej północy. Kilka razy
zachęcał do klaskania, czasem do wrzasków, wywołując połowę tytułu kolejnego
kawałka, gdzie resztę ‘dowrzaskiwała’ publika. Zasadniczo kontakt z tłumem
pozostawiony jest zawsze wokaliście w przypadku Startovariusa, Jens Johansson
skupia się na niesamowicie szybkich partiach klawiszowych, mając za towarzystwo
dwie bajerancko podświetlone gumowe kaczuszki na instrumencie, podobnie Matias,
dla którego pokręcone solówki autorstwa Tolkkiego wymagają pewnej koncentracji.
Lauri Porra basista poza chórkami szeroko szczerzy się słuchaczy, a całość
funkcjonuje jak profesjonalna metalowa maszyna. TK pokusił się nawet o
zapowiedzenie kolejnego punktu programu, czyli „Night…” , tylko, że publika
jakimś z szczególnym zaangażowaniem nie dopowiedziała „…wish”. Występ udany jak
najbardziej, publika zachwycona, zespół entuzjazmem publiki dopieszczony
wydatnie, czyli wszystko tak jak być powinno.
Trzeci
fiński skład to Nightwish, z dramatyczną domieszką szwedzką, czyli
Anette Olzon na wokalu. O ile skład po rozstaniu z legendą wokalną – Tarją
trzyma nadal świetny poziom w kompozycji i profesjonalnych wykonań
instrumentalnych, to perfekcja dźwięków, szczególnie w trakcie występów na żywo
idzie w cholerę kiedy Anette łapie za mikrofon. Występ rozpoczął się od
skocznego popowego „Storytime”, gdzie Anette dała pełen popis podrygów i
łapania dziwnych co najmniej min, wokalnie jednak wypadając nieźle – w końcu
„Dark Passion Play” nie jest obciążony wspomnieniem wokalu Tarji. Za to
kolejnemu kawałkowi – a był to niestety doskonale znany „Wish I Had an Angel”
nie pomogły nawet pirotechniczne cuda na scenie, bolało, może gdyby człowiek
nigdy nie słyszał pierwszej wersji… ale słyszał niestety. Mimo, że ze sporej
kolekcji utworów stworzonych przed 2005 rokiem, w set liście umieszczono, te
teoretycznie mniej forsujące wokalnie, to i tak ich interpretacja w wykonaniu
pani Olzon nie porywa niestety… gorzej, wyzwala odruch ucieczki. Kolejny
„Amaranth” równie skoczny i lekki, pokazał tylko tyle, że wokal Anette nawet na
tych ‘jej’ utworach także zachowuje się dość dziwnie.
Mimo tego,
że Anette jest niewątpliwie sympatyczna, cały czas szeroko uśmiecha się do
publiki, zachęca do zabawy i sama widać dobrze bawi się na scenie, oczekiwania
wobec jej dokonań wokalnych mogą przygnieść najbardziej pozytywną aurę. Anette
jest sobą, to zdecydowanie trzeba jej oddać. Nie gra niczyjej roli, nie wchodzi
w cudze schematy, jest sobą, nawet jeżeli nijak to nie pasuje do całościowego
wizerunku Nightwish. Jest sobą z błękitnymi tipsami upstrzonymi kwiatkami, jest
sobą w kolorowym makeupie, w spódniczce w gwiazdki, jest w końcu sobą gubiąc
oddech w dłuższych frazach, zmęczona podrygiwaniem. Nie tylko dźwiękowo traci
harmonia składu, przez lata wypracowany image, również wizualnie Anette
wprowadza pewien dysonans, czy to stylizacją czy to tańcami, pasującymi
bardziej pod migające światła dyskoteki.
O ile
kawałki z ostatnich 2 produkcji brzmią jeszcze dość dobrze, to ‘starocie’
wokalistka kładzie trupem i jeszcze na tym trupie podskakuje. Z nowych
kompozycji pojawiły się typowo nightwishowy „Scaretale”, „I Want My Tears
Back”, „Last of the Wilds”, „Ghost River”, „Song of Myself” przetykane
starszymi utworami. W „Dead to the World” ciężar wokalu spoczął na Marco,
kolejny skoczny „Come Cover Me” dźwigała Anette. Blisko końca występu po sobie
były „Nemo” i „Over the Hills”, pisząc bardzo oględnie – wykonanie baaardzo
odbiegało od oryginału. Bywa, że w partiach gdzie dołącza się głos Hietali,
wokal Anette ginie niemal zupełnie. Główny kompozytor składu Tuomas Holopainen
schowany za ekstrawagancką, imitującą organy piszczałkowe konstrukcją w stylu
„koszmar hydraulika” poza dość ekspresyjnym przeżywaniem muzyki uśmiecha się do
publiki, ostro omiatając klawisze włosami. Show rzeczywiście był efektowny,
pirotechnika, oświetlenie, jednak główna uwaga publiki skupiona głownie na
Anette, tak jak sugerowało padające na nią światło, czyniąc z wokalistki
najjaśniejszy punkt na scenie, nieco w cień chowając resztę składu, zupełnie
niepotrzebnie.
Czternastopunktowy
set, zakończony „Last Ride of the Day” - oficjalnym hymnem Mistrzostw Świata w
hokeju na lodzie, zaprezentowany w mniej lub bardziej przekonywujący sposób,
powinien pozostawić pozytywne wrażenie. Jeżeli jesteśmy w stanie przełknąć
„nowe” wersje starych kawałków, to z utworami nowszymi, nie powinno być
większego problemu. Podejrzewam, że dzięki popowym aranżacjom z „Imaginaerum”
czy „Dark Passion Play”, Nightwish mógł zyskać nowych fanów, do których ten typ
dźwięków dociera znacznie efektywniej, aniżeli rozmach i stylistyka muzyki
wzbogaconej wokalem Turunen. Osobiście uważam, że może Tuomas powinien
wykorzystać inny z talentów Anette Olzon związanych z muzyką, grę na oboju
przykładowo. Być może to złagodzi odbiór jej wokalnych wysiłków, bo edukacji w
szkole baletowej w jej choreograficznych poczynaniach scenicznych jakoś nie
widać, już bardziej przebijają się jej doświadczenia jako wokalistki weselnej.
Deserem
sobotniego wieczoru, czy też dla niektórych ‘wygaszaczem’ fińskiego wieczoru
był Deathstars ze Szwecji. Nie jest nowiną, to, że na scenach metalowych
wszelakich gatunków metalu niepodzielnie króluje Skandynawia.
Deathstars
na scenie pojawili się przed pierwszą i świetnie sprawdził się jako odskocznia
od łagodniejszych dźwięków tego wieczora, ciężki rytmiczny gotyk wymieszany z
industrialem ma całkiem sporą grupę fanów, co mimo późnej pory i zimna,
potwierdził spory tłum. Deathstars na scenie pojawili się około godziny pierwszej,
serwując słuchaczom przekrojową set listę z wszystkich (tylko) 3 wydanych
pełnometrażówek. Na wstępie „Mark of the Gun”, a potem skakanie po albumach,
„Motherzone”, „Semi-Automatic”. Nie zabrakło znanych hitów „Night Electric
Night”, „Blitzkrieg”, „Cyanide”. Pojawił się nowy kawałek „M.E.T.A.L” z
najnowszej kompilacji Szwedów. Mocny koniec stanowiły „Trinity Fields”,
absolutnie świetne „Death Dies Hard” oraz „The Revolution Exodus”. Andreas
Bergh czyli ‘Whiplasher’ publikę traktuje z pewną nonszalancją, na co ta
reaguje dzikim entuzjazmem. Wystarczy jedno niedbale rzucone beznamiętnym
głosem „scream”, żeby tłum reagował niemal histerycznym wrzaskiem, z którego
zdecydowanie wybijały się głosy żeńskie. Deathstarsowa stylistyka, czarne
skóry, makijaże robią ciekawe wrażenie doskonale uzupełniając dźwięki. Niski,
głęboki i wgniatający w glebę wokal umazanego obficie brokatem Whiplashera,
przypominający chwilami recytację, świdrujące wrzaski ‘Skinniego’ Kangura
jeżące włosy na ciele, ciężkie granie, hipnotyczny rytm, pozostawiają
niezatarte wrażenie. Przedstawienie kończące stylistycznie lżejszy dzień
festiwalu, zdecydowanie udane.
Masters of
Rock 2012 Vizovice, Czechy - dzień czwarty
Ostatni
dzień festiwalu rozpoczął się dla mnie nieco późno. Nie udało mi się zobaczyć
czeskiej formacji Salamandra, która na głównej scenie pojawiła się już koło
godziny 11, a byłam ciekawa czy wykonają swój festiwalowy hit – hymn „Masters
of Rock” wykonany w 2010 w towarzystwie Szwedów z Sabaton.
Pod sceną
pojawiłam się na końcówce występu czeskiego DOGA. Zespół w klimatach
heavymetalowych na scenie zaprezentował się z fantazją iście ułańską.
Mikrofon zamiast statywu miał front choppera, z którego zwisała część
damskiej bielizny w panterkowy rzucik, tło sceny zdobiła rogata czacha z
reflektorami zamiast oczu, sami członkowie składu równie barwni. Wsłuchać się
dokładnie w muzykę nie zdążyłam niestety.
Kolejny
skład to brytyjski Hell. Zespół o tyle interesujący, że z niezwykłą
historią w tle. Najnowszy i jedyny pełnometrażowy studyjny album Hell wydał w
zeszłym roku. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że Hell istnieje od
roku 1982, kompozycje zawarte na „Human Remains” powstały głównie w latach
osiemdziesiątych w stylistyce New Wave Of British Heavy Metal. Od 2010 roku
głosem Hell jest David Bower, który doskonale wie jak skupić na sobie uwagę
publiczności. Cały skład na scenie pojawił się w mrocznej stylistyce, czarne
stroje, blady makijaż, krwiste demoniczne soczewki i dodatkowo korona cierniowa
na skroniach Bowera. Całość przywołuje na myśl kultowy musical „Rocky Horror
Picture Show”. Scenę udekorował banner z logo zespołu oraz “ścianki”
wyobrażające kościelne witraże.
Cały występ
przypominał przedstawienie teatralne. Zachowanie muzyków, niesamowita charyzma
wokalisty zapewniły świetny efekt, podbijając jeszcze wrażenie, które
wywoływała sama muzyka. Wszechstronność inspiracji twórczych niesamowita, od
elementów symfonicznych, thrashowych czy nawet doommetalowych, po gotyk, chóry,
recytacje, płynne zmiany tempa czy nastrojów. David Bower na scenie czuje sie
świetnie, doskonały kontakt z publiką, teatralna ekspresja i wreszcie skupienie
na odbiorcach. Jak się łatwo domyślić setlistę stanowiły kawałki wydane na
płycie, czyli na wstępie dynamiczny „Let Battle Commence”, po którym pojawił
się utwór promujący album „On Earth As It Is In Hell”. Był szybki „Plague And
Fyre” oraz trzymający dynamikę „The Quest”. Finiszowanie nastąpiło przy
rozbudowanym „Macbeth” i klasycznym „Save Us from Those Who Would Save Us”.
Świetne wokale, tnące uszy gitarowe riffy, metal w czystym klasycznym wydaniu
doprawiony nutką horror rocka w stylistyce. Cały występ zdecydowanie na plus.
Kolejna
pozycja to Paul Andrews – lepiej znany jako pierwszy gardłowy legendarnych
‘Maidenów’ – czyli Paul Di’ Anno. Prezencję sceniczną Di’ Anno można
określić jako wybitnie nienachalną estetycznie, sam wokalista w subtelności się
nie bawi. Już na wstępie oznajmił, że właśnie kończy trasę i wraca do domu,
piep… oddawać się łóżkowym rozrywkom razem z małżonką. Wnioskując po zestawie
wykonanych utworów, można śmiało stwierdzić, że po pracy pod szyldem Iron
Maiden, zblazowany Paul wygodnie rozsiadł się na laurach i tak spoczywa
obrastając niekoniecznie w zaszczyty. Setlista to praktycznie „Killers” Ironów
(„Wrathchild”, „Murders in the Rue Morgue”, „Genghis Khan”, „Killers”) i „Iron
Maiden” („Prowler”, „Running Free”, „Transylwania”, „Charlotte the Harlot”,
„Phantom of the Opera”). Od ‘ironowego’ schematu odbiegły „Marshall Lockjaw” z
czasu Killers oraz Children of Madness” z Battlezone, jako finisz pojawił się
cover Ramones „Blitzkrieg Bop”. Tak jak Di’Anno rozstał się z Harrisem i ekipą,
z powodu nieszczególnego przykładania się do swojej roboty, tak i na deskach
mastersowej sceny nikomu tyłka nie urwał. Owszem, przy dużej tolerancji
dźwiękowej, może i miło posłuchać sobie starych kawałków Iron Maiden na żywo za
niewielką opłatą, jednak co wrażliwsi fani „żelaznej dziewicy” wiali w
podskokach gdzie pieprz rośnie.
Po bardzo
wysiłkowym „Up the Irons”, na scenie wkracza Tiamat. Ten występ miał z
kolei nadmiar luzu… rozlazł się całkowicie. Johan Edlund z ekipą na scenie
pojawili się przed godziną 18, prezentując się jakoś tak nieszczególnie.
Szwedzi wyglądali jak jakby urwali się z niemieckiej wycieczki emerytów, do
tego ciemne okulary Endlunda, mimo, że słońca ani dudu, mastersowy banner za
plecami i to wszystko w temacie. Dobrze, że chociaż gitary spakowali. Setlista
niezbyt długa, za to pojawił się utwór „Divide” z mającego się dopiero ukazać
wydawnictwa. Nie zabrakło tych najpopularniejszych kawałków: „Cold Seed”,
„Cain”, „Vote for Love”, „Gaia” czy „Brighter than the Sun” uzupełnionych o
„Until the Hellhounds Sleep Again” z Amanethes, “Phantasma De Luxe” i „The
Sleeping Beauty”.
Kolejny
znacznie bardziej interesujący koncert dali szwajcarzy z Gotthard –
wracający na scenę z nowym wokalistą Nicem Maederem. W październiku zeszłego
roku w tragicznym wypadku motocyklowym zginął Steve Lee, który było głosem kapeli
od samego początku, czyli od 1992 roku. W czerwcu tego roku wydany został
najnowszy album składu „Firebirth” z sugestywnym feniksem na okładce, mówiącym
niejako – powstajemy z popiołów. Rzeczone powstawanie po niewątpliwie ogromnej
stracie Steve’a - przyjaciela i członka kapeli umożliwił Szwajcarom Nic Maeder.
Zespół sympatyczny i dynamiczny. Maeder dal się poznać nie tylko jako nowy nowy
wokalista Gotthard, ale także muzyk, grając na gitarze akustycznej przy
„Remember It's Me”. Poza wspomnianą balladą, dział promocyjny „Firebirth”
stanowiły „Starlight” i „Right On”. Niewątpliwie miłą niespodzianką był
świetnie wykonany cover wykonywanego również przez Deep Purple „Hush”, który
Gotthard umieścił na swoim pierwszym albumie. W set liście znalazły się „Dream
On”, „Gone Too Far”, „Top Of The World”, „Master of Illusion” czy ballada „One
Life, One Soul” dedykowana Lee. Końcówkę występu stanowiły rytmiczny „Lift You
Up” i „Anytime, Anywhere”. Maeder płynnie, bez większych zgrzytów radził sobie
ze starymi kompozycjami Gotthard, będąc po presją porównań słuchaczy z
poprzednikiem, świetnie czuł się na scenie, utrzymując dobry kontakt z publiką.
Ponad godzina porządnego hardrocka podanego w szwajcarskim stylu przyćmiła
zdecydowanie poprzednie, nie do końca wybitne występy.
Wieczorną
niewątpliwą atrakcją czwartego dnia festiwalu, był blond anioł o słowiczym
głosie, czyli Arch Enemy i ponad godzinne tarzanie się w
ekstremalnych dźwiękach, wzmacnianych rozkosznym rykiem Angeli. Ta ekipa w
subtelności się nie bawi, wjazd na scenę nastąpił przy „Yesterday Is Dead and
Gone”, a potem było już tylko piękniej. Szybki „Ravenous”, rytmiczny „My
Apocalypse”, „Bloodstained Cross”. heavymetalowymi gitarami.
Dodatkowym
urozmaiceniem było swoiste karaoke, które zapewniły telebimy. Zamiast
tradycyjnej transmisji prosto ze sceny, na ekranach pojawiły się fragmenty
teledysków z tekstem poszczególnych kawałków – czyli cała publika pospołu z
Angelą mogła zdzierać gardła – co też niezwykle chętnie robiono. Zaraz po
solówce Erlandssona pojawił się „Under Black Flags We March” oraz „Dead Eyes
See No Future”, po którym swoje 5 minut miał nowy członek składu. Tak się jakoś
złożyło, że Christophera Amota solowa kariera wciągnęła w końcu na tyle mocno,
że pożegnał się ostatecznie z bratem i resztą zespołu, robiąc miejsce
importowanemu ze Stanów nowemu gitarzyście Nickowi Cordle, który poza
metrykalnym odmłodzeniem składu, świetnie zasuwa na gitarze. Gitarowe solo
płynnie przeszło w „Intermezzo Liberté” po czym zabrzmiało w morderczym
tempie „In This Shallow Grave”. Rewelacyjne „No Gods, No Masters” Angela
zadedykowała „to all goddes in the crowd”.
Na scenie
Angela daje z siebie bite 100% energii, o subtelności porównywalnej do młota
pneumatycznego, zarówno w kwestii dynamiki jak i mocy wokalu. Efektowne
zakończenie zapewniły doskonale znane „We Will Rise” i „Nemesis” z uroczo
tnącymi gitarami. Głos pani Gossow połączeniu z potężną perkusją i gitarami,
falą uderzeniową wgniata w ziemię nawet najtwardszych amatorów metalu. Po
takiej dawce ekstremalnej agresji dźwiękowej, słuchacze wychodzą wyciszeni,
zrelaksowani i milczący – chociaż to ostatnie to raczej zasługa do krwi
zdartych gardeł. Arch Enemy pozostawił pod sceną radosne stado zmęczonych
łagodnych owieczek, które na swoje uszy przyjęły potężną ilość uczciwie
ciężkich dźwięków.
Przywilej
zamknięcia dziesiątej edycji czeskiego festiwalu przypadł w udziale Szwedom z Sabaton.
Jeszcze dwa lata wcześniej, byli oni ‘wygaszaczem’ po usypiającym koncercie
Tarji i przedłużających się bębniarskich popisach Mike’a Terrany. Ze sporym
opóźnieniem wpuszczeni na scenę, grali w wątpliwej estetycznie scenografii
krzesełek pozostawionych przez zlińską orkiestrę towarzyszącą pani
Turunen.
Tym razem z
wszelkimi honorami przypadającymi w udziale gwiazdom festiwalu Sabaton przejął
scenę na niemal 2 godziny.
Wstęp
standardowy – „Final Coutdown” w wersji klawiszowej, potem właściwe intro w
postaci „The March To War” i absolutnie przewidywalnego „Hello Masters of Rock,
we are Sabaton and this is…” konkretne walnięcie w uszy przy pomocy
„Ghost Division”. Na scenę wpada zespół w nieco już innym składzie, niż podczas
poprzedniej edycji Mastersów. Miejsce gitarzystów Oscara Monteliusa i Rikarda
Sundena, zajęli Chris Rorland i Thobbe Englund, pałeczki po Mullabacku przejął
skromnej postury Robban Back, natomiast etat Daniela Myhra pozostał niestety
wolny, a wszelkie partie klawiszowe w wersji koncertowej zapewnia elektronika.
Ta dość radykalna zmiana personalna w załodze Szwedów nastąpiła w przeddzień
wydania najnowszej produkcji „Carolus Rex” w maju tego roku, czyli trasę
promującą od samego początku robił nowy skład. Do momentu koncertu na
Vizovickiej scenie ‘nowy’ Sabaton zagrał wspólnie około 30 koncertów, tylu
doliczył się Chris podczas konferencji prasowej – widać ‘nowi’ ciągle jeszcze
liczą występy. Mimo, że spora część łaciatych portek w składzie zmieniła
zawartość, nie jest to jakoś specjalnie odczuwalne podczas występu na żywo, w
końcu wokal ten sam, no i dynamika sceniczna równie efektowna.
Zaraz po „Ghost
Division” było „Uprising” po czym wybrzmiał skoczny „Gott Mit Uns”. Setlistę
Sabaton pięknie dopasował do oczekiwań uczestników festiwalu, nie było
przeładowania promocyjnego Carolusem, za to były te najbardziej znane i
lubiane. I tak pojawił się dynamiczny „Panzer Battalion”, ulubiony kawałek
Brodena – „Cliffs of Gallipoli” – a wszystko urozmaicone potężną pirotechniką.
Zasadniczo przez większą część występu coś gdzieś wybuchało, ewentualnie
zionęło ogniem, obrazując nieco tematykę pól bitewnych, przez które słuchaczy
rutynowo przegania Sabaton. „Swedish Pagans” – urocza i skoczna kompozycja,
idealna do grupowego zawodzenia, o linii melodycznej osiągalnej nawet dla tych
chórzystów, którym słoń stepował po uszach, przeszła w obowiązkowy punkt
koncertu czyli „40:1” – flag Polskich nad publiką sporo – a jakże! Pojawiły się
także niezbyt często grane „Midway” i Talvisota”. Po „Carolus Rex”, który dość
szybko wpada w ucho i za zachętą Joakima zostaje rytmicznie wyklaskany przez
tłum, pojawia się bardzo entuzjastycznie przyjęta przez Czechów niespodzianka.
„Far From Fame” – kawałek specjalnie skomponowany dla czeskich fanów Sabaton,
mówiący o czechosłowackim bohaterze Karlu Janousku. Utwór ten znalazł się na
Mastersowej kompilacji gwiazd dziesiątej edycji festiwalu, rozdawanej przy
wejściu na festiwal.
Gdzieś w
połowie seta podczas wręczania nagrody głównej w konkursie magazynu Spark,
Jocke zagadywał publikę, nudząc się wyraźnie podczas wypisywania czeku na 10 00
koron czeskich. Od jednej z fanek wydębił koszulkę „Sex Instructor”, za którą
zrewanżował się komplementowaniem dużych hmm… oczu tejże fanki podczas
zdejmowania koszulki. Inny jedenastoletni fan z kolei zyskał na pamiątkę
lustrzane aviatorki Joakima. Przedłużającą się ceremonię wręczania nagrody
Joakim komentował: "Hey guys, this is not very metal, what you are doing
here", aż w końcu pozwolono niecierpliwemu wokaliście kontynuować granie.
Koniec podstawowego seta stanowiło „Attero Dominatus”, po którym nastąpił
szybki powrót na scenę i właściwe wykończenie koncertu przy „The Art Of War”,
chętnie wyskakanym przez tłum „Primo Victoria” i już na sam finisz tradycyjny
kawałek „niewojenny” – tym razem padło na „Metal Crue”. Jeszcze tylko
wspólny ukłon zespołu, wyrzucenie w publikę sporej ilości suwenirów i koniec, i
koncertu, i zarazem dziesiątej edycji festiwalu. Sabaton jak zwykle dał popis
tego z czego uczynił już niemal swój znak towarowy – najlepszy zespół
koncertowy – z całą charakterystyczną dynamiką, niespożytą energią
sceniczną, doskonałym kontaktem z publiką i szczerą radością grania –
przenoszącą się na naprawdę udaną zabawę pod sceną. Efektowny koncert na
zakończenie świetnego festiwalu.
Jak zawsze,
te cztery wyjątkowe dni bardzo zróżnicowanej stylistycznie muzyki skończyły się
zbyt szybko. Świetna atmosfera, pyszne jedzenie, porządne piwo, genialna
organizacja – na wszystko to trzeba będzie czekać cały kolejny rok, a
przynajmniej do zimowej edycji festiwalu, kiedy to organizatorzy uchylą rąbka
tajemnicy, kto też pojawi się na Vizovickiej scenie przyszłorocznego festiwalu.
Za jakiś czas można będzie podreperować festiwalowe wspomnienia kupując DVD z
zapisem wybranych koncertów no i cierpliwie poczekać do lata.
Do
zobaczenia za rok w Vizovicach.
MASTERS OF
ROCK 2011 dzień pierwszy – czwartek.
Do Vizovic
dotarliśmy około 4 rano… jakimś cudownym trafem, obyło się bez wahadeł, korków,
przydługich objazdów. Zaskoczyła mnie liczebność namiotów na darmowych polach i
gwar… pytanie czy biwakowicze o czwartej rano „już” imprezowali czy może
„jeszcze” – widać było w każdym razie, że dla większości festiwal zaczął się w
środę. Do końca 4 dniowego festiwalu dobiło jeszcze sporo chętnych – w sumie
przybyło około 23 000 festiwalowiczów, mniej jednak niż w zeszłym roku,
gdzie liczebność oceniono na ponad 30 000. Możliwe, że problemy z
dogadaniem warunków festiwalu i nieco skromniejszy niż zeszłoroczny lineup
miały na to wpływ. Tłum przy wejściach na teren festiwalu gęstniał już ponad
godzinę przed otwarciem. Chętnych na szybką zamianą „listków” na MORowe opaski
kusiły bogate jak zwykle stoiska na terenie „Jelinka”, w końcu nie ma to jak
smaczne czeskie śniadanko i szybki nalot na stoisko z pamiątkami festiwalowymi,
które bardzo szybko ulegało ogołoceniu i już 3 dnia festiwalu wybór był mniej niż
skromny.
Czwartkowe
koncerty zainaugurowały czeski skład Fleret, oraz słowacki Konflikt, niestety
rozbijanie obozowiska i opychanie się czeską wersją langose popijanego kofolą
okazały się na tyle absorbujące, że dla mnie pierwszym koncertem był
występ szkockiego Alestorm. Setlistę szkockich piratów otworzył tytułowy
„Back Trough Time” oraz „Shipwrecked” z najnowszego albumu, którego premiera
miała miejsce niedawno bo 3 czerwca. Słońce przygrzewało ostro, wszak była
godzina 15, ale ludzi sporo, widać zespół jest znany i to dobrze, skoro
większość kawałków wokalnie wspomagała świetnie bawiąca się publika. Po
załatwieniu tego 2 punktowego działu promocyjnego, przyszła pora na stare i
lubiane utwory z dwóch pierwszych albumów. Bowes z
szaleństwem w oczach odśpiewywał kolejno "Wenches & Mead",
"Nancy the Tavern Wench", "The Quest", "Wolves of the
Sea", "Keelhauled" i "Captain Morgan's Revenge" z
ryczącą do wtóru publiką. Na plus zaliczyć można oprócz sprawnie i dynamicznie odegranego seta,
wykonanie "Leviathana”, po macoszemu potraktowanego w trakcie ostatniej
trasy.
Po
Alestormach nastąpiła zmiana klimatu… tylko muzycznego, bo słońce nadal nie
dawało za wygraną. Virgin Steele – amerykańska formacja o trzydziestoletnim
stażu, oscylująca wokół symfonicznego, progresywnego heavy metalu w gatunku
barbarzyńskiego romantyzmu, zahaczająca w przeszłości o metalową operę.
Setlista niezbyt długa, ale już pierwszy kawałek z ostatniej płyty "By the
Hammer of Zeus (And the Wrecking Ball of Thor)" trwał jedyne 9 minut. Z wcześniejszego
albumu „Visions of Eden” pojawił się "Immortal I Stand (The Birth of
Adam)" i sukcesywne cofanie wstecz: “Defiance” , “Don’t Say Goodbye
(Tonight)”, “Invictius”. Wokalista David DeFeis
w lamparciej kamizelce, z niespożytą energią szalał po całej scenie,
prezentując możliwości wokalne za pośrednictwem wysokim głosem wyśpiewywanych
ozdobników. Nie zabrakło fanów składu, ale mnie jakoś barbarzyński romantyzm
nie porwał, mimo niezwykle dynamicznej ekspresji DeFeisa.... Pogubiłam się w
końcu na ile dziwności wokalne są problemami technicznymi z nagłośnieniem, a na
ile wkładem samego wokalisty. O ile zespół był atrakcją Masters of Rock, o tyle
festiwalowe rozrywki były atrakcją dla zespołu i skutecznie wciągnęły basistę
Josha Block’a i pałkera Franka Gilchriest’a. Otóż sekcja rytmiczna Virgin
Steele obejrzała sobie teren festiwalu z 70 metrowej perspektywy, skacząc po
odegranym koncercie w ramach relaksu na bungee.
Pół godziny
po 17 na scenę wchodzi Bonfire. Niemiecki skład, weterani heavy metalu, których
muzyka na zawsze będzie mi się jednak kojarzyć z tlenioną trwałą i spranymi
jeansami. Pod tym względem niewiele się zmieniło. W tym roku Bonfire wypuścił
nową płytę „Branded” i utwór z tejże płyty „Just Followe the Rainbow” na długo
utkwił mi w pamięci, bardzo „bonfajerowy” i sympatyczny do nucenia. Cały
godzinny set sprzyjał dobrej zabawie, pojawiły się utwory: „Proud of My
Country”, którego tekst u polskich słuchaczy wywołuje mieszane uczucia, ballada
„Give It A Try”, „Diamonds in the Rough”, „Hot To Rock” i swego czasu hit:
„Sword And Stone”. Dynamicznie, z klasą i bez zbędnego migdalenia się podany
set.
Fiński
melodic death metal w wykonaniu Amorphis wypadł rewelacyjnie, szkoda tylko, że
ospałość publiki przygasiła nieco występ. O nikłą aktywność publiki pretensje
można mieć do prażącego nadal słońca. Początek set listy należał do tegorocznej
świeżynki – albumu „The Beginning of Times”: "My Enemy", "You I
Need", a nieco później pojawił się "Crack in a Stone". Skromny
Tomi Joutsen, z imponującej długości dredami, skupiony na śpiewie, z kolejną
wersją udziwnionego mikrofonu w garści, przez większość czasu trzymał się
brzegu sceny. Nie zabrakło znanych i lubianych „Against Widows”, ”Silver
Bride”, “The Smoke”, “Cast Away”, oraz na finiszu rewelacyjnego, melodyjnego
“House of Sleep”. Amorphis na żywo brzmią świetnie, dali z siebie solidne 100%
i zrobili na mnie na tyle dobre wrażenie, że zmobilizowałam się do nadrobienia
braków w dyskografii tego zespołu.
Pagan
Alliance. Nadal zastanawiam się czy nie byłoby lepiej obejrzeć osobno dwa
koncerty dwóch autonomicznych formacji zamiast tego chaotycznego projektu.
Dwugodzinna szwajcarsko – fińska kombinacja pogańska wyszła umiarkowanie,
Eluveitie i Finntroll zmieniający się co 2 kawałki na scenie, czasem
kooperowali na niej wspólnie. Całość rozpoczął Finntroll z „Den Frusna Munnen”
i już na dzień dobry można było się przekonać, że dzielenie sceny z inną kapelą
to nie jest pomysł trafiony, bo Mathias Lillmans lawirował po scenie wymijając
instrumenty Eluveitie, głównie mandole Glanzmanna, z powodu których o mały
włos, nie wywinął malowniczego orła. Z repertuaru Finów pojawiły się
najbardziej popularne kawałki: „Trollhammaren”, „Under bergets rot”,
„Solsagan”, „Nedgang”, także „Ett norskensdad” wykonany
przy akompaniamencie skrzypiec Meri Tadić. Eluveitie z kolei stratowali z
„AnDro”, „Nil”, Brictom”, po czym wykonano melodyjny „Omnos” i „Slanias
Song”. Zmiany na scenie co 2 kawałki wybijały nieco słuchaczy stylistycznie.
Kolejna para to „Quoth the Raven” oraz „Kingdome Come Undone” , a potem
finiszowanie przy najefektowniejszej chyba kompozycji Szwajcarów „Inis Mona” i
„Tegernako”, oba z towarzyszącym Finntrollem. Mi osobiście do szczęścia zabrakło
„Thousandfold”, ale tak to jest jak ma się do dyspozycji 2 godziny na scenie
podzielone na 2 zespoły, około 10 utworów w każdej set liście i jeszcze trzeba
wygospodarować czas na „wędrówki zespołów” w te i nazad.
Po 23:00
przez półtorej godziny scena należała do czwartkowego headlinera – szwedzkiego
Hammerfall. Na wstępie Szwedzi uprzejmie przywitali deszcz, w geście
serdeczności dla aury pokazując niebu środkowy palec. Problem w tym, że niebo
niespecjalnie się tym przejęło i do połowy seta kapało nieprzerwanie. Tu
również istotna była promocja nowego albumu „Infected”, były "Patient
Zero" i „B.Y.H”, a potem już sporo znanych i lubianych kawałków.
Dynamiczny „Renegade”, „Any Means Necessary”, „Bloodbound”, dobrze znany
publice „Last Man Standing”, „Crimson Thunder” i finisz w postaci wspólnie
śpiewanego „HammerFall”. Lekkie nadwyrężenie cierpliwości słuchaczy i
Hammerfall pojawia się ponownie na scenie z bisami: singlem promującym ostatnie
wydawnictwo „One More Time”, sprzyjającym podrygiwaniu „Hearts On Fire” i „Let
the Hammer Fall”. Hammerfall to kapela, która świetnie się sprawdza na żywo, w
bezpośrednim wykonaniu poszczególne utwory zdecydowanie zyskują. Zarówno Cans
oraz Dronjak i Norgren to sympatyczne, lubiące światła reflektorów osobowości sceniczne,
nikt nie ucieka w głąb sceny z wyjątkiem przypisanego tam Johanssona. Jest na
scenie dynamika, jest kontakt z publiką, jest świetnie brzmiąca muzyka i
efektowne gitarowe solówki. Wszystko to skutecznie utrzymuje słuchaczy na
miejscu, pomimo padającego deszczu.
Jako
hammerfalowe post scriptum Moonspell średnio pasował, za to momentalnie na
scenie zagościł typowy dla Ribeiro i ekipy klimat, objawiający się chociażby
skąpym oświetleniem. Widać było, że publika się wymieniła, usatysfakcjonowani
fani Hammerfall poszli opijać koncert idoli, pod scenę napływała natomiast fala
nieco mroczniejszej gawiedzi pod szyldem gothic metalu. Na powitanie zabrzmiał
„Wolfshade (A Werewolf Masquerade)” i „ Love Crimes” zaraz potem. Chociaż
wokalista wybitną dynamiką na scenie się nie popisuje, nie zabrakło puszczania
zajączków podczas „Herr Spiegelmann” i była to cała aktywność Fernando Ribeiro,
bo do końca utworu nie „popełnił” ani jednego kroku. Statyka na scenie
przenosiła się na publikę, która rzedła coraz bardziej, pozostawiając w polu
widzenia zdeklarowanych fanów Moonspell’a, a sprzyjał temu dodatkowo całkiem
nieprzyjemny chłodek, narastający sukcesywnie od zachodu słońca.
Podsumowując Moonspell jest zdecydowanie składem wartym usłyszenia na żywo.
I tak,
pierwszy– dość pstrokaty stylistycznie dzień festiwalu zaliczony…
Wracając do
namiotu, dzwoniąc zębami z zimna i marząc o gorącej herbacie, po głowie tłukł
mi się amorphisowy „House of Sleep” jako, że już dość późno się zrobiło, a
dzień faktycznie bogaty był w atrakcje i meczący dość, tylko skąd to zimno?
Pogoda – temat niewyczerpany – dość powiedzieć, że o ile dni festiwalu były
słoneczne i gorące, to noce zimne i na wieczorne koncerty wypadało się grubiej
ubierać, albo szaleć w tłumie, bo opcja trzecia – degustacja Jelinkowych
przysmaków w ilościach skutecznie rozgrzewających, mogła mieć poważny wpływ na
odbiór koncertów.
MASTERS OF
ROCK 2011 dzień drugi – piątek.
Piątkowy
dzień koncertowy rozpoczęłam dość późno. Od rana niebo stopniowo zasnuwały chmury,
w końcu cos pokropiło, koniec końców, motywacją do ruszenia się z namiotu
okazała się Sirenia, mająca się pojawić na scenie po godzinie 17. Mająca się
pojawić, bo ostatecznie skończyło się na tym, że Aylin ze sceny tłumaczyła
publiczności nieobecność pałkera, Jonathana Pereza, który zwyczajnie nie
pojawił się z powodu odwołanego lotu. Aylin obiecała obecność zespołu na
kolejnym MORze i to tyle w temacie Sirenii.
Efektem
braku koncertu norweskiej formacji były wydłużone sety kolejnych kapel. I tak,
nieco wcześniej na scenie pojawił się groove metalowy Ektomorf z Węgier. Na
pierwszy ogień poszedł kawałek „Redemption” z ostaniej płyty, później „Gypsy”,
„I know them”. Występ energetyczny, Czesi - jako publiczność raczej stonowana
powoli dawali się porwać szaleństwu pod sceną, kolejny punkt programu to cover
piosenki Jonnego Casha „Rusty Cage”, później „Outcast”. Apogeum zabawy
nastąpiło na „The One” - Zoltanowi Farkasowi udało się nawet namówić tłum
na pierwszą ściankę (zdrobnienie zamierzone) śmierci tego festiwalu i kilka
młynków, jednakże w dość subtelnym jak na polskie gusta wykonaniu.
Nietrudno
było zgadnąć kto po Węgrach pojawi się na scenie. Nad tłumem kolorowe flagi,
plastikowe miecze – jak najbardziej szmaragdowe, brakowało tylko trolli,
galopujących jednorożców i latających smoków, napadających na liczne dziewice,
które przybyły podziwiać „rapsodasków”. Włosi z Rhapsody of Fire powrócili na
sceny z tarczą, nie na tarczy, co prawda w składzie brak Dominique’a Leurquina
ale dzięki ostatniej płycie zbierającej dobre recenzje, zespół nadal powiększa
zastępy swoich fanów. Miejsce Donia w składzie zajął lubujący się w klasyce i
muzyce symfonicznej wirtuoz gitary Tom Hess, dla wielu jest to pierwsza okazja
zobaczyć zespół w zmienionym składzie. W sumie wizualnie koncert, można by
określić dwoma słowami – kupa dymu – i to dosłownie niestety. Może ci, którym
wątroby pozwoliły wprowadzić się w stan zaawansowanej nieważkości, postrzegali
dymiącą scenę jako tumany kurzu wzniecone przez galopujące jednorożce, ale dla
przeciętnego widza, sporym rozczarowaniem musiał być brak widoku członków
zespołu, szczególnie bolesny dla fanek Fabio. Wejście na scenę przy dźwiękach
„Dar-Kunor” i na dzień dobry „Triumph of Agony”. Czesi kochają epicki metal
Włochów, tłum pod sceną całkiem spory, jakiś sentyment do Republiki
Czeskiej ma również zespół, skoro do nagrania „The Dark Secret” została
zaproszona czeska Bohuslav Martinu Philharmonic Orchestra, ta sama która rok
wcześniej na MOR-owej scenie towarzyszyła Tarji. Kolejnym utworem jest „Holy
Thunderforce”, dość energiczny kawałek, a potem „The Village of Dwarves”, czyli
album „Dawn of Victory” łącznie z tytułowym kawałkiem zaliczony. Kolejno
mimo, że z imponującym wokalem, to jednak usypiający „Lamento Eroico” – może
brak mi wrażliwości na co wolniejsze kompozycje, żeby je w pełni docenić.
Na pobudkę był rytmiczny „The March of the Swordmaster” poprzedzony
popisową solówką Patrice Guersa i po tym nastąpiło zejście ze
sceny. Spodziewane raczej bisy zapewniły szybki „Reign of Terror” z szalejącą
gitarą oraz największy hit, przy którym nad tłumem pojawiła się zatrważająca
ilość mieczy – godna pól Grunwaldu przynajmniej - „Emerald Sword”. Obydwa bisy
oczywiście odśpiewane pospołu z zachwyconą publicznością. Zespół świetny
na żywo, szczególnie kiedy ma przed sobą tylu zdeklarowanych fanów, kontakt ze
słuchaczami, energia sceniczna i w końcu rewelacyjne granie na duży plus dla
Włochów, przy kolejnej wizycie dla ubarwienia show zalecałabym jednakże stado
trolli, jednorożców, krasnoludów czy co tam wyobraźnia podpowie, zamiast
nadmiernego okadzania sceny w świetle dziennym – połączenie wysoce
niepraktyczne.
Po 21:00
scenę przejmuje headliner tej edycji festiwalu: Twisted Sister. Zespół,
który w latach osiemdziesiątych zawojował stację MTV z kompletnie porąbanymi
teledyskami, z których jeden zainspirował nawet Jacksona, toksyczne
połączenie glammetalu z shock rockiem, którego histeryczny image służył
nastolatkom do straszenia rodziców, najgorsza możliwa odpowiedź na pytanie „What Do You Want To Do With Your Life?”. Zespół do Europy zawitał
na kilka koncertów, więc jako, że organizatorzy MORa już od jakiegoś czasu
planowali zgarnięcie „pokręconej siostrzyczki”, występ składu pozostał
już tylko kwestią finansową. Półtoragodzinny pełnowymiarowy show, z
genialnym kontaktem z publiką, szaloną muzyką i wariackim wokalistą, urodzonym
showmanem. W roli intro „It's a Long Way to the Top (If You
Wanna Rock 'n' Roll)” AC/DC, a potem już lawinowo: „What You Don't Know (Sure
Can Hurt You)” z tarzaniem sie po scenie, „The Kids are Back”, nie mniej
szalone „Stay Hungry”, „Captain Howdy”, „You Can't
Stop Rock 'n' Roll” – czyli podróż w czasie przez największe przeboje składu rozpoczęta.
Dee Snider już bez pstrokatego makeupu – widać każdy kiedyś poważnieje, za to z
rozkosznie różowym statywem od mikrofonu szalał po całej scenie, podziękował za
przybycie publice wyszczególniając Czechów, Polaków i Słowaków. Kilku
zdeklarowanych fanów płci męskiej, w hołdzie dla kapeli upodobniło się do
koszmarnych drag queen, szalejąc przy barierkach i tracąc stopniowo całą
malowaną „urodę”. Niesamowitą oprawę zyskał, grany w połowie seta – dla
złapania oddechu utwór „The Price” – nieco wolniejszy, gdzie na prośbę Snidera,
przy nieco przygaszonej scenie, cała MORowa publika zmieniła się w
falujące morze świateł, czy to z komórek, czy z zapalniczek – efekt był
niesamowity, takich momentów żaden tekst nie odda. Po tym wyciszeniu ze
zdwojoną energią tłum poderwał „We're Not Gonna Take It”, odśpiewany do spółki
z publiką, potem było wzbogacone solówką Pero na bębnach „Burn In Hell”, oraz
cover AC/DC „Whole Lotta Rosie”. Przy „I Wanna Rock” wywiązała się dłuższa
wymiana zdań, bo publika razem ze Sniderem jakoś nie mogli się zdecydować, czy
chcą „rock” czy może „fuck” – jakkolwiek oba czasowniki chętnie wywrzaskiwane
były przez tysiące gardeł. Twisted Sister samym już tylko przybyciem do Czech,
zapewnili sobie stu procentową frekwencję. Na deser, domagająca się bisów
publika dostała po uszach „Come Out and Play” oraz „S.M.F.” deklarując tym
samym przystąpienie do (w wersji dłuższej) Sick Motherfucking Friends Of Twisted Sister. Klasa sama w sobie,
show jak się patrzy, szalona rewelacyjnie podana muzyka – po tym koncercie nie
ma wątpliwości – Twisted Sister jest niekwestionowaną gwiazdą dziewiątej edycji
festiwalu w Vizovicach. Jak na złość, w tym przypadku festiwal odbywa się latem
więc, żadna z przeuroczych kolęd bożonarodzeniowych autorstwa TS nie mogła się
pojawić, szkoda wielka, bo album „A Twisted Christmas” jak żaden inny wprowadza wyjątkowy
świąteczny nastrój i zawsze u mnie wygrywa z „Lulajże malusieńki pasterzom jeno
w Betlejem” czy jak to tam było, w każdym razie polecam szczerze
Porządnie wybawiona publika, nieco może zmęczona, a tu jeszcze nie
koniec piątkowych atrakcji. Kolejny bezkompromisowy i mocny punkt wieczoru to
Airbourne. Pod hasłem „No Guts No Glory”, które to słowa patrząc na samobójcze
akrobacje Joela
O'Keeffe, zinterpretowałabym raczej jako „raz kozie śmierć”, nie wiążąc
specjalnie motta Australijczyków z odwagą i chwałą, ale od początku.
Kapela która może poszczycić się ledwie 3 albumami, muzyką ubarwiającą sporo
gier komputerowych w tym „Need for Speed”, wiecznym porównywaniem z AC/DC
ląduje na czeskiej scenie i robi całkiem odjechane widowisko. Intro ze
ścieżki dźwiękowej Terminatora i na scenę wpada 4 niewyżytych facetów,
robiących spore zamieszanie. O ile Ryan O'Keeffe uziemiony jest za sporym
zestawem perkusyjnym, to jego brat, wykazując niebezpiecznie zaawansowaną
postać ADHD jest wszędzie, na scenie, nad sceną, za sceną, bezustannie znęcając
się nad swoim Gibsonem Explorerem.
Na wskroś set lista dynamiczna, żywa i rytmiczna, można poskakać, nie da się
ziewać. Dochodzą do tego atrakcje w stylu „co wokalista jeszcze wymyśli” – i
skupienie tłumu na scenie mamy zapewnione. Starszy brat O’Keeffe o ile nie był
w danej chwili przykuty do mikrofonu partią wokalną, ani nie ciął uszu kolejną
wymyślną solówką rzeczywiście wymyślał i to z rozmachem. Podczas „Girls in
Black” wspiął się po obramowaniu sceny, bez zabezpieczeń na samą górę, po czym
odegrał kolejne szalone solo. Dopytując się co jakiś „Can you feel it?” po
kolei leciały „Raise The Flag”, „Born To Kill”, „Diamond In The Rough”,
„Blonde, Bad And Beautiful”. Były nie mniej energetyczne „Too Much, Too Young,
Too Fast” i „Blackjack”. Na „No way but the hard way” w ruch poszedł sporych
rozmiarów reflektor, którym Joel „ADHD” O’Keeffe doświetlał publikę. Końcowy
„Runnin’ Wild” wzbogacony został o prezentację niekonwencjonalnego sposobu
uwalniania piwa z puszki przy pomocy… głowy. Strach pomyśleć, co by było gdyby
na scenę zamiast puszek trafiły butelki. Jak szaleć to szaleć, kilka
odbezpieczonych w ten nowatorski sposób puszek poszybowało w tłum. Publika
zachwycona… szybkie tempo i wszelkie urozmaicenia, nie pozwalały zbytnio
zastanawiać się nad tym, czy po tylu godzinach stania tyłek nie zjechał
przypadkiem na wysokość kolan. Chłopaki potrafią zagrać świetny koncert, zrobić
rewelacyjny show, szkoda tylko tego przypinania łatki kopii AC/DC – klimat
podobny, ale nieco młodszy i świeższy. Po zejściu Airbourne ze sceny zrobiło
się nagle niezwykle cicho i pusto.
Ostatnim
punktem piątkowej zabawy był szwedzki death metalowy Watain, stylistycznie
dociążając klimat muzyką i złowieszczą oprawą sceniczną. Odwrócone krzyże,
pochodnie, czerwone światło, cały ten przytulny wystrój sceny zdawał się
krzyczeć „Welcome to hell”. Aromaty dochodzące ze sceny co najmniej ciekawe,
poza wszelakimi substancjami łatwopalnymi, gdzieś tam snuła się woń nieświeżej
krwi. Całą uwagę, poza oczywiście scenografią, skupia na sobie mistrz tej
mrocznej ceremonii Erik Danielsson, wystrojony w kilogramy skóry i obwieszony
metalem we wszelakiej możliwej formie, niezwykle ekspresyjny, żeby nie
powiedzieć „konwulsyjny”. Zachowanie Erica na scenie zamyka się w dość
popularnym ostatnio zwrocie „miota nim jak szatan”. W setliście głównie kawałki
z ostatniego albumu „Lawless Darkness”: „Malfeitor”, „Total Funeral”, „Waters
of Ain” oraz promocyjny „Reaping Death”. Ciężka i solidna death metalowa
rąbanka wzbogacona o teatralny show – warto obejrzeć, nawet jeżeli muzyka jest
niezupełnie bliska uszom.
Kolejny
dzień festiwalu odhaczony, satysfakcja z zobaczenia i usłyszenia na żywo Twisted
Sister spora, jednakże to co w pamięci pozostanie najdłużej to ścianka śmierci
pod MORową sceną, ewenement jeżeli chodzi o raczej spokojną czeską publikę.
Masters of Rock 2011 dzień
trzeci - sobota
Połowa festiwalu minęła, więc
może czas się nieco usprawiedliwić. Czwartkowe i piątkowe koncerty zwykle
zaczynają się około południa, natomiast druga - weekendowa część festiwalu,
pcha pod scenę najbardziej zawziętych i wytrzymałych słuchaczy już po godzinie
9:00. Jak widać ja, ani dość zawzięta, ani dość wytrzymała nie jestem dlatego
13-16 godzin ciągłego sterczenia pod sceną jest dla mnie wyczynem na miarę
Chucka Norrisa – nieosiągalnym fizycznie. Poranne koncerty należą zwykle do
lokalnych kapel, lub nieco mniej znanych składów zagranicznych, są oczywiście
perełki, ale doceniane głównie przez „tubylców”, przykładowo: jak licznej
publiki mógłby się spodziewać rodzimy Perfect na koncercie w Niemczech?
Posłuchać miło, ale język nie ten, a i kapela dla niemieckiej publiki niezbyt
popularna. Niedaleko głównej sceny „mastersowej” imienia Ronniego Jamesa Dio,
jest scena mniejsza, Alfedus Music Stage i tam również cały dzień gra coś mniej
lub bardziej ciekawego, a i publiki zawsze sporo. Kuszą stoiska, gadżeciarskie,
gastronomiczne, piwne, ale nawet rozkoszując się czeskimi langosami, haluskami,
zimną kofolą albo piwem przy stole w namiocie, nie traci się kontaktu ze sceną
dzięki sporym telebimom, na żywo transmitującym aktualne koncerty. Zaplecze
handlowe godne pochwały, jedzenie smaczne i nie drenuje kieszeni w jakiś
makabryczny sposób, podobnie czeskie piwo – to jest Piwo, a nie popłuczyny.
Dochodzą do tego atrakcje w postaci budek firmowych „Jelinka” gdzie można
podelektować się lokalnymi procentami i podstawy mające zaspokoić potrzeby
ciała mamy zapewnione czyli można skupić się na kontemplacji muzyki.
Wracając do głównych atrakcji
festiwalu czyli muzyki, koncertowy dzień trzeci rozpoczął się dla mnie około
godziny 13:00 występem Visions of Atlantis. Austriacy na początku tego roku
wydali swój czwarty pełnometrażowy album „Delta”, więc w ramach promocji
pojawił się „Elegy of Existence” oraz „Memento”. Z wcześniejszych
kawałków pojawił się rozpoczynający koncert energetyczny „At the Back of
Beyond”, po którym Mario Plank przepraszał za nieobecność basisty, obiecując
dać jak najlepszy koncert i tejże obietnicy się wywiązał. Efektowna Maxi Nil
skutecznie skupiała na sobie uwagę interesującym strojem i podobnie jak Plank,
świetnym wokalem, dlatego brak basisty jakoś ani dźwiękowo, ani wizualnie nie
rozpraszał, były wokalne dialogi na dwa głosy tak charakterystyczne dla VoA. Z
albumu „Trinity” pojawiły się jeszcze „Through My Eyes”, „Seven Seas”,
„Wing-Shaped Heart”, „Passing Dead End” i nastrojowy „The Poem”, czyli połowa
całego poprzedniego albumu, a dwa pierwsze wydawnictwa zostały całkowicie
pominięte. Koncert może nie porwał, ale mimo debetu jednego instrumentu
utrzymał poziom, na pochwałę raz jeszcze zasługuje świetny wokal Nil.
Kolejny punkt programu na żywo
okazał się bezdyskusyjnie rewelacyjny. Niemiecko – rumuńska kombinacja pod
szyldem Powerwolf, wypadkowa połączenia śpiewaka operowego z klasycznym
wykształceniem z Rumunii, dwóch niemieckich szarych wilków z pomysłem na zespół
power metalowy, kościelnych organów i chórów, niezwykle luźnej interpretacji
biblii i rumuńskich legend traktujących o wampirach i wilkołakach, oraz sporego
dystansu w tworzeniu tekstów. Takiej egzotycznej mieszanki inspiracji, banał
się nie ima. O baranach bożych, tudzież zdrobniale - owieczkach słyszał każdy,
a na czeskim festiwalu można było usłyszeć prawdziwe Lupus Dei – boże wilki,
jeżeli jeszcze dochodzi do tego hasło „Metal is Religion” to już bóg jeden
raczy wiedzieć o jakiego im boga chodzi.
Przy dźwiękach złowrogo
brzmiącej deklamacji „Ave Maria” na scenę wychodzi pięciu… hmm… muzyków.
Makijaż a’la nieświeże zombie, stroje podpadające pod szaty liturgiczne, stuła
dekorująca klawisze, tło w postaci kościelnych witraży, a centrum sceny zdobi
banner z efektowną okładką najnowszej płyty, przedstawiającą wilki w strojach
pasterzy wiernych baranków.
Na dzień dobry lecą kawałki z
drugiej płyty „Lupus Dei”: „We Take It From The Living” oraz „Prayer In The
Dark” dedykowany patronowi mastersowej sceny, nieśmiertelnemu Dio.
Kolejny album reprezentuje „Raise Your Fist, Evangelist” przywitany przez
publikę ze sporym entuzjazmem, spotęgowanym kolejną pozycją, singlem promującym
najnowszą płytę ”Blood of the Saints” – „We Drink Your Blood” i nieco później z
tego albumu „Sanctified with dynamite”. Falk Maria Schlegel jeżeli nie odgrywa
na klawiszach jakiejś ciężkiej partii organowej biega po całej scenie
zachęcając publikę do żywszych reakcji, zastygając od czasu do czasu w pozach
przypominających zombie, któremu właśnie się system zawiesił, bracia Greywolf:
Matthew i Charles na przemian śmieszą i przerażają mimiką, natomiast głos
kapeli - Atilla Dorn mimo dość korpulentnej sylwetki i kostiumu szczelnie
pozapinanego pod samą szyję zdaje się nie zauważać upału, dopingując tłum do
donośnych wrzasków przy „Werewolves of Armenia” gdzie już na początku utworu
zapodaje tłumowi mały trening, jak właściwie powinno brzmieć „hu” i „ha”. Przy
refrenie kolejnej pozycji trudno się nie uśmiechać, bo chłopaki w tworzeniu
tekstów przejawiają dziką wręcz fantazję „Resurrection by erection, Raise you
phallus to the sky and you never die”, podobnie przy „Saturday Satan” gdzie już
sam tytuł jest ciekawy.
Sporo łaciny w tekstach,
kościelne zaśpiewy, chwytliwy power metal, rewelacyjny wokal i ciężkie organowe
klawisze, nie gryzące w uszy plastikiem, teatralne przedstawienie, muzyka
przywołująca klimatem na myśl Draculę z Lugosim, „Łowców wampirów” Polańskiego.
Koncert zakończony mrocznym i wolnym „Lupus Dei” z efektownym dźwiękiem dzwonów
kościelnych na wstępie. Występ świetny, Powerwolf swój pomysł na metal sprzedał
efektownie i skutecznie, gdzieś tam przemykają klawisze Hammonda jak w Deep
Purple, trochę mrocznej tonacji Black Sabbath, i mimo tych wszystkich
religijnych odniesień i aluzji to jednak „Hey, hey, wolves don't pray!” Amen!
Zbliżała się godzina 15, upał
był koszmarny, więc mimo obiecujących dodatków w postaci ex wokalisty Iron
Maiden Blaze’a Bayleya jako gościa zespołu, nie dane mi było zobaczyć występu
czeskiego Seven na scenie, podobnie w przypadku Kreyson, żar lejący się z nieba
oraz zmęczenie wygrały z moimi najlepszymi chęciami.
Pod scenę koło godziny
osiemnastej ściąga mnie z powrotem holenderski Legion of the Damned. Pierwszy
leci „Night Of The Sabbath” z tegorocznego „Descent into Chaos”, potem „Legion
of the Damned”. Maurice Swinkels kiedy już pozbył się ciemnych okularów
schował twarz pod burzą włosów, słońce radośnie oświetlało scenę, więc nie było
mowy o mroku pobijającym klimat death metalowej młócki. Z wcześniejszych
wydawnictw pojawiły się „Cult of the Dead”, „Pray & Suffer” poprzedzony
jako intro przez „Sermon of Sacrilege” oraz „Son of the Jackal”. Dział
promocyjny nowego albumu uzupełnił ponadto „Holy Blood, Holy War”. Po sporej
dawce niekontrolowanego szaleństwa zapewnionego przez Holendrów, przy „Werewolf
Corpse” Swinkelsowi udało się namówić MORową publikę na drugą podczas tego
festiwalu ścianę śmierci zakończoną dość zaangażowanym mosh pitem.
Po 19:00 scenę przejął Ross
the Boss. Kojarzenie zespołu zaczyna się kończy zazwyczaj na jednej osobie -
Ross "the Boss" Friedman, główny trzon kapeli, założyciel pospołu z
Joeyem DeMaio amerykańskiej ekipy królów power metalu Manowar i po nagraniu 6
świetnych albumów w tym zespole, przez DeMaio poproszony o odejście ze składu.
Co ciekawe DeMaio i Ross Friedman poznali się dzięki patronowi MORowej sceny –
Dio. Biorąc pod uwagę historię zespołu nietrudne do przewidzenia było
pojawianie się kawałków z dyskografii Manowar w set liście, tak samo jak tłumu
fanów ex kapeli Rossa. Koncert jak najbardziej przyjemny, dobry
bezpretensjonalny kontakt z publiką, z którą świetnie radził sobie wokalista
Patrick Fuchs. Fuchs ponadto bezwiednie zmagał się z porównywaniem wokalizy do
Erica Adamsa, rzecz nieunikniona przy manowarowych utworach, przeplatających
się z kompozycjami autorskimi marki Ross the Boss firmującej na razie tylko dwa
albumy: „New Metal Leader” i „Hailstorm”.
Stylistycznie muzyka Ross The
Boss jak najbardziej oscyluje w klimacie Manowar – patetyczne teksty, wokalnie
wymagające utwory. Do tego dochodzi świetna gitara Friedmana, kompletny brak
gwiazdorskiego zadęcia, luz sceniczny, bezpośredniość i ciekawy głos wokalisty.
Tym sposobem na scenie nie mamy przebieranych wojowników, tylko sympatycznych,
normalnych gości podających świetną muzykę. Z utworów autorstwa Rossa i ekipy
pojawiły się energetyczny „Blood of Knives”, powoli rozkręcający się z
balladową gitarą na wstępie „God of Dying”, przy którym Ross staje za
klawiszami, rytmiczny „Kingdom Arise”, nieco wolniejszy „Behold The Kingdom” w
którym to Fuchs złapał za wiosło. Ross the Boss zrobił to czego Manowar w
zeszłym roku MORowej publice poskąpił, pomijając w set liście stare dobre
kawałki. Pojawił się manowarowy „Hail and Kill”, oraz po raz pierwszy wykonany
na scenie przez zespół, wokalnie wymagający „Kingdom Come”. Obydwa mimo nieco
wyższej wokalizy świetne tak jak i cały występ.
Kolejna atrakcja to show
jednego aktora, gitarzysty zespołu niemieckiej formacji Rage - Victora
Smolskiego. Początkowo na scenie zabrakło nawet świateł, więc półgodzinne
cięcie uszu solówkami Smolski zaczął dość skromnie. Niezwykła ekspresja,
dźwięki gitary przechodziły od typowo heavy metalowego brzmienia, przez ciężkie
klimaty po nastrój bluesowy by po chwili poderwać publikę kolejnym
fantazyjnym i szybkim riffem. Białorusin nieprzeciętnego talentu i
świetnej techniki nie musi nikomu udowadniać, rok temu podobny występ wykonał
Mike Terrana, widać solowe koncerty wchodzą do kanonu festiwalowego w
Vizovicach. Zdecydowanie przyjemnie słuchało się tego wyjątkowego na
tegorocznym MORze koncertu jednego instrumentu.
Po godzinie 21 przez ponad
dwie godziny na scenie gości U.D.O. Standartowo początek należał do kawałków z
„Rev-Raptora” wydanego w maju tego roku, jako wstęp posłużył tytułowy utwór,
nieco później promocję zapewnił „Leatherhead”. Jako drugi w kolejności
zabrzmiał „Dominator”, potem energetyczny „Thunderball” oraz „Vendetta”, czyli
set lista systematycznie cofa do coraz to wcześniejszych albumów Udo. Po
wspomnieniu zaledwie czterech albumów z niezwykle bogatej solowej dyskografii
zespołu, Udo sięga po entuzjastycznie przywitany przez publikę „Princess of the
Dawn” spod szyldu Accept. Po żywiołowo wyskakanym „Princess…” swoje 5
minut ma Igor Gianola, odgrywając solo gitarowe, by następnie znowu poderwać
publikę „Midnight Mover”.
Prawie wszystkie utwory
rozpoczyna gitarowy dialog Gianoli i Stefana Kaufmanna ex pałkera Acceptu, taka
maniera widać. Udo w zwyczajowym pseudomilitarnym stylu, portkach moro, chyba
zdaje sobie sprawę z tego, że z wiekiem się nie przystojnieje i może dlatego
scena jest dość skąpo oświetlona, a już szczególnie sam wokalista. Znajdą się
tacy, którzy twierdzą, że Uda i tak lepiej oglądać niż słuchać, no cóż,
specyficzna barwa głosu przypominająca tarcie styropianu o szkło wywołuje dość
skrajne reakcje. O ile Udo po scenie porusza się dość statecznie, wyrażając
ekspresję głownie gestykulacją, to Kaufmann, Gianola i Fitty Wienhold
wykorzystują skrupulatnie całą przestrzeń sceniczną, biegając w te i nazad –
można chłopakom pozazdrościć kondycji. W rozbudowaną konferansjerkę Udo także
się nie bawi zapytując z rzadka „Are you people have a good time?” i rzeczowo
wymieniając tytuły kolejnych kompozycji, ewentualnie zachęcając do klaskania.
Po „akceptowym” akcencie pojawia się „Man and Machine” i „Animal House” czyli
ciąg dalszy sukcesywnego cofania się w produkcjach U.D.O. Następny w kolejności
utwór poprzedzony kolejnym przydługim i nudzącym już nieco wstępem Gianola –
Kaufmann, wzbogaconym o opróżnianie piwa, pierwsze dźwięki i nieco zwolnione
obroty wstępu odbierają mocy „Metal Heart”, nawet reakcja publiki jest
oszczędna.
W tym momencie nie mogę oprzeć
się wspomnieniu zeszłorocznego festiwalu, gdzie reaktywowany po wielu latach
Accept, z Tornillo jako nowym wokalistą, rozpoczął swój występ od „Metal Heart”
właśnie i tym niesamowicie dynamicznym wykonaniem, kompletnie pourywał tyłki
publice ze mną włącznie. Ten sam kawałek, ta sama scena, a tak kompletnie różne
wrażenia. Nawet solo gitarowe grane przez Hoffmanna, podobnie odśpiewane przez
publikę miała więcej ognia. Po „Metal Heart” zespół schodzi ze sceny, by
powrócić na planowane bisy, czyli utwory „The Bogeyman”, „I'm a Rebel” i „Balls
to the Wall” wyśpiewywany pospołu z publiką. Zespołowy ukłon i zejście ze
sceny. Dwu godzinny set, płynnie zagrany, przekrojowa set lista, nieprzegadany
kontakt z publiką, tłum zadowolony.
U.D.O. na scenie widziałam
dwukrotnie, podobnie jak reaktywowany Accept, widać należę do tej części
malkontentów, którzy nigdy nie potrafili docenić charakterystycznego głosu
„wielkiego, małego człowieka w moro” i zdecydowanie lepiej moje uszy przyjmują
stare dobre acceptowe kawałki w wykonaniu Tornillo, Hofmanna, Franka, Baltesa i
Schwarzmanna.
Co łączy Motorhead i Guano
Apes? Scena festiwalu Masters of Rock! Ta nieprzewidywalna różnorodność jest
największa zaletą tego festiwalu, pstrokaty stylistycznie zestaw kapel, w
którym każdy znajdzie coś dla siebie.
Wracając do Guano Apes, po godzinie
23 publiczność rozerwać na kawałki miała Sandra Nasic z ekipą. Mając w pamięci
świetne dwie pierwsze produkcje Niemców, ucieszyłam się nawet z informacji, że
bez zbytniej fatygi, przy okazji vizovickiego festiwalu zobaczę wreszcie Guano
Apes na żywo. Radość przedwczesna… albo zbyt wygórowane oczekiwania? Na scenie
pojawiły się sporych rozmiarów litery tworzące napis APES oraz przy dźwiękach
„Quietly” Sandra z resztą zespołu.
W 2009 roku Guano Apes zebrało
się kupy, w starym składzie, efektem tej reanimacji jest pierwszy od 9 lat
album „Bel Air” wydany w kwietniu tego roku, album – bądźmy szczerzy, dość
monotonny, bez pazura i zwyczajowej energii, cień tego co dawniej Niemcy tak
świetnie robili razem. Pech chciał że, setlistę zdominowały kompozycje z tego
właśnie albumu, czyli promocja nade wszystko, nawet kosztem lekkiego zanudzenia
słuchaczy. Sześć pozycji „Oh What a Night”, „Sunday Lover”, „When the Ship
Arrive”, „This Time”, nieco żywszy po przydługim wstępie „Fanman” i szybszy,
aczkolwiek nadal nie wyróżniający się zbytnio „All I Wanna Do” niemal połowa
setlisty to „Bel Air” w stylistyce „lekkie, łatwe i przyjemne”, bo
drapieżniejsze kawałki z płyty zostały bezlitośnie pominięte. Dodajmy do tego
poprzednią produkcję z „Quietly”, „Pretty In Scarlet” - dynamika i energia,
która dla mnie była synonimem Guano Apes gdzieś wyparowuje i zaczynamy powoli
ziewać. Chwała jednak za przetykanie monotonii starszymi kawałkami. Rewelacyjny
„Open Your Eyes”, „No speech” jest kopnięcie i to słuszne, ograny
do granic przyzwoitości ale dający spory power „Big In Japan”, który zwyczajnie
musiał być na finiszu. Sandra większość czasu skupiona była na poprawianiu
kaptura szarej bluzy, tudzież blond loków w stylu glamour, czasem kucała na
skraju sceny, najwięcej chyba ekspresji wykrzesała z siebie przy „Underwear”
ściągając z siebie bluzę i zachęcając do spontanicznego striptizu publikę
krzycząc „Take off your shirts man!”, po czym sama pozbyła się części
garderoby. Stefan Ude odegrał cały utwór to siedząc to leżąc wygonie na
szczycie trzymetrowej literki „E” podczas gdy Sandra zachęcała publikę do
wspólnego wyśpiewywania refrenu. Od strony muzycznej – perfekcja, wokal
Sandry w świetnej kondycji, jednak więcej żywiołowości na scenie wykazali Rümenapp
do spółki ze Stefan Ude.
Na bis były: instrumentalna
wersja „Plastic Mouth” i „Lords on the Boards”. Wypada ocenić koncert pod kątem
„Bel Air” skoro Niemcy uczynili z niego filar koncertu: brak mocnego brzmienia,
brak „wydarcia” Sandry w nowych kawałkach skutecznie zubożył odbiór.
Podsumowując – zmiana stylu nie tylko wizualnego Sandry, ale także muzycznego
nie wyszła ekipie na dobre, jakaś przyhamowana jednostajność oskubana z
różnorodności wycelowana w masowego odbiorcę. Kapela klasyfikowana niegdyś jako
łagodna wersja nu metalu daje obecnie coś na kształt w najlepszym razie
alternatywnego rocka, a gwoździem do trumny jest potraktowanie występu
festiwalowego, jako koncertu skierowanego do zdeklarowanych fanów, opcja
zapodania tego co „znane i lubiane bo przetestowane” znacznie lepiej sprawdza
się wobec zróżnicowanej publiki.
Smakowitym deserem sobotnich
koncertów okazał się Brainstrom, tu akcentuję - niemiecki heavy metalowy
Brainstorm, bo skład pechowo nie dość, że nazwę ma taką samą jak ten popowy łotewski
od Eurowizji to jeszcze w tym samym roku powstał. Czeskiej publice niemiecki
skład jest znany, na vizovickiej scenie gościł już w 2008 roku.
Pierwsze co się rzuca w oczy
to sceniczny luz i świetny kontakt z publicznością bardzo sympatycznego uchachanego
od ucha do ucha wokalisty Andiego B. Francka. Facet błyskawicznie kupił czeską
publikę i co wcale nie jest takie łatwe, bez większego wysiłku sprowokował tłum
do wspólnego śpiewania, klaskania. Brainstorm w dorobku ma 8 albumów, setlista
przekrojowa, na wstępie mocne i rytmiczne „Worlds are Coming Through”,
następnie „Blind Suffering”, „Shiva’s Tears” oraz promujący najnowszy jeszcze
nie wydany album „Temple of Stone”. Mocny wokal z świetnymi górnymi partiami,
przyjemne nie przesadzone solówki, rytmiczne kawałki. Wspólnie odśpiewane „All
Those Words”, podobnie publika dzielnie wtórowała „Fire Walk With Me” oraz „How
do you feel” na finiszu pojawił się rytmiczny „Hollow Hideway”. Franck na samym
wstępie zaznaczył, „we are resposible for rock and you are the masters” i
faktycznie po tym występie jedno jest pewne Brainstorm rocks!
Podsumowując pełen wrażeń
trzeci dzień festiwalowy: na plus wyszli Powerwolf i Brainstorm, natomiast
lekki niedosyt pozostawili U.D.O i Guano Apes co jest niezbyt miłym zaskoczeniem.
Masters of
Rock 2011 dzień czwarty - niedziela
Czas ma taka ponurą
przypadłość, że spędzany miło, szybciej płynie. Czwartego dnia festiwalu zawsze
jest to zdziwienie – już? Koniec? Dlatego ostatni dzień rozpoczęłam nieco
wcześniej, bo już przed południem.
Steelwing – skład,
który mimo zaledwie dwuletniej działalności widziałam już dwukrotnie, bo
Szwedzi supportowali Accept oraz Sabaton podczas tras po Polsce, wypadł
ciekawie. Energii chłopakom tylko pozazdrościć, kontakt nieliczną jeszcze o tej
porze publiką świetny, kilka damskich westchnień pod adresem Rileya i Alexa,
nie wiem na ile jest to zasługa umiejętności muzyków, a na ile obcisłych
legginsów w połączeniu z ogólną prezencją, dość, że wrażenie, na czeskiej
publice Steelwing zrobili pozytywne. Niemal godzinny set, w którym ociekający
wręcz Iron Maiden i Judas Priest Szwedzi zapodali najlepiej chyba znane i
wyróżniające się „The Illusion", „Headhunter"oraz na przed bisowym
finiszu cover Fleetwood Mac „The Green Manalishi (With The Two-Pronged
Crown)”. Mimo niezwykle pracowitego ostatniego roku, chłopki nadal świetnie
bawią się na scenie, co w całkiem naturalny sposób udziela się publice, a co
ważniejsze zabawa ta wychodzi lekko i profesjonalnie, na planowany bis pojawilł
się „Roadkill (or be Killed)", po czym Riley i ekipa z setlist
przyklejonych na scenie zrobili samolociki i posłali w publikę. Taki souvenir
dla fanek.
Kolejny
dla mnie punkt programu stanowiła Arkona. Z racji, że mróz był siarczysty, jak
to w lipcu zwykle bywa, rosyjski pagan folk metal zaprezentował się w pełnym
rynsztunku bojowym, grube skóry, futra – żeby nie zmarznąć przypadkiem. Masza
"Scream" Arichipowa do syberyjskiego wizerunku przyzwyczaiła już
fanów, jak również do trzymania się ściśle czasu koncertu, żeby przedłużając
nie rozgotować się na miękko w gorącej atmosferze polskich klubów, w końcu
wojownicy z Rusi twardzi być muszą i basta. Mimo radosnej słonecznej scenerii,
było w końcu około godziny piętnastej, za wszelką cenę kapela chciała zbudować
mroczniejszą atmosferę. Nie dla nich uśmiechy, wylewny kontakt publiką,
dla nich wściekły wgniatający w glebę ryk Maszeńki połączony z niezwykle
ekspresyjnym epileptycznym wręcz momentami tańcem i ciężkie dźwięki, ciekawie
wzbogacone ludowymi instrumentami. W set liście znalazły się „Ot Serdca K
Nebu”, „Stenka na Stenku” i „Goi, Rode, Goi”. W sumie Czesi wykrzesali z siebie
nieco entuzjazmu, kiedy Masza przy okazji „Slavsya, Rus!” zachęcała publikę do
klaskania. Jedno na długo przykuło moją uwagę, mianowicie wątpliwej jakości
dekoracja w postaci wilczego zezwłoku to smętnie zwisającego z Maszy to dziko
majtającego wokół wokalistki. Widać zmaltretowana wilcza skóra to takie plus
dziesięć do lansu rosyjską modłę, jakby Maszy nie wystarczyło, że dysponuje
niesamowitym wokalem.
Po
godzinnym opiewaniu Wielkiej Rusi na scenę skromnie wkracza holenderska grupa Delain,
z przesympatyczną Charlotte Wessels na wokalu. Dwa albumy w dorobku, melodyjna
muzyka w klimacie symfonicznego/gotyckiego metalu, efektowna wokalistka, czyli
występ zapowiada się przyjemnie. Na pierwszy ogień „Invidia” i „Stay Forever”.
Nie zabrakło nowszych utworów, nie zamieszczonych dotychczas na żadnej płycie
to jest „Get The Devil Out Of Me” oraz „Milk and Honey”., a zaraz po tym
rytmiczny „The Gathering”. Później pojawił się nieco mocniejszy „Control the
Storm” z męskim wokalem, nieco wolniejszy „Sleepwalker’s Dream” oraz na finiszu
doskonale znany kawałek z pierwszego albumu „Pristine”. Charlotte energicznie
zamiatała rudą grzywą w przerwach między partiami wokalnymi, wtórował jej
dzielnie gitarzysta Timo Somers i mimo, że publika była raczej mało liczna
koncert do udanych.
Kolejne
smaczne danie rzucone na pożarcie to niemiecki Oomph! - Niemcy znani z swojego
stylistycznego mixu – łączenia metalu z industrialem, rocka, gotyku i wszelkiej
możliwej elektroniki. Oopmh! Na mastersowej już gościł wcześniej, jednakże w
znacznie lepszym koncertowym czasie, tu zbliżała się dopiero 18:00. Jak można
się było spodziewać po energetycznych, szybkich, łatwo wpadających w ucho
płytach składu zabawa była świetna. Na wejściu mocny „Beim ersten Mal tut's
immer weh”, a potem nieco wolniejszy „Träumst Du”. Niewiele publice było
potrzebne do szczęścia skoro już niemalże od początku żywo jak na Czechów
reagowała. Kolejno leciały najlepsze kawałki „Wer schön sein will muss leiden”,
„Wach auf!”, „Mitten ins Herz”.
Dero Goi nie musiał specjalnie
zachęcać tłumu współpracy, przy „Sex hat keine Macht” wykonanym akustycznie, sekcję rytmiczną stanowiły
klaszczące dłonie, równie wydatne było wspomaganie wokalne, samo nachylenie
mikrofonu nad publikę wywoływało wrzaski. Robert Flux zamienił efektownego
lustrzanego Sandberga na gitarę akustyczną, Christian "Léo" Leonhardt
wyszedł zza zestawu perkusyjnego i przysiadł na odsłuchu, natomiast Andreas
Crap przesiadł się za klawisze. Sytuacja powtórzyła się przy również
akustycznym „Auf Kurs”. Dero obdarzony charakterystycznym mocnym wokalem,
szalał po całej scenie, przesyłając co chwila buziaki, przy „Gekreuzigt”
zanurkował nawet w publikę pozwalając się nieść na rękach tłumu. Mimo upału i
dość wyczerpującego seta odsapnął dopiero przy tych dwóch wspomnianych
wolniejszych kawałkach oraz w kolejnym „Revolution” z ostatniego albumu. W numerze
„Labirinth” pojawił się zgrabnie wpleciony „We Will Rock You” Queen. Mając do dyspozycji 10
pełnometrażowych albumów, Niemcom skomponowanie set listy wyszło świetnie, nie
pominęli nic, czego przeciętnie
zainteresowany słuchacz mógłby żałować.
Absolutne
szaleństwo zbliżające się to tego, które przez całą bytność na scenie miał Goia
w oczach ogarnęło tłum na swego czasu skandalizującym, prezentującym luźne
podejście do spraw religii „Gott ist ein Popstar”, a na kończącym seta „Augen
Auf!” było już tylko goręcej. Znając Oomph! najlepiej z ich anglojęzycznych
wersji utworów, wkurzały mnie niemieckie teksty, bo nijak do ogólnego
zawodzenia przyłączyć się nie dało, ale cieszę się bardzo, że miałam możliwość
usłyszenia Niemców na żywo – świetna koncertowa kapela.
Znaleźli
się oczywiście malkontenci, wyznawcy „prawdziwego” metalu dla których Oomph! to
rammsteinopodobna hybryda grająca tanz metal – chyba nie zauważyli, że od
złotych heavy metalowych lat 80-siątych pojawiło się kilka nowych, ciekawych
gatunków ciężkiego grania, nieco bardziej świeżych i nowatorskich. Zabawnym
faktem jest to, że Oomph! jest nieco starszy niż przytoczony Rammstein, czy to
biorąc pod uwagę rok założenia co daje 22-letni staż, czy wydania pierwszego
albumu, negowanie ich bez poznania przypomina dziecięce: „na złość babci
odmrożę sobie uszy” – no cóż tracą kawał porządnej muzyki z konkretnym
rąbnięciem.
Po
prowokatorach z Oomph! na scenie kompletna zmiana klimatu, bo pojawia się
anorektyczny Bobby "Blitz" Ellsworth z ekipą czyli thrashowcy z Overkill.
Trzydzieści lat na scenie, 15 pełnometrażowych albumów i tylko godzina czasu na
scenie. Amerykanie rozpoczynają od „The Green and Black”, czyli od ostatniego
wydawnictwa, do tego doszły jeszcze „Ironbound”, „Give a Little” i „Bring Me
the Night”. Punkty setlisty skakały po całej dyskografii przekrojowo, były:
„Wrecking Crew”, „Hello From The Gutter”, pioruńsko szybki „Hammerhead”, nieco
bardziej melodyjny „In Union We Stand”, z ciężkim i klimatycznym wstępem
„Skullkrusher” oraz „Elimination”. Skład jak najbardziej w formie, Blitz
wokalnie „popiskiwał” po staremu, jednakże tłum na dobre rozruszał się dopiero
przy „Old School” oraz efektywnie wydał głos wtórując Ellswotrhowi i
wywrzaskując skrupulatnie każde „Fuck You”, na sam finisz Overkill zapodał
stary dobry numer AC/DC „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”.
Zbliża się godzina 21, czyli
czas na niedzielnego headlinera, zamykającego festiwal. Tegoroczna gwiazda to Helloween, który niesiony bogatą trasą
koncertową promującą nadal album „7 sinners” zawitał do Vizovic. Nawet rok nie
zdążył minąć od koncertu w warszawskiej Stodole, a tu znowu Deris z ekipą na
scenie. No i co tu napisać, żeby się nie powtarzać, nie odsyłając jednocześnie
do poprzedniej relacji? Set powtarzalny i przewidywalny tak jak i kontakt
Andiego Derisa z publiką.
Na powitanie „Are You Metal”,
„Eagle Fly Free” oraz „March of Time”. Już po 3 kawałkach Sascha Gerstner miał
swoje 5 minut odgrywając efektowne solo, przerwa na „Where the Sinners Go” i
kolejne solo, tym razem na bębnach Danii Loble walił ile fabryka dała. Kolejno
„Steel Tormentor”, „World of Fantasy” i „I'm Alive”, podobnie jak w grudniu
pojawił się 3 w 1 czyli „Keeper of the Seven Keys”, „The King for a 1000 Years”
oraz „Halloween” ściśnięte do kupy.
Nadal nie mogę rozwikłać
jednej rzeczy, czy od czasu warszawskiego koncertu wyostrzył mi się słuch, czy
może po mastersowej scenie faktycznie kręcił się jakiś niewidzialny kot
nieborak, którego Deris przydeptywał co jakiś czas wydobywając z futrzaka
koszmarne dźwięki. Dość, że nader często przechodziły mnie dreszcze… z powodu
tego cierpiacego kota oczywiście. Impet elokwencji Derisa podobnie jak w
Warszawie, walnął w Loble przy okazji „Future World”. Danii znowu wysłuchał, że
jest głupi, głuchy, niedowidzi, za dużo pije, ma zatyczki w uszach… a wszystkie
te komplementy miały pobudzić publikę do donośniejszych wrzasków, których to
Loble z wyżej wymienionych problemów zdrowotnych i osobistych nie słyszy.
Zabawa przeciągała się nieznośnie długo, czego naturalnym efektem było ziewanie.
Bite 10 minut paplaniny… włącznie z przedstawieniem muzyków… ziiiiew!
Weikath, Grosskopf, Gerstner i
Loble bez zarzutu, pełna profeska, natomiast Andreas Deris postawił na
rozbudowaną konferansjerkę i dobrą zabawę. Fakt, gość sprawia sympatyczne wrażenie
nieustannie kręcąc się po scenie, z uśmiechem od ucha do ucha, stara się jak
może, a wychodzi… jak zawsze. Gdzieś w okolicach wywołanego pierwszego na bis
kawałka „Dr. Stein” po obu stronach sceny napompowały się ogromne dyńki. Na
finiszu był „I Want Out” przy, którym się znowu Derisowi pod nogami zaplątał
kot i kolejne wyciskanie wrzasków z publiki… nie wytrzymałam, obrót na pięcie i
czas na kolację.
Helloween zeźlił mnie do tego
stopnia, że odpuściłam sobie, będące faktycznym „zamykaczem” Masters of Rock
2011 - Tri Sestry, któremu chciałam choć 5 minut poświęcić, strzała na pysznego
langosa, ostatnie festiwalowe piwo i do namiotu, wyspać się, bo jutro
całodzienny powrót do domu czeka.
Festiwal jak zwykle
organizacyjnie – bajka, do atrakcji gastronomicznych będę znowu tęsknić cały
rok, co jak co, ale festiwalowa kuchnia jest wspaniała, tak jak moja ulubiona
kofola, bo piwo – jak to piwo – w kraju też mamy dobre.
Za rok szykuje się znacznie
większa impreza, wszak będzie to dziesiąta, okrągła edycja Masters of Rock,
miejmy nadzieję, że tym razem bez komplikacji z lokalizacją, za równie udana.
P.S. Po staremu dziękuję
bydgoskiej ekipie za wspólnie spędzone cztery metalowe dni i noce!
Podziękowania specjalne dla jednej dobrej duszy, dzięki której odzyskałam
zdjęcia z 3 pierwszych dni festiwalu.
Masters of
Rock Vizovice 2010
Dzień
pierwszy – czwartek.
Czechy
przywitały mnie pogodą rodem z Sahary i ruchem wahadłowym na ostatniej prostej
w drodze do Vizovic – połączenie mordercze. W tym roku Masters of Rock
zawalczył swoją reputację festiwalu z piekła rodem nie tylko przy pomocy
ognistego grania.
Jeszcze
tylko znalezienie miejsca biwakowego, wygrana walka przy rozstawianiu namiotów,
szybka orientacja co, gdzie, kiedy i można ruszyć na teren festiwalu. Atrakcje
w stylu polewania wodą publiki, godzinne kolejki do stanowisk gdzie można było
dostać autografy MOR- owych gwiazd szybko stały się rutyną, tak samo jak
barbarzyński upał skutecznie wykurzający biwakowiczów z namiotów już o 7 rano i
lodowata kofkola – czeski pomysł na walkę z upałem. Piwo niestety bardzo szybko
stawało się grzanym piwem, a przy tropikalnej pogodzie nic nie smakuje gorzej,
nawet jeżeli jest to Pilzner. Ratować się przed rozgotowaniem można było
jeszcze „zmarzliną” – mrożonymi owocami, tudzież wszelakimi rodzajami lodów,
ciepłych dań nie brakowało także, ale największe wzięcie miały wieczorami z
wiadomych względów. Stoiska ze wszystkim co prawdziwym fanom metalu do życia
niezbędne, od glanów, kolczastych pieszczoch, wszelakiej biżuterii po drewniane
korale i dmuchane gitary w uroczych różowawych odcieniach dla miłośników grania
na „powietrznych wiosłach”.
Na pierwszy
dzień festiwalu przewidziano jako dania główne Tarję „ex Nightwish” Turunen
z towarzyszącą orkiestrą symfoniczną oraz Mike’a Terrana, perkusistę,
który współpracował między innymi z formacjami Master Plan, Axel Rudi Pell, Yngwie
Malmsteen, Gamma Ray, Roland Garpow ... itd. – trudno wyliczyć chociażby
połowę, bo Terrana to wyjątkowo wszechstronny i pracowity gość.
Terrana na
scenie pojawił się razem z K2 – solowym projektem byłego gitarzysty Europe -
Kee Marcello, był to jego pierwszy z czterech występów na Vizovickiej scenie.
Otóż pan Terrana postanowił zapisać się w annałach księgi rekordów Czech,
grając 4 koncerty w jednym ciągu.
Jako kolejny
zepół pojawił się Axel Rudi Pell, porywające solówki, “Temple of the King”
Rainbow – odegrana na cześć zmarłego niedawno Ronnie James Dio – dedykacja lub
chociażby wspomnienie wielkiego muzyka były stałym elementem niemalże każdego
występu na scenie nazwanej jego imienim tegorocznego Masters of Rock. Tłum
zebrany na płycie bawił się świetnie przy energicznej muzyce niemieckiej
formacji. Setlistę stanowiły utwory z nowego albumu “The Crest” jak i starsze
hity “Masquerade Ball”, „Rock the Nation”, „Strong as a Rock”. Wyjątkowym
punktem programu było niewątpliwie wykonanie piosenki z repertuaru Franka
Sinatry „My Way”, w czasie którego Terrana najwyraźniej chciał dać odpocząć
rękom i nadwyrężał gardło, a jego popisom wokalnym towarzyszył dzielnie Axel
Rudi Pell.
Głównym i
chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem wieczoru miała być Tarja z
towarzyszącą jej Bohuslav Martinu Philharmonic – miała być, ale czy była?
Jedyne łagodne określenie na występ, który zaczął się z niemałym opóźnieniem to
”spokojny”: spokojny repertuar, spokojna Tarja, wreszcie spokojna publiczność.
Widać, że Tarja lepiej się chyba czuje w stonowanym, bardziej operowym
klimacie, nikt jej przecież nie odmawia prawa do odcięcia się od tego
wszystkiego co tak rewelacyjnie współtworzyła z Nightwish zabrakło jednakże
„kopa” i mocniejszego uderzenia. O ile „Song to the Moon” z opery „Rusałka” Antonina
Dvoraka zapowiadany jako hit występu fińskiej Divy wypadł nietuzinkowo i
świetnie, to dalsze punkty setlisty powolutku aczkolwiek skutecznie usypiały.
Usłyszeć można było głownie utwory z okresu solowej kariery Tarji, okazało się
natomiast, że znacznie chętniej wykonuje cudze kawałki, tak jak „Still of the
Night” Whitesnake, aniżeli Nightwishowe kompozycje, gdzie zaszczytu wykonania
dostąpił „Angels fall first” na zwolnionych obrotach do tego stopnia, że może
to wina upału, ale przez moment miałam przed oczami Edzię Górniak pastwiącą się
nad naszym narodowym hymnem. Nie budzi zastrzeżeń zrobiony z wielkim rozmachem
symfoniczny show, ale podsumowując: wypadło to jak półtoragodzinna kołysanka,
jeszcze z 15 minut w podobnej tonacji i całkiem realnie groziłoby mi
wywichnięcie szczęki od częstego ziewania, zresztą część publiki posnęła jak
niemowlęta – chociaż to można winę zrzucić jeszcze na czeskie piwo.
Rozczarowanie? Możliwe, nawet u zagorzałych fanatyków fińskiej Divy, ale nic
dziwnego i repertuar i wykonanie tak pasowały do metalowego festiwalu jak
powiedzmy Sabaton do koncertu symfonicznego w filharmonii. Wokalne dokonania
Tarji zbladły jeszcze bardziej przy okazji wieczornej ablucji, gdy okazało się,
że każdy przeciętny słuchacz czwartkowego koncertu, jest w stanie wydobyć z
siebie znacznie wyższe dźwięki, wchodząc pod lodowaty prysznic.
Oczywiście
za Tarją na scenie przez całe 3 utwory wytrwale walił w bębny niezmordowany
Mike Terrana, zaliczając tym samym swój 3 występ tego wieczoru.
Czwartym występem
był solowy popis perkusisty, wyjątkowy pod tym względem, że to perkusista grał
„pierwsze skrzypce”. Terrana grając do głównie klasycznych kompozycji od
Vivaldiego przez Mozarta po Beethovena, wykorzystał swój czas do maksimum, jako
niezły showman, zajmując centralne miejsce na scenie, szybko skupił na sobie
uwagę publiczności i nawiązując z nią świetny kontakt. Waląc w bębny z
przerwami przez ponad 5 godzin pobił ostatecznie rekord grania w 4 setach pod
rząd, nie sądzę, żeby ktokolwiek odważył się kwestionować jego nadludzkie moce
„superpałkera”. Może w przyszłym roku dla odmiany pośpiewa, ambicje wokalne
sprowokowały go do drugiego ataku na mikrofon tego wieczoru i mniej lub
bardziej poprawnie odśpiewał razem z wtórującą mu publiką „I’m too sexy for my
drums”. Oklaski, potwierdzenie, że występ zostanie zapisany w księdze rekordów
i zadowolony Terrana po wyznaniu, że kocha bębny na tyle, że mógłby i 24
godziny spędzić przy perkusji, schodzi ze sceny, ostro już po czasie.
Ponad
godzina opóźnienia, głownie dzięki przydługiej przerwie przed występem Tarji.
Zresztą po Tarji pozostały z tyłu sceny krzesełka, z których korzystała
orkiestra ze Zlina, ciekawa scenografia dla kolejnego i chyba wreszcie
najefektowniejszego punktu programu: nareszcie scenę, po tylu godzinach
wyczekiwania we władanie obejmuje Sabaton. Sporo się naczekali fani szwedzkiej
kapeli, już od koncertu Tarji pod barierkami dominowały koszulki Sabatona.
Pośpieszne rozstawianie sprzętu, opóźnienie zrobiło swoje, Sabaton ląduje na
scenie bez pirotechniki, gęsty dym ma zasłonić walające się po scenie krzesła,
szybka próba dźwięku, da się wyczuć nerwowość ekipy technicznej.
Intro i
pierwsze dźwięki „Ghost Division” i … brak pirotechnicznego „ka bum”
trochę mnie zdezorientowały, miałam okazję widzieć koncerty szwedzkiej formacji
w pełnej krasie, ale co tam! Efekty specjalne zostawmy tym, dla których jest to
jedyny sposób na przyciągnięcie uwagi publiczności, tutaj okazały się zbędne.
Zespól ma 6 członków – tylko sześciu, bo patrząc na scenę odnosiło się wrażenie
znacznie większej liczebności, energia porównywalna z tą produkowaną przez
średniej wielkości elektrownię atomową. Kapela nie certoli się z dawkowaniem
przebojów, lecą po kolei „Attero Dominatus”, „Cliffs of Gallipoli”, „The Art Of
War” wkręcając po drodze utwory z nowego albumu poczynając od tytułowego „Coat
of Arms”, „Aces In Exile” oraz „Uprising”. Flag nad publiką sporo, w tym
polskie, okazuje się, ze Czesi darzą Szwedów taką samą atencją jak polska
publiczność i mimo, że entuzjazm okazują w dość oszczędny sposób, widać było,
że nareszcie scena wraca we władanie porządnego „wykopu”, wreszcie budzą się ci
co posnęli po koncercie Axel Rudi Pell. Power metal? – zdecydowanie i to
w najlepszym wydaniu. Kontakt z publiką genialny, jak tak dalej pójdzie to
Sabaton zmieni nazwę na „Jeszcze jedno piwo” najczęściej chyba skandowany na
ich koncertach tekst. Uatrakcyjnienie koncertu koszulkami rzucanymi w
publiczność, skonfiskowanymi przez kapelę z miejscowych stoisk, które Joakim
określił subtelnie jako „hovno” - niskiej jakości nieoficjalne koszulki, za
które sprzedający żądali wygórowanych cen poszybowały w tłum, chociaż pierwotny
plan zakładał ich spalenie – byłby malowniczy substytut pirotechniki. Ryzykując
spóźnienie na Bang Your Head Festival odbywający się następnego dnia w
Balingen, gdzie mieli grać zaraz po południu, odegrali set do końca, Joakim
stwierdził, że publiczność nie będzie płacić za to co spieprzyli organizatorzy
czyli za opóźnienie i seta nie skrócą! Finiszowanie przy „Primo Victoria” i..
koniec! Akurat jak się wreszcie Mastersowa publika obudziła. Można
słuchać płyt Sabatona w domku przy herbatce, zrzędząc, że beznadziejnie, można
kwestionować popularność kapeli twierdząc, że opiera się ona na egocentryzmie
danej nacji, którą Szwedzi wykorzystują. Można też pofatygować tyłek na
koncert, zobaczyć Sabaton w akcji – tam gdzie czują się najlepiej i dać się
porwać. Opłacało się czekać tyle czasu, nawet jeżeli nogi odmawiały już
posłuszeństwa. Według opini wielu osób z którymi miałam potem okazję rozmawiać
- victoria należała do Szwedów. Dorzucam tu również moje skromne zdanie -
najlepszy występ tego dnia i to wcale nie dlatego, że mają w repertuarze
kawałek o Powstaniu Warszawskim i tak najbardziej lubię Ghost Division.
Masters of
Rock 2010
Dzień drugi
– piątek.
Upał jeszcze
bardziej nieznośny, w strumyku niedaleko pola tłum jak na pielgrzymce, koncerty
zaczynają się od godziny 13:00 ale chętnych do smażenia się na betonowej
patelni mało. Tego dnia headlinerami miały być Queensryche i Manowar w
towarzystwie holenderskiej formacji Epica, Holyhell.
Po
opóźnieniach dnia poprzedniego tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy
na scenie pojawia się Epica, mimo, że słońca już nie widać, upał jest nie do
zniesienia. Dziki entuzjazm ogarnia publikę na widok gościa polewającego tłum
wodą. Setlistę Holendrów rozpoczynają utwory z ostatniego albumu „Design
Your Universe”, jako intro „Samadhi”, potem „Resign to Surrender”,
‘Unsleashed”, następnie starsze kawałki z wcześniejszych wydawnictw:
„Sensorium”, „The Obsessive Devotion”, „Quietus”, „Cry for the Moon” i zespół
finiszuje przy dźwiękach „Consign to oblivion”. Simon prezentuje się świetnie i
od strony wokalnej i wizualnej, kontakt z publicznością rewelacyjny. Epica ma
sporą grupę fanów w Czechach, a ten kto miał okazję pierwszy raz usłyszeć
zespół najpewniej odniósł jak najlepsze wrażenie.
Około 21:30
scenę we władanie przejmuje Queensryche - ikona progresywnego rock metalu.
Przyznam szczerze, że jakiś czas temu przestałam śledzić poczynania
Amerykanów i w momencie kiedy Geoff Tate pojawił się na scenie pomyślałam, że
zmienili wokalistę. Nie, jednak nie, głos się zgadza, tylko ten image,
pomalowane na czarno oczy, fryzura na glacę i jakieś takie zmanierowane ruchy,
nadmiernie teatralne. Koncert - klasa sama w sobie, w końcu w przyszłym roku
zespól obchodzi 30-lecie istnienia, więc doświadczenie sceniczne i pełen
profesjonalizm widoczny na każdym kroku. Przez tak długi czas obecności
na progresywnej scenie metalowej Queensryche dorobił się 12 albumów i utwóry z
niemalże z każdego z nich znalazły się w set liście, w tym aż 4 utworu z
„Empire” z 1990 roku: „The Thin Line”, „Silent Lucidity”, Jet City Woman” oraz
kończący występ tytułowy „Emipre”. Z najnowszego wydawnictwa grupy – „American
Soldier” na scenie wykonany został jedynie „Man Down!” Tate poza perfekcyjną
wokalizą urozmaicił występ grą na saksofonie. Koncert na najwyższym poziomie,
do szczęścia zabrakło mi może „ Anybody Listening?” – no ale nie można mieć
wszystkiego. Na konferencji prasowej Tate zapytany czego będzie można
spodziewać się na nowym albumie, stwierdził: ”Praktycznie wszystkiego, od hip
hopu do walca, przez polkę” – nie ma to jak progresywny metal…
O ile czas
zaszkodził wizerunkowi Geoffa Tate’a to ekipie Manowar jak najbardziej
posłużył. Ilekroć spojrzę na archiwalne zdjęcia zespołu w ciuszkach, których
mógłby im pozazdrościć He-Man, zaczynam się wrednie szczerzyć. Po 23:00
następuje najazd powermetalowych wojowników prosto z piekła – Manowar. Setlista
oparta na 3 ostatnich wydawnictwach kapeli poczynając od „Warriors of the
World” z 2002 roku, przez „Gods of War” z 2007 po ostatni mini album „Thunder
in the Sky”. Na 17 pozycji seta jedynym urozmaiceniem jest cover Black Sabbath
„Heaven and hell” oraz jedyny tak naprawdę pełnometrażowy hit „Black
Wind, Fire and Steel”. Trzydzieści lat na scenie, 10 albumów i tylko jeden
naprawdę urywający tyłek kawałek w setliście – to chyba nie o to chodzi. Adams
i ekipa powinni sobie zdawać sprawę, ze festiwal ma to do siebie, że wśród
słuchaczy mogą się znaleźć niewierni, nie wyznający obsesyjnie religi Manowar –
królów epickiego powermetalu i jedynym sposobem na pozyskanie nowych fanów jest
zapodanie starych dobrych i przetestowanych kawałków. Trzy ostatnie płyty,
punkt po punkcie niemalże, a gdzie „Kings of Metal”, „Fighting the World”,
„Louder Than Hell”? Standardowe urozmaicenie show solówką Joeya DeMaio –
„kamiennej twarzy”- który w trakcie wycinania na basie, od czasu do czasu
rzucał publice srogie spojrzenie kontrolujące, czy aby zachwyt tłumu wyrażany
jest na odpowiednim poziomie. Wizualnie ciekawa była część solo kiedy DeMaio to
porzucił banalny sposób gry na basie przy pomocy palców czy też kostki i dał
upust swoim sadystycznym skłonnościom w traktowaniu instrumentu, używając do
wydobycia dźwięku statywu mikrofonu, odsłuchów, a nawet kamery. Końcówka z
„Black Wind, Fire and Steel” poderwała publikę, wybudzoną na tyle, żeby
obejrzeć pokaz fajerwerków kończący koncert. Czy taki finisz wystarczy
żeby zachować dobre wrażenie po koncercie? Całość wykonana
profesjonalnie, Adams i ekipa w doskonałej formie, pozostał jednak jakiś
niedosyt, czegoś zabrakło – i dotyczy to raczej doboru wykonanych utworów
aniżeli strony muzycznej.
Wygaszaczem
emocji po Manowar był Holyhell – dziecko DeMayo producenta i promotora
amerykańskiej formacji. Kapela ma w dorobku zaledwie 2 albumy, jednakże
supportowąła już Manowar podczas trasy koncertowej. Ciekawy wokal Marii Breon,
wykonującej swego czasu koncertową wersję "The Phantom of the Opera" do spółki z Ericem Adamsem.
Na perkusji ex-pałker Manowar – Rhino, gitarzysta Joe Stump widać jest pod
wielkim wpływem DeMaio, nie tylko muzycznym, sceniczne pastwienie się
prezentowane przez basistę Manowar wzbogacił o chłostanie kablami i kopanie
instrumentu – interesujące. Setlista zbudowana w oparciu o ostatni album
„Holyhell”, nie zabrakło ukłonu w stronę Dio i covera "Holy Diver".
Mimo później pory publiczności pod sceną było sporo, nawet upał i wielogodzinne
stanie nie są w stanie zabić entuzjazmu MOR-owej publiczności.
Masters of
Rock 2010
Sobota dzień
3
W oficjalnej
gazetce Masters of Rock 2010 na sobotę przewidziano takie atrakcje jak Behemoth
ze Szwecji, niemiecki Primal Fear, trashowy Annihilator z Kanady i Gamma Ray
niemiecka legenda powermetalu.
Behemoth? Ze
Szwecji? Kto śmiał ukraść nazwę naszej rodzimej kapeli! Trzeba iść,
zobaczyć i ewentualnie zemścić się za taką zniewagę. Jakież było moje
zdziwienie gdy na scenie pojawia się znajoma facjata Nergala razem z ekipą, ci
sami goście co tak ładnie śpiewali o „kotku co odkopał prezent”. I cóż,
że ze Szwecji skoro nad publiką pojawiło się największe w trakcie festiwalu
stężenie biało – czerwonych flag, wsparcie rodaków było liczne i ewidentne.
Kiedy około godziny 18 na scenę wyszedł Behemoth, słońce smażące festiwalową publiczność
nieprzerwanie od 3 dni, nagle chowa się za chmury, atmosfera robi się
nastrojowo ponura. Polska formacja najwyraźniej robi duże wrażenie na
„wyższych sferach”, może to zasługa doboru przez Nergala innej literatury niż
przykładowo książka telefoniczna, do rozparcelowywania publicznie na scenie.
Jakkolwiek by nie było, całkowity brak słońca okazał się bardzo przyjemnym
elementem Behemothowej scenografii – za który to jestem ogromnie wdzięczna.
Zespół robi wrażenie, nie dość, że ich sceniczny image był jedyny w swoim
rodzaju na festiwalu, to jeszcze ciężka muzyka skutecznie przykuwa uwagę tłumu.
Set ładnie, przekrojowo skomponowany od „Ov Fire And The Void” zaczynając,
przez “Conquer All”, “At The Left Hand Of God”, “ As Above So Below”, “Slaves Shall
Serve”, “Demigod”, “LAM” po “Chant For Eschaton”. Koncert odegrany z pełnym
profesjonalizmem, najcięższa muzyka tej edycji MOR-a w najlepszym wydaniu.
Kolejny
punkt sobotniego grania to Primal Fear. Niemiecki heavy metal z silnie
wyczuwalnym wpływem Judas Priest. Przez godzinę scena należała do Ralfa Scheepersa i ekipy.
Szybka, mocna muzyka, dynamiczny set – nie zabrakło „Metal is Forever”,
„The Darkness”, „Killbound”, świetny kontakt z publiką, czysta energia na
scenie i dowody uwielbienia w postaci rzucanych na scenę części damskiej
garderoby – tego akurat nie doświadczył żaden inny zespół tegorocznego
festiwalu.
Po Primal
Fear na scenie pojawia się trashmetalowy Annihilator. O ile Dave Padden dość
statycznie trzymał się mikrofonu, to Jeff Waters szalał po całej scenie. W
połowie koncertu zerwał się wiatr, na tyle silny, że w tempie ekspresowym
zdjęto telebim umieszczony z boku sceny. W setliscie
znalazły się „Clown Parade”, „Ultra Motion”, „The trend”, “Alison Hell”.
Późnym
wieczorem nareszcie koncert Gamma Ray – gwiazdy trzeciego dnia festiwalu. Jako,
że wokalista Kai Hansen swoją karierę zaczynał w Helloween nie zabrakło w secie
dwóch coverów „Ride the Sky” i „I Want Out”. Wieloletnie doświadczenie
sceniczne robi swoje, Gamma Ray porwał publiczność ze szczętem. Tego dnia nie
było żadnych „usypiaczy” więc stopniowo narastające napięcie osiągnęło apogeum.
Po paru kroplach deszczu, porywistym wietrze, aura wyciszyła się na tyle, żeby
nacieszyć się występem powermetalowców na najczystszej postaci. Przekrojowy
zestaw utworów, z albumu „Land of the Free”: „The Saviour”, “Abyss of the
Void”, “Rebellion in Dreamland”, następnie z “Power Plant”: Gardens of the
Sinner”, Armageddon” z solówką Hansena oraz “Send me a Sign”. Nie zabrakło utworów z najnowszego
wydawnictwa “To The Metal” i „Empathy”. Żywe reakcje tłumu, wspólne śpiewanie,
nic dziwnego Gamma Ray na Masters of Rock pojawił się już 3 raz, co najlepiej
świadczy o popularności zespołu w Czechach.
Na koniec
wieczoru zaplanowano Bloodbound – szwedzką heavymetalową formację. Żałuję
bardzo, ale mimo najlepszych chęci nie dane było mi obejrzeć występu tej grupy.
Tylko najtwardsze sztuki spośród tłumu wiernie okupowały scenę, najtwardsze i
wodoodporne. Od występu Behemotha pogoda robila się coraz gorsza, na Bloodbound
niestety lało już tak mocno jakby się w niebie nagle cała hydraulika zepsuła.
Ratowanie dobytku okazało się ważniejsze niż wrażenia koncertowe, może jeszcze
kiedyś będzie mi dane zobaczyć zespół na żywo.
Podsumowanie dnia? Behemoth, Primal Fear, Annihilator,
Gamma Ray - te nazwy mówią same za siebie, sobotni zestaw wykonawców po
prostu solidnie „kopał w tyłek”.
Masters of
Rock 2010
Niedziela
dzień 4
Niedziele
finiszowanie Masters of Rock przebiegało w raczej pochmurnej aurze, ulewa dnia
poprzedniego nieco ostudziła powietrze, ale nie festiwalową publiczność.
Przed
godziną 17 na scenie pojawia się Lacrimosa, formacja oscylująca wokół
gotyckiego rocka lub jak kto woli metalu obchodząca w tym roku 20 – lecie
powstania. Sporo widzów zgromadził zespół, w tym sporo wyróżniających się z
tłumu fanów. Setlista przekrojowa, nie zabrakło najbardziej znanych kawałków:
„Schakal”, Alleine Zu Zweit”, „Alles Luge”, Feuer”, „Stolzes Herz”. Tilo Wolff
oddaje Anne mikrofon, sam przejmuje klawisze. Publiczność bawiła się dobrze,
więc pomijając problemy Anne z mikrofonem, koncert można uznać za udany.
Kolejny i
zarazem niezwykle efektowny punkt programu to Doro legendarny głos formacji
Warlock. Jeżeli Doro nie ma podpisanego paktu z Szatanem, to Manowar gra
chrześcijańskiego rocka. Energii i prezencji Królowej Metalu niejeden mógłby
pozazdrościć – sceniczny blond żywioł. Przyjemnie patrzy się na nią w akcji, do
tego stopnia, że i głuchy mógłby się świetnie bawić na jej koncercie, poza tym
na żadnej innej kapeli fani otaczający scenę nie mieli takich maślanych oczu.
Niejednemu zmiękły kolana na „Breaking the Law”. W set liście utwory z czasów
świetności Warlock jak i działalności pod szyldem Doro: „All we are”, “I Rule
the Ruins”, “Always Live to Win”, “Hellbound”, “Running from Devil”, “Burning
the Witches”. Koncert perfekcyjnie zagrany, płynnie, publika szalała czynnie angażując
się w śpiewanie z wokalistką.
Kolejny
punkt rozkłady jazdy to Unisonic, solowy projekt byłego wokalisty zespołu
Helloween, powracającego na scenę po 17 latach Michaela Kiske. W set liście
utwory z 2 albumów projektu Place Vendome „Streets Of Fire” i „Place Vendome”:
tytułowy „Streets of Fire”, „My Guardian Angel”, „Set Me Free”, „The Setting
Sun”, „Sign of the Times”, „I will be gone”, „Cross the Line”, oraz „Kids of
the Century”, „A Little time” z dorobku Helloween, natomiast „Souls Alive” nowa
kompozycja - znajdzie się prawdopodobnie na nowym albumie Unisonic. Kiske
w dobrej formie wokalnej, mimo, zarzekania się, że daleko mu jeszcze do
poziomu, który by go zadowolił. Będzie miał okazję dopracować kondycję, bo ma
nadal liczną rzeszę fanów, nie tylko czeskich, a publiczność MOR- a przyjęła
występ bardzo dobrze.
Zgodnie z nieśmiertelną zasadą Alfreda Hitchcocka powinno się zacząć od trzęsienia
ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Accept w tą zasadę wpisał
się koncertowo. Początek show, ciemna i jeszcze pusta scena, słychać pojedyncze
dźwięki gitary… bardzo znajome dźwięki! To się nazywa mieć WEJŚCIE! Na dzień
dobry zapodany „Metal Heart” i obyło się bez konwenansów oczekiwania do bisów
na największą petradę. Tłum dał się porwać bez reszty, a potem było już tylko
ostrzej. Jak zawsze znajdą się malkontenci marudzący, że wokal nie ten, że Udo
Dirkschneider lepszy, moim skromnym zdaniem nowy wokalista Mark Tornillo dawał
radę. Ci spragnieni Udo przy pewnej dozie cierpliwości, usłyszeli go jeszcze
tego samego wieczoru, ale o tym później. Tak jak od samego początku Accept
zawładnął publicznością tak do samego końca tłum bawił się świetnie. Pojawiły się
utwory z różnych albumów: „London Leathrboys”, „Up the Limit”, „Fast as Shark”,
„Balls to the Wall”, “Teutonic Terror” na bis z kolei „Princess Of The Dawn”
oraz „I’m a Rebel”. Gitarzysty
Wolfa Hoffmanna wszędzie było pełno, kontakt zespołu z publiką rewelacyjny. Czy
koncert udany? Bardzo, kto nie był - może żałować.
Lordi na
festiwalowej scenie pokazał prawdziwy show przez duże „S”. Już drugi raz fińska
formacja zamykała Master of Rock w Vizovicach. Energetyczny hard rock,
scenografia, pirotechnika oraz wyjątkowej urody członkowie kapeli stworzyły
efektowne zakończenie festiwalu. Występ o tyle wyjątkowy, że na scenie pojawił
się Udo Dirkschneider towarzysząc Mr. Lordi w utworze „They Only Come Out At
Night” uświetniając tym samym zakończenie trasy Finów. Sam Udo wyglądał dość
pociesznie w towarzystwie nienaturalnie wielkich (dzięki koturnom) potworów.
Fajerwerki, zwłoki, potwory, ognie piekielne i odgrywane scenki nie pozwalały
oderwać wzroku od sceny. Nie ma to jak mordowanie, rozczłonkowywanie kolejnych
ofiar, rzucanie mięsem – w dosłownym rzeźnickim słowa znaczeniu – żeby
całkowicie skupić uwagę publiczności. Gitarzysta Oz alias mumia faraona pozbył
się wszystkich kostek do gitary szczodrze obdarowując nimi publikę, Mr. Lordi z
kolei na rzecz tłumu rozstał się z uroczym różowym ręcznikiem. Niektórzy
twierdzą, że popularność oparta jest głównie na rozbudowanym show, oryginalnym
image scenicznym, moim zdaniem, gdyby Finowie grali naprawdę kiepską muzykę, to
nawet ich zbiorowy striptiz nie utrzymałby publiczności pod sceną. To, że
muzyka Lordi pozwala się rewelacyjnie bawić potwierdziła nieomylna publiczność.
Mr. Lordi, Oz, Kita, Amen i jedyna przedstawicielka płci – no powiedzmy, że
pięknej - Awa dawali z siebie wszystko, wywołując coraz większy zachwyt tłumu.
Koncert rozpoczęty od „Girls Go Chopping” po „Dr. Sin Is In”, zawierał
wszystkie najbardziej popularne utwory: „Would You Love A Monsterman”, „Devil
Is A Loser” i oczywiście „Hard Rock Allelujach” – wiec było na czym zdzierać
gardło wtórując kapeli. Pojawił się także „This Is Heavy Metal” singiel z
mającego się ukazać jeszcze w tym roku albumu „Babez For Breakfast”. Efektowne
zakończenie efektownej 8 edycji festiwalu Master Of Rock w Vizowicach.
Podsumowując:
4 dni i 4 noce muzyki, 68 zespołów w tym jeden z Polski, jedna Orkierstra
Filharmonii w Zlinie, ekstremalny upał, jedna ulewa, hektolitry wypitego piwa,
948 osób, którym udzielono pomocy medycznej, żadnych ofiar śmiertelnych,
zadowolona publiczność. Na pamiątkę można sobie kupić MOR-ową składankę utworów
wszystkich większych gwiazd festiwalu, a niebawem zapewne DVD z zapisem
koncertów.
Teraz
pozostaje już tylko czekanie na kolejną - dziewiątą już edycję Master Of Rock –
jednego z największych metalowych festiwali europejskich. Można szczerze pogratulować
Czechom tego, że wiedzą jak zrobić duży festiwal i ściągnąć naprawdę dobry
zestaw kapel.
PS.
Chciałabym podziękować bydgoskiej ekipie, dzięki której mój wyjazd doszedł do
skutku, Kasi za wytrwałość – bez niej odpuściłabym sobie chyba robienie
zdjęć i przebijanie się przez publikę, a i publice (chociaż pewnie tego nie
przeczyta) za ograniczoną do minimum, ale zawsze cierpliwość, gdy wszelkimi
możliwymi sposobami wbijałam się w tłum, żeby złapać parę kadrów. Pozdrawiam
wszystkich fotografów „akredytowanych” na focenie „z publiczności” :D.
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie :) Z kilku MORów są jeszcze prywatne relacje subiektywne i niepoważne :) W dziale "tekstowo" http://vspectrum.blogspot.com/search/label/00%20Tekstowo
UsuńJestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawie napisane.
OdpowiedzUsuń