RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno, dzień
pierwszy – piątek
Tegoroczna,
szósta już edycja Metalfest Open Air odbyła się w nieco zmienionym otoczeniu.
Pilźnieński amfiteatr Lochotin przeszedł gruntowną renowację, z jednej strony
zyskując na estetyce, a z drugiej ograniczając nieco przestrzeń festiwalowiczom
nawykłym do leżakowania podczas koncertów. Plan amfiteatru jak i scena nie
uległy zmianie, pojawiły się nowe ławki, schody oraz nowo obsadzone pasy
zieleni na które zabroniono wstępu. Wspomniany remont wykonany został ze
środków funduszy unijnych, co postawiło pod znakiem zapytania organizację
komercyjnej imprezy jaką jest Metalfest. Szczęśliwie włodarzom Pilzna również
zależało na tym, żeby festiwal odbył się w amfiteatrze i sam burmistrz miasta
Pilzna, Pan Martin Zrzavecky walczył w Brukseli o uzyskanie zgody i zatrzymanie
metalowego święta w dotychczasowej lokalizacji.
Czeski
Metalfest zyskał również na popularności – dotychczasowe standardowe 6 tysięcy
fanów wszelkich odmian metalu odwiedzających co roku 160 tysięczne Pilzno
podniosło liczebność o kolejny tysiąc, co jest frekwencyjnym rekordem w
sześcioletniej historii festiwalu. Ilość polskiego języka słyszanego na terenie
festiwalu pozwala przypuszczać, że Polacy pogodzili się z brakiem polskiej edycji festu i tłumnie ruszyli na imprezę
do naszych sąsiadów. Zdecydowanie rodaków było więcej niż na poprzednich
edycjach, co zaowocowało nieco bardziej dynamiczną zabawą publiczności, ale o
tym później…
Czerwcowa
aura do muzycznych atrakcji dołożyła plażową pogodę, ciesząc niewątpliwie
pamiętających edycję z 2013 roku – kiedy przez trzy dni imprezy uczestnicy
walczyli z ciągłym deszczem, błotem, zatopionymi namiotami oraz wilgotnym
przygnębieniem. Fakt - słoneczna pogoda szybko przeszła w skrajność, serwując
publiczności doznania cokolwiek piekielne, ale zawsze lepsze to niż moknięcie
przez bite trzy dni w chłodzie, przy stale przeciekającym i zachmurzonym
niebie.
Tuż przed
samym festiwalem organizator informował o zmianie dotyczącej planu koncertów. Z
piątkowego zestawu atrakcji wypadł Vision of Atlantis, którego perkusista po
wypadku miał przejść operację nogi. Miejsce austriackiego składu zajął podobny
stylistycznie, również austriacki Serenity.
Tradycyjnie już
piątkowe koncerty rozpoczynają się nieco później, w południe. Na koncercie
otwierającym festiwal było więcej niż zwykle publiki. Zazwyczaj pierwszy
wykonawca grał głównie do ławek w amfiteatrze, tym razem nawet sporo
publiczności pojawiło się pod sceną. Nie
wiadomo czy powodem niezłej frekwencji była popularność WARHAWK w Czechach, czy
może fakt, że więcej widzów w tym roku postawiło na pełnowymiarową obecność na
feście, zamiast dojeżdżać do Pilzna po zakończeniu pracy.
Jak
wspomniałam muzyczne przywitanie festiwalowej publiczności w amfiteatrze
Lochotin padło na WARHWAK – czeski
powermetal z tekstami w języku czeskim i żeńskim wokalem Simony Reindlovej.
Drugim po wokalistce estetycznym przykuwającym uwagę atutem kapeli jest żywiołowa
gitarzystka Denisa "Denny". Czesi w liczbie sześciu sztuk, scenę
przejęli na trzy kwadranse, podając lekkie klimaty i minimalne niedociągnięcia
wokalne pani Reindlovej, wybaczone dzięki ciekawej barwie głosu. Lekkie,
melodyjne i przyjemne granie prosto z czeskich Budziejowic.
Kolejny
punkt piątkowego line-up’u to SERENITY
zastępujące Visions of Atlantis. Serenity ostatnią płytkę „War Of Ages” wydało
dość dawno, bo w 2013, wtedy też do składu dołączył drugi po Georgu Neuhauserze
– wokal, tym razem żeński w wykonaniu Clementine Delauney. Ostatnio zespół
deklarował, powrót do korzeni i całkowitą rezygnację z damskiej wokalizy, tym
większym zaskoczeniem było pojawienie się pani Delauney na scenie. Może miała być to swego rodzaju rekompensata
dla fanów Vision of Atlantis, bo Delauney od 2013 jest tam etatowym głosem, a
że obie kapele to jedna wielka austriacka rodzina – to przerzucanie się
członkami kapel nie stanowi widać problemu.
Na samym wstępie Austriacy plusują u fanów seriali wszelakich zapodając
motyw z Game of Thrones, potem przez niecałą godzinę pojawiają się znane i lubiane
kawałki w tym „Serenade of Flames”, „Velatum”, „Forever”, z różnym entuzjazmem
przyjmowane przez publiczność. Publiczności naprawdę sporo jak na porę
obiadową, piekące słońce i wysoką temperaturę. Serenity zaserwowało publice
dialogi wokalne, początkowo nienajlepiej nagłośnione, nieco melodyjnego i
skocznego grania oraz niezwykle łagodną rozgrzewkę przed kompletną zmianą
klimatu… muzycznego oczywiście.
Klimat
pustynny twardo smażył publiczność, wyciskając z biednych ludzi siódme poty.
Parkujący po prawej stronie sceny strażacy litościwie polali publikę wodą,
załatwiając sobie tym samym stałą robotę w każdej przerwie miedzy koncertami.
Szybko okazało się, że wrzaski publiki twardo domagającej się kolejnego prysznica,
są znacznie głośniejsze i bardziej zawzięte niż te towarzyszące występom festiwalowych
składów. Słoneczko serwowane w nadmiernych ilościach zmienia widać priorytety .
O INSOMNIUM zrobiło się głośno dzięki
piątemu albumowi studyjnemu Finów „Shadows of the Dying Sun” zbierającym
entuzjastyczne recenzje. Melodyjny death metal ze Skandynawii występujący w
okolicach godziny czternastej, publikę zebrał już solidną, oczekującą
niecierpliwie i zasłuchaną uczciwie. Cięższe brzmienia publiczność przyjęła
entuzjastycznie, również growle Villeiego i Niilo nieco lepiej wchodziły w uszy
po lżejszych wokalach poprzednich składów. Niemal godzinę ze sceny amfiteatru w
publikę płynęły świetne solówki, wciągające klimatem dźwięki podane tuż obok
solidnej młocki. Zważywszy na skromną długość występu Finowie zapodali dość
sporo materiału z ostatniego krążka,: „The Primeval Dark”, „While We Sleep”, „Revelation”,
„Black Heart Rebellion”, „Ephemeral”, „The
Promethean Song” i tytułowy „Where The Last Wave Broke”. Ponadto w setliście „Every Hour Wounds”, „The Killjoy”, i „One for Sorrow” na finiszu.
Ekipa Insomnium mimo solidnego ciężaru i
brzmienia wyluzowana i uśmiechnięta, publiczność natomiast zachwycona.
Po
Skandynawii scenę przejęła… Skandynawia – BATTLE
BEAST również z Finlandii. Fiński
power metal spod szyldu „bitewnej bestii” zyskał nieco na popularności podczas
ostatniej trasy ze Szwedami z Sabaton. Dzięki uwielbieniu jakim darzy się
wykonawców radosnych piosenek o zabijaniu, a co za tym idzie – dobrej
frekwencji na sabatonowych koncertach - Battle Beast dało się poznać sporej
rzeszy potencjalnych fanów.
W styczniu
tego roku Bestie wydały trzeci pełnometrażowy krążek „Unholy Savior”, drugi w
kolejności z głosem Noory. Zmiany klimatu muzycznego – normalna w Czechach
rzecz – i z cięższych kompozycji w nadal palącym słońcu, publika jak zawsze
zadziwiająco płynnie przeszła do skocznych powermetalowych dźwięków, w jednym
przypadku zahaczających o typowe disco rodem z lat 80-siątych. Noora Louhimo
dodaje całości niewątpliwie uroku swoim charakterystycznym i mocnym głosem.
Energii mimo morderczej temperatury fińskiej ekipie nie brakowało. W scenicznym
szaleństwie najlepiej wypadali basista Eero Sipila – co jest całkiem logiczne,
zważywszy na fakt, że minimalnie mniej uwagi - konkretnie o jedną strunę, basiści
poświęcają na grę, oraz „mobilny” klawiszowiec Janne Björkroth. Noora często
wybiegała na podest sceny, wyśpiewując refreny przed samą widownią. Stylizacja
wokalistki była równie drapieżna jak jej wokal – czarne skóry mimo upału i
potężne New Rocki. Mocny wstęp zapewnił pochodzący z najnowszej produkcji studyjnej
kawałek „Far, Far Away” oraz „I Want The World... And Everything In It”.
Pojawiły się również „Out on the Streets”, „Let it Roar” i „Madness” oraz popularny
„Iron Hand” znany z głosu poprzedniczki pani Louhimo, który w aktualnym
wykonaniu brzmi równie dobrze. Nie zabrakło „Black Ninja” czy tytułowego
„Unholy Savior”. Finisz nastąpił przy koszmarnie dyskotekowym i wkręcającym się
w ucho „Touch In the Night” – wyciskającym ostatnie siły z szalejącej publiki
oraz „Out of Control” z przedostatniej płyty, faktycznie zamykając koncert.
Fińską
dominację na scenie przełamał ostatecznie niemiecki, wyczekiwany GRAVE DIGGER. Wejście jak zawsze urocze.
Przy dźwiękach „Return of the Reaper” kapelę wyprzedziła tradycyjnie Śmierć,
taszcząca worek, którego zawartość – martwy czerep jakiegoś nieszczęśnika -
zaprezentowała z niezwykle szerokim uśmiechem całemu amfiteatrowi. Po takim
intro może być już tylko weselej. Śmierć - czyli pan Katzenburg ulokował się w
głębi sceny za klawiszami, dając pole do popisu reszcie składu. Uśmiechy,- tylko
z racji kompletnej anatomii nieco mniej szerokie od tego prezentowanego przez
Ponurego Żniwiarza - prezentowali wszyscy członkowie „grabarzowego” składu, od
Chrisa Boltendahla zaczynając, a na schowanym za perkusją, żonglującym
pałeczkami Arnoldzie kończąc. Swoboda sceniczna i radosny nastrój udzielił się
szalejącej publice, Chris na podest wybiegał wiele razy, przybijając ‘piątki’
pierwszym rzędom, podobnie jak Axel Ritt urozmaicający choreografię występu do
spółki z Chrisem symulowanym szczęśliwie dla Ritta waleniem po głowie.
Setlista
przekrojowa objęła całe trzydzieści lat dyskografii ‘grabarzy’, od „Heavy Metal
Breakdown” z 1984 roku, zaczynając na „Return of the Reaper” z 2014 kończąc. Koncert
otworzył „Hell Funeral”, następnie publiką całkiem rześko kręciły kolejno „The
Round Table (Forever)”, „The Dark of the Sun”, „Ballad of a Hangman”, „Season
of the Witch” oraz „Hammer of the Scots” reprezentujący pospołu z „Highland
Farewell” album „The Clans Will Rise Again”. Zabrzmiały „Tattooed Rider” jako
kolejna pozycja z „Return of the Reaper” oraz „Excalibur”. Występ zakończyły:
jak zawsze podrywający najbardziej rozleniwionych „Rebellion (The Clans Are
Marching)” dając publice kolejną okazję do zdzierania gardeł oraz „Heavy Metal
Breakdown”. Panowie w sile wieku – o czym najlepiej świadczy nobliwa siwizna -
pokazali jak się robi solidny show, jednocześnie świetnie bawiąc się na scenie.
Warto
wspomnieć, że nagłośnienie na Czeskich festiwalach zazwyczaj jest dobre. Piszę
zazwyczaj, bo to czy nienajlepszy dźwięk będzie dotyczył tylko 2-3 pierwszych
kawałków zależy wyłącznie od kapel. Jeżeli dźwiękowcy poszczególnych zespołów
wykażą się wystarczającą bystrością i refleksem to skorzystają z pomocy
lokalnych fachowców, znających specyfikę amfiteatru – dźwięk zwykle jest szybko
poprawiony i pozostaje się delektować muzyką, nie cierpiąc zbytnio z powodu
niespójnej kakofonii i bajzlu w uszach. Przerwy techniczne i zmiany dekoracji
odbywają się płynnie i bezproblemowo – rano zajmując 15 minut i stopniowo
wydłużając się przy wieczornych koncertach gwiazd festiwalu. Headlinerzy
dostają zwykle pół godziny na przeprowadzkę. Kolejne zestawy perkusyjne
montowane są poza sceną i przed koncertem wjeżdżają na podeście na właściwe
miejsce.
O kwestiach
nagłośnieniowych nie wspominam przypadkowo. Dźwiękowy chaos stał się dość istotnym
wkurzającym cholernie elementem kolejnego występu. Wkurzającym dla publiki i
zespołu jednocześnie. Po kolejnym wywrzeszczanym prysznicu strażackim, już w
okolicach godziny osiemnastej publika sumiennie skupiła uwagę na scenie,
oczekując jednego z najbardziej dynamicznych składów koncertowych – OVERKILL. Najlepszą zapowiedzią
thrashmetalowej legendy z New Jersey było znaczne zagęszczenie tradycyjnych
dżinsowych katan w tłumie pod sceną. Ellsworth z ekipą scenę przejęli przy
dźwiękach „XDM”, albumem „White Devil Armory” z zeszłego roku rozpoczynając godzinne
skuteczne miotanie publiką. W ramach ‘otwieracza’ setlisty nieźle sprawdził się
szaleńczo szybki „Armorist” oraz równie żywiołowy „Hammerhead” jako kontynuacja
zabawy. Zgrzyty techniczne były widoczne również na scenie, bo Blitz w
przerwach między kolejną porcją wrzeszczanego wokalu, odchodził na tył sceny, z
czegoś najwyraźniej niezadowolony. Nie sposób w godzinnym secie zaprezentować
siedemnastopunktową dyskografię, ale panowie przynajmniej się starali
przedstawić przekrojowo. Kolejno leciały „Electric Rattlesnake”, „Powersurge”,
„In Union We Stand” oraz „Rotten to the Core”. O ile D.D. Verni , Ron Lipnicki
i Dave Linsk skupili się na graniu, statecznie zachowując się na scenie, to
dynamikę niewątpliwie podbijał niezmordowany Bobby „Blitz” Ellsworth i Derek
"The Skull" Tailer oraz szalejąca publika, skutecznie wzbijająca
tumany kurzu na wysuszonym słońcem amfiteatrze. Entuzjazm publiki narastał
stopniowo z kolejnymi punktami set listy : „Bring Me the Night”, „End of the
Line” i „Hello From the Gutter” apogeum osiągając przy „Ironbound”. Postludiom tego thrashowego nabożeństwa
przypadło na „Bitter Pill” oraz oczywisty i specyficznie wyrażający miłość
bliźniego cover The Subhumans czyli „Fuck You”.
Kolejna
zmiana kapeli przestawiła klimat na nieco bardziej mroczny – a to za sprawą MOONSPELL. Ribeiro z ekipą na scenie
pojawili się koło godziny 20:00, gdy słoneczko jeszcze zawzięcie i radośnie
opromieniało publikę, dlatego nastrój budowany był głównie dźwiękiem. Już sam
wstęp zabrzmiał potężnie i dostojnie. Po muzykach nie było widać najmniejszego zmęczenia
upałem. Ribeiro na scenę pofatygował się nawet w płaszczyku – fakt,
podzwrotnikowy klimat Portugalii bywa znacznie bardziej forsujący termicznie
Lista
utworów oparta o najnowszą produkcję z
marca bieżącego roku – czyli „Extinct”. Dział promocyjny stanowiły: otwierające
koncert „Breathe (Until We Are No More)” oraz tytułowy „Extinct”, a dalej „Medusalem”,
„The Last of Us”, „The Future Is Dark” i „Malignia”. „Wolheart” reprezentowały
„Vampiria”, „Ataegina” oraz „Alma Mater”
pod koniec seta. Pojawiły się również
„Night Eternal”, „Nocturna” z „Darkness and Hope” i „Em nome do medo” z „Alpha
Noir”. Występ zakończył „Full Moon Madness” z „Irreligious”, przywołanego
również w „Opium” i „Awake!” nieco
wcześniej.
Jak na
Moospell przystało koncert świetny, Ribeiro i ekipa w świetnej formie, od
klawiszy Paixao poczynając, przez gitary Amorima i Pereiry, na bębnach Gaspara
kończąc. Publika dała się zaczarować dźwiękom, ciężkim nastrojowym gitarom i
klimatycznym głosem ekspresyjnego Ribeiry.
Wieczorem, w
najlepszej klimatycznie porze dnia na scenę wkroczył pierwszy headliner tej
edycji festiwalu – ARCH ENEMY. Po
rezygnacji pani Gossow ze stanowiska najbardziej uwodzicielskiego, słowiczego
wręcz wokalu w całym death metalowym światku – front sceny dzielą pospołu
Alissa White – Glutz i Michael Amott. Widać brak jednej, drobnej blond damy o niesamowitej
osobowości scenicznej rekompensować muszą aż dwie osoby. W 2014 roku skład
opuścił również gitarzysta Nick Cordle, którego miejsce zajął znany z Sanctuary
czy Nevermore - Jeff Loomis. Na przywitanie Szwedzi, jedna Kanadyjka i jeden
Amerykanin zapodali „Khaos Overture” jako intro przechodzące „Yesterday Is Dead
and Gone” oraz „Burning Angel”. Wydany w 2014 roku „War Eternal" całkiem
obszernie został podany tego wieczoru w postaci tytułowego kawałka i kolejno
rozproszone w dziewiętnastopunktowej setliście „Stolen Life”, „You Will Know My
Name”, „As the Pages Burn”, „Avalanche”, „No More Regrets”, „Tempore Nihil
Sanat”, „Never Forgive, Never Forget”.
Żywiołowa
Alissa stanowi najbardziej przykuwający uwagę element sceny, którego męska
część publiczności z przyjemnością słucha również oczami. Na równi z Alissą
przysłowiowe „pierwsze skrzypce” gra Amott, kiedyś poza solówkami schowany w
cieniu, teraz znacznie bardziej eksponowany. Obecnie na dalszym planie
pozostają niezmiennie Shalee D’Angelo, Daniel Erlandsson z racji obsługiwanego
instrumentu, a także - co dziwne - wspomniany Loomis. Dość skromną dekorację
sceny w postaci bannera w tle uatrakcyjnia szaleńczo migające światło – dając
efekt dyskoteki w fabryce lamp stroboskopowych. Wstęp przy minimalnych
rozjazdach dźwiękowych, przeszedł w minimalne rozjazdy wokalne, kiedy to Alissa
zabrała się za odśpiewywanie kawałków znanych z charakternego głosiku Angeli.
Był „Ravenous”, „My Apocalypse” i „Bloodstained Cross” oraz tradycyjny przemarsz
z flagą przed samymi barierkami podczas „Under Black Flags We March”. Alissa
kiedy nie wyginała się malowniczo w okolicach pana Amotta wykrzykiwała nader
często w stronę publiki „Are you still alive?”. Pan Amott z kolei szalał,
wywijał wiosłem i strzelał dzióbki wycinając solówki na sygnowanej gitarze
Deana – zakrwawionej Tyrant Splt Limited Run 25 Pc. Ba! Czasem te solówki i
melodyjne wstawki było nawet nieźle słychać, bo niestety przez sporą część
koncertu strunowe dźwięki ginęły gdzieś pomiędzy perkusją, a wokalem. Było
„Dead Eyes See No Future”, „No Gods, No Masters” i „We Will Rise”.
Mocy
wokalnej Alissie odmówić niepodobna, szkoda tylko, że teksty straciły nieco na
przekazie, bez złowieszczego „hejtu” akcentującego każdy wers – tak
charakterystycznego dla Angeli. Dynamika sceniczna i rześkie zamiatanie piórami
nieco też wpływa na dokładność Alissy. Finisz półtoragodzinnego seta stanowiły
„Snow Bound”, „Nemesis” oraz „Fields of Desolation” kończący występ.
RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno,
dzień drugi – sobota.
Drugiego
dnia okazało się, że słońce nie było jednak tak okrutne jakby się mogło
wydawać, bo litościwie smażyło publikę wyłącznie z jednej, prawej strony. Efekt
tego był taki, że amfiteatr oglądany od strony ZOO wyglądał jak zlot wkurzonych
czerwonoskórych plemion wszelakich na ścieżce wojennej, natomiast widok z lewej
prezentował sanatorium dla zmarnowanych nocnym imprezowaniem, bladych anemików.
Niejednolitej karnacji zgodnie z zasadą działania rusztu obrotowego uniknęli
szalejący zawzięcie w młynkach pod sceną i posiadacze skutecznych mazideł z wysokim
filtrem UV.
W godzinach
popołudniowych uruchamiano namiot „Meet & Greet” do którego ustawiały się
długie kolejki fanów, chcących zdobyć autograf, albo cyknąć sobie wspólną fotkę
z ulubionym bandem. Na „autografowaniu” stawiły się wszystkie kapele tego
festiwalu, zgodnie z dokładnym planem spotkań podanym przez organizatora.
W sobotę
koncertowanie rozpoczęło się już o godzinie dziesiątej występami czeskich
składów Stroy i starszego stażem hardrockowego Seven, który jak na
barbarzyńskie poranne godziny miał pod barierkami niezłą frekwencję. Publikę
jeszcze liczniej koło południa przyciągnął ELVENKING.
Włoski skład traktujący o sprawach elfów, driad i innych mitycznych stworzeń
dorobił się nawet czeskiego fanklubu. Panowie o elfickich ksywkach podają
tematy leśno – bajkowe w klimatach power i folk metalowych, gdzie za folk
odpowiadają głównie skrzypce pana o wdzięcznym imieniu Lethien. Poza skrzypkami mamy całkiem standardowe
gitary Aydana i Rafahela, perkusję Symohna oraz wokale ekspresyjnie majtającego
imponującym statywem mikrofonu Damnagorasa, zdrobniale Damna. Pozostałe statywy
robiących chórki członków kapeli są nieco mniej fikuśne, za to gustownie
oplecione bluszczem.
Stylizacja
sceniczna sugerowałaby raczej jakieś industrialne klimaty, czarne ciuchy, nieco
srebra i ciekawe ‘tribalowate’ makijaże dopełniają całości. Na wstępie intro
„The Manifesto” i entuzjastyczny aplauz publiki, potwierdzający popularność
Elvenking u naszych sąsiadów. W niemal godzinnym secie Włochów zmieściły się
ledwie cztery utwory z najnowszej, ósmej już pełnometrażowej płyty „Pagan
Manifessto”: „Pagan Revolution”, „Elvenlegions” i „Moonbeam Stone Circles”.
Nieco starszym kawałkom „Throws Kind”, „The Wanderer” czy „Through Wolf’s Eyes”
w chórkach dzielnie towarzyszy publiczność.
Końcówkę występu stanowiły również wspólnie z tłumem odśpiewane: stonowany
„The Divided Heart” oraz nieco żywszy „The Loser” z „Ery” z 2012 roku. Jako, że
słoneczko piekło równie zawzięcie jak dnia poprzedniego, po wspólnych śpiewach,
rykach i oklaskach skwiercząca publika w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku
poszła gromadnie molestować pana strażaka o prysznic.
Apogeum
pustynnej spiekoty przypadało jednak na porę obiadową, nieco po południu. Wtedy
scenę przejął niemiecki Manowa… tfu! MAJESTY.
Przejęzyczenie usprawiedliwione, bo nie dość, że muzyka i teksty bardzo
„manowarowe”, to i stylizacja sceniczna podobna, a na płycie „Sword &
Sorcery” pojawił się sam Ross „The Boss” Friedman towarzysząc chłopakom w
nagraniach. Godzina na scenie, dziewięciopunktowa setlista, czarne skóry i
niezła kondycja w wybieganiu niemal całego składu przed samą publikę. Atmosfera
lekka i radosna – co jest raczej przewidywalne przy powermetalowych gustach
Czechów. Za naprawdę przyjemny wokal odpowiada Tarek „Metal Son” Maghary,
wyśpiewując o wojnach, bitwach, metalu i stali pod klasycznie powermetalowe
dźwięki, do tego równie eleganckie wyraziste solówki Rolfa Munkesa, tempo
nadawane przez Gratera i nieco epickiego zadęcia typowych metalowych hymnów.
Idealna muzyka pod rytmiczne trzepanie łbami i chóralne ryki. W marcu tego roku
Majesty wydało ósmy album „Generation Steel”, którego dział promocyjny
stanowiły otwierający koncert „Fawkes Will Fly” z melodyjnym refrenem, tytułowy
„Generation Steel” i rześki „Circle of Rage”. Setlisty dopełniły „Fields of
War”, „Into the Stadium”, „Time for Revolution” i „Thunder Rider”. Koncert
zamykał nieco bardziej liryczny „Metal Union”. Ogólnie bardzo sympatyczny
koncert, mimo, że nic odkrywczego, ani jakoś znacząco zapadającego w uszy nie
było. Majesty wypada całkiem przyjemnie dla ucha tolerancyjnego dla lekkiego
powermetalu.
Po Niemcach
na scenę wchodzą Szwedzi – dobrze znani Szwedzi, bo poznać dali się występując
kilka lat w łaciatych portkach w militarny rzucik urban camo. CIVIL WAR tworzy obecnie trzech ex
członków Sabaton: Rikard Sunden na gitarze, pałker Daniel Mullback i
klawiszowiec Daniel Myhr, którego nieobecność Sabaton nadal kompensuje sobie
komputerowo. Skład w tym roku opuścił gitarzysta Oscar Montelius i basista
Stefan „Pizza” Eriksson. Miejsce „Pizzy” zajął Petrus Granar, natomiast
wokalnie całości dopełnia Nils Patrik Johansson. Chłopaki mimo, że po odejściu
z kapeli Brodena nieco zwolnili tempo pracy, to nie odeszli ani stylistycznie,
ani tematycznie klimatów militarnych. Szóstego maja wydali już drugi album
studyjny „Gods and Generals” prezentowany na deskach amfiteatru Lochotin za
pośrednictwem utworów: tytułowego „Gods and Generals”, „War of the World” „Braveheart”,
„Schindler’s Ark” i „Bay of Pigs”. Mimo paskudnego upału skład na scenę
wkroczył w pełnym umundurowaniu, każdy w uniformie stylizowanym na okres wojny
secesyjnej. Było nieco chóralnego zawodzenia przy starszych, lepiej publice
znanych utworach „Saint Patrick’s Day”, „Gettysburg” i finalnego „Rome is
Falling”. To czym najbardziej różni się skład Civil War, od poprzedniej
formacji jest wokal Johanssona, który przy aranżach, kompozycjach i muzyce
ogółem chwilami nie pasuje komuś osłuchanemu z sabatonowymi kawałkami.
Najważniejsze, że publika zachwycona, nad tłumem pojawiło się kilka szwedzkich
flag, a Szwedzi zebrali naprawdę entuzjastyczne oklaski.
Upał ani na
moment nie odpuszczał, a od rana przez scenę przetoczyło się kilka ciężkich
wątków. Były elfy i lato leśnych ludzi, były wojny metalowe i bitwy stalowe,
potem upadek Rzymu, porażka Napoleona i kilka wojennych akcji, dlatego z
całkiem szczerą radość spowodowała tematyka kolejnych metalowych dźwięków.
TANKARD niemieccy piewcy rozkoszy
płynących ze spożywania złocistego trunku i jedyni w swoim rodzaju
przedstawiciele Beer Metalu tak przekonująco i sugestywnie wywołujący
spustoszenie na stoiskach piwnych. Ekipa żywa i pełna energii mimo żaru
lejącego się z nieba. Frank Thorwarth i Andreas Gutjahr stwierdzili, że scena jest zdecydowanie za
mała i większość koncertu spędzili grając przed barierkami, ale
niekwestionowaną gwiazdą koncertu był Andreas "Gerre" Geremia. Gerre
szalał zawzięcie prezentując interesującą choreografię. Na szacunek zasługują
kocie ruchy wokalisty, zwinność pantery i szybkość rysia nieprzerwanie
demonstrowane mimo niebezpiecznie przesuniętego środka ciężkości. Gerre jest
mianowicie czynnym i oddanym wyznawcą kultu piwa, co potwierdza pięknie
wyhodowany osobisty przedni amortyzator wagi ciężkiej, którym podczas występu
niejednokrotnie straszył publikę. Ktoś mniej uprzejmy stwierdziłby, że
gardłowemu pospolicie bęben wywaliło, pomijając poświęcenie wątroby i
hektolitry piwa, które na ten bęben musiały wiele lat pracować. Metalfestową
publikę trudno wystraszyć, dlatego w odpowiedzi na ekshibicjonistyczne
skłonności Gerrego, czescy fani chmielowego trunku z przejęciem prezentowali
własne „amortyzatory”, równie przerażające.
Zabawa w
amfiteatrze rewelacyjna! Wstęp piwnego repertuaru stanowił „El condor pasa (if
I could)” a następnie kolejno „Need Money for Beer”, „The Morning After”,
„Zombie Attack” i „Rapid Fire (A Tyrant's Elegy)”. Podlany złocistym trunkiem
thrash metal ślicznie kręcił radośnie porykującą publiką. W 2014 roku nakładem Nuclear Blast ukazał się
szesnasty album „kufla” i z tejże płytki poleciał tytułowy mocny „R.I.B. (Rest
In Beer)”. Gerre widocznie był złakniony (poza piwem oczywiście) bezpośredniego
kontaktu z publiką, dlatego niemal cały czas przybijał piątki fanom, ryczał
prosto w tłum, tudzież wprost do obiektywów zaskoczonych fotografów, którzy w
porę nie zwiali z fosy. Leciały kolejno „Rectifer” i „Chemical Invasion”, Thorwarth
i Gutjahr dzielnie towarzyszyli koledze w pobudzaniu publiki do dzikszej
zabawy, wykazując jednak nieco mniej energii. Gdzieś pod koniec seta Gerre
rozdał kilka piw, wyrwał z publiki fankę
i odtańcował z nią malowniczego walca. Koncert zamknęły „A Girl Called Cerveza”
i „(Empty) Tankard” pozostawiając na placu szalejącą, cholernie spragnioną piwa
i ugotowaną na miękko publikę.
Teraz może
wrócę na chwilę to tematu poruszonego w pierwszej części relacji: dużej ilości
naszych rodaków na feście. Skąd taki wniosek? Publiczność czeska jest skupiona
na scenie, wytrwała i żywo reagująca na wszystko co się na wspomnianej scenie
wyprawia. Te kilka zaledwie lat obserwacji czeskich fanów – w Pilźnie ze sporym
dodatkiem fanów niemieckich – pozwala mi stwierdzić, że Czesi dziko szalejącymi
słuchaczami nie są. Młynki, ścianki u naszych sąsiadów są bardzo łagodnymi
wersjami zabaw znanych spod polskich scen klubowych. Na tegorocznym Metalfeście
ochrona w zbieraniu pływaków lądujących w fosie odpracowała wszystkie
poprzednie, spokojniejsze lata. Ilość wielbicieli crowd surfingu była
powalająca. Radosne pływanie utrudniał zapewne fakt, że fala bardzo szybko
kończyła się w fosie, bo miejsce pod sceną, przed ławeczkami obszerne nie jest.
Podczas występu Tankard pływaków uszczęśliwionych faktem krótkiego – ale
zawsze, niesienia na rękach było naprawdę sporo.
Przewidywalnie
po koncercie „kufelka” publika rozpierzchła się w poszukiwaniu zimnych trunków,
część natomiast przeniosła się na prawą stronę sceny molestując strażaków o
tradycyjny prysznic z sikawki.
Kolejna atrakcja
to HEIDEVOLK, czyli melodyjne
wokale, solidne riffy i nieco mniej typowych metalowych instrumentów.
Holenderski folk metal, albo viking metal, tudzież nawet viking battle metal
(inwencja twórcza krytyków w wymyślaniu nowych podgatunków muzycznych jest
nieskończona) fanów ma sporo. Skład, którego najbardziej charakterystyczną
cechą są dubeltowe wokale z okazjonalnym lekkim growlingiem w kwietniu
przeszedł zmiany personalne. Gitarzystę Reamona Bloema zastąpił Kevin Storm,
natomiast wokal Marka Splintervuyschta zmienił Jacco de Wijs. Z przyczyn
osobistych na scenie w Pilźnie nie pojawił się gitarzysta Kevin Vruchtbaert, o
czym już na wstępie poinformował Jacco.
Heidevolk w
tym roku wydał piąty album „Velua” opisujący nieco surowo w brzmieniu mroczny,
pogański świat duchów, goblinów i ogólnie traktujący o mitologii germańskiej.
Dział promocyjny stanowiły: rozpoczynający koncert „Winter Woede”, „Herboren in
Vlammen” i „Urth Drankgelag”. Skład energią i dobrym humorem nadrabiał brak
Vruchtbaerta. Jacco chętnie wychodził do publiczności, zamiatając efektownie
piórami, publika odwdzięczała wspólnymi rykami i radosnym machaniem łapkami.
Kolejno leciały opiewające losy Geldrii, prowincji Świętego Cesarstwa
Rzymskiego „Ostara”, „Dondergod” i opowiadający historię Batawów „Einde der
zege”. Pod koniec pojawiła się rewelacyjna „Nehalennia” i radosny cover Normalsów
„Vulgaris Magistralis”.
Nadal w
klimatach folk metalowych scenę przejął niemiecki EQUILIBRIUM. O ile Heidevolk twardo posługuje się językiem
holenderskim, skutecznie ograniczając zrozumienie tekstów bez pomocy wujka
Google, tak Robert "Robse" Dahn śpiewa głównie po niemiecku, również
ograniczając szanse publice na wspólne zawodzenia. Setlista oparta o wydany w
2014 roku album „Erdentempel” z nieco zmienioną jedynie kolejnością utworów. Na
dzień dobry „Was lange wart”, „Waldschrein”, „Freiflug” i „Uns'rer Floten
Klang”, potem nieco większy entuzjazm publiki wobec dźwięków znanych fanom
Skyrim - instrumentalny „Himmelsrand”. Dalej kontynuacja albumu: „Wirtshaus
Gaudi” i „Karawane’. Dahn uśmiechnięty, ekipa dynamiczna, a uwaga publiczności
skupiona głównie na basistce ostro zamiatającej piórami. Wokalne wspomaganie Berthiaume
i Crey’a urozmaicała drapieżnie Jen Majura. W set liście jeszcze szybki „Der
ewige Sieg” z „Rekreatur”, „Apokalypse” i finiszujący „Blut im Auge” z „Sagas”.
Publika zadowolona.
Przed
godziną dwudziestą, kiedy słońce zaczęło okazywać wreszcie litość wobec
spieczonej publiki, scenę z subtelnością tornada przejął TESTAMENT. Zaledwie kilka dni wcześniej Chuck Billy z ekipą miotali
publiką w Polskich klubach, jak widać dalszą festiwalową trasę zaplanowali dość
forsująco. Efektowna scenografia sceny, świetne nagłośnienie i doskonały skład
podający najczystszy thrash amerykańskiej produkcji. Na powitanie solidne
rąbnięcie bo „Over the Wall”. Setlista podobna to tej serwowanej polskiej
publice. Kolejno „Rise Up" z „Dark Roots Of Earth", „More Than Meets
The Eye" z płyty „The Formation Of Damnation". Chuck rozkosznie ryczy, piękny niski wokal
dopisuje, Alex Skolnick wycina solówki, szczerząc się do publiki. Nieco
schowani DiGiorgio ze swoim bezprogowym i trzystrunowym basem, oraz Eric
Petersen mają również swoje pięć minut i pełną uwagę tłumu. Kolejno potężnie
brzmią „Native Blood” i „Do or Die”. Chuck szczerzy się do publiki, statecznie
spacerując po scenie i bawiąc się swoim bajeranckim podświetlanym mikrofonem,
służącym do wygrywania niesłyszalnych solówek. Ekspresyjny Skolnick katuje
elegancką sygnowaną gitarę od ESP Guitars, pozując efektownie i zachęcając
publikę do żywszych reakcji.
Dynamika i
intensywność muzyki ponad godzinę równie mocna, publika szaleje, bawiąc się
zawzięcie w surfowanie i kręcenie mniejszych i większych młynków. Testament nie
zwalnia tempa podkręcając szaleństwo "First Strike Is Deadly" ze
swojego debiutanckiego albumu, potem charakterystyczny wstęp w wykonaniu DiGiorgio
i przeniesienie słuchaczy do płyty "Souls Of Black" - kompozycji
tytułowej. Minimalne zwolnienie tempa dla złapania oddechu. Następnie poczwórne
akcentowanie „The New Order" z 1988 roku w postaci „Eerie
Inhabitants", „The New Order", „Trial By Fire" i „Into The
Pit" oraz przejście do tytułowego kawałka z płyty „Practice What You
Preach".
Dynamikę
wydajnie podbija oświetlenie i efekty w postaci poziomych słupów lodowych
wyrzucanych przez złowieszcze, czerwonookie, rogate czachy na tle pentagramów
umieszczone po bokach sceny. Tło stylizowane na średniowieczną katedrę
dekorowaną upiornymi sylwetkami skrzydlatych postaci, doskonale podkreślało
ciężar muzyki. Kolejny jest „D.N.R. (Do
Not Resuscitate)”, DiGiorgio tym razem szaleje na pięciu strunach. Niezwykle
udany występ i piętnastopunktową setlistę zamykają „3 Days In Darkness"
oraz „Disciples Of The Watch". Kilku szczęśliwców przybiło piątki z
muzykami na pożegnanie, bo skład łącznie z unieruchomionym dotychczas za
perkusją Hoglanem wyszedł na podest, podziękować za żywiołowy balet. Szczodrze
rzucane w publikę souveniry, wspólny ukłon zespołu i nad amfiteatrem zapadła
bardziej dotkliwa niż zwykle cisza.
Półgodzinna
przerwa poprzedziła przejęcie sceny przez kolejny – czwarty już tego dnia
niemiecki skład, niewątpliwie sprzyjała też wymianie publiki pod sceną.
Wielbiciele mocniejszych brzmień uzupełniali płyny, natomiast pod barierki
tłoczyli się fani lekkich powermetalowych dźwięków.
EDGUY na scenie amfiteatru Lochotin
pojawił się po dwudziestej pierwszej, witając się tłumem zgromadzonym w
amfiteatrze kawałkiem „Love Tyger” z ostatniej produkcji studyjnej z 2014 roku
„Space Police: Defenders of the Crown”. Wstęp niezbyt udany. Przez pierwsze dwa
utwory Tobias Sammet walczył z odsłuchami, ucinając wokale i nerwowo kręcąc się
po scenie. Tym sposobem pierwsze kawałki były w głównej mierze instrumentalne,
a problemy techniczne spowodowały dłuższe przerwy przed kolejnym
„Sacrifice”. Sammet w końcu dostał
sygnał, że sprzęt powinien działać, podpiął kabelki gdzie trzeba i przepraszając
wszystkich odśpiewał jak należy „Ministry of Saints”. Już do końca koncertu
zachowawczo trzymał się sceny, wychodząc przed publikę wyłącznie w przerwach
między kawałkami i podczas zapowiedzi kolejnych utworów.
Najważniejsze,
że falstart techniczny ani na chwilę nie zepsuł humorów Niemcom, można
powiedzieć, że zmobilizował ich nawet. Wreszcie dobrze słyszący i słyszany
Tobias przywitał się z czeską publiką, tłumacząc, że ten koncert jest dla nich
szczególnie ważny – ponieważ szóstego czerwca dwadzieścia trzy lata wcześniej
miejsce miał pierwszy w historii składu koncert Edguy. Jednocześnie Tobias
przekazał informację od organizatora, że podczas sobotnich koncertów czeska,
szósta edycja Metalfestu pobiła frekwencyjny rekord – Amfiteatr mieścił bowiem
7 000 fanów mniej lub bardziej ciężkiego grania.
Kolejny
punkt programu to sympatyczny ukłon w stronę czeskiej publiki, w wykonaniu
Edguy pojawiła się dobrze znana również u nas melodia, cover czołówki bajki „Včelka
Mája” czyli „Pszczółka Maja” po naszemu. Wykonywaną przez Karela Gotta piosenkę
w językach czeskim i niemieckim skomponował Czech Karel Svoboda i ta sama
melodia towarzyszyła niegdyś niemieckim dzieciom. Po owadzich przebojach były „Rock
of Cashel” i „Superheroes”. Skład dynamiczny na scenie, o ile Sammet głównie
ekspresję wyrażał mimiką, to drugi Tobias - Exxel do spółki z gitarzystami
Ludwigiem i Sauerem efektownie zamiatali piórami, katując bezlitośnie swoje
instrumenty.
Setlista przekrojowa. Z ostatniego albumu pojawiły się
jeszcze „Defenders of the Crown” i „Space Police” w połowie seta, podczas
którego to napompowana została sporych rozmiarów znana z okładki postać
stworzona przez Dana Fraziera. Po „Vain Glory Opera” swoje przysłowiowe 5 minut
miał Bohnke zagarniając na wyłączność uwagę publiczności podczas solówki na
bębnach, uwagę tym bardziej skupioną przy dźwiękach Marszu Imperium z
Gwiezdnych Wojen. Reszta składu wróciła przy dźwiękach „Fucking with Fire (Hair
Force One)”. Nieco liryczniej zrobiło się podczas „Save Me”, gdzie publika
wiernie robiła chórki, ewentualnie bujała światełkami – zapalniczki zostały już
dawno zamienione na komórki w koncertowych sytuacjach tego typu. Tempo i
wspólne porykiwania wróciły z całą mocą przy „Babylon”. Kolejny melodyjny „Tears
of a Mandrake” poprzedził krótką przerwę, po której na bis Edguy zaserwował
„Lavatory Love Machine” oraz „King of Fools”. Świetny koncert, pomijając
początkowe zgrzyty rewelacyjna produkcja, doskonały dźwięk i atrakcja specjalna
w postaci kilkumetrowego balonu kosmicznego gliniarza.
Jednak w
pamięci z sobotnich koncertów najdłużej pozostały wariackie szaleństwa Tankard.
RELACJA: Metalfest Open Air 2015 – Pilzno,
dzień trzeci – niedziela.
Niedzielny
poranek przyniósł nieco orzeźwienia. Około siódmej – wściekle wczesnej jak na
festiwalową rzeczywistość godziny - nad Pilznem przetoczyła się solidna burza i
całkiem obfita ulewa. Do końca dnia słońce wychylało się już tylko zza chmur i
chociaż nadal było nieco zbyt ciepło, to za piekielną atmosferę odpowiadały już
tylko kolejne składy pojawiające się na deskach amfiteatru Lochotin.
Koncertowanie rozpoczął o godzinie dziesiątej czeski Embryo, na który niestety
nie było mi dane dotrzeć.
Dla mnie
składem otwierającym ostatni dzień festu był EVERTALE – niemiecki powemetal inspirowany muzyką Blind Guardian
czy Hammerfall. Sympatyczny kwartet w
tym roku wydał pierwszy pełnometrażowy album o wdzięcznym tytule „Of Dragons
and Elves” sugerującym jasno tematykę utworów. Godzinny występ obfitował w
melodyjne utwory, chóralne śpiewy i najwyraźniej zainteresował nie tak liczną
jeszcze publiczność. Setlista co łatwo przewidzieć przy tak skromnej
dyskografii zbudowana na ostatniej produkcji.
Kolejny
skład to belgijski EVIL INVADERS,
zgrabnie i efektownie łączący thrash ze speed metalem. Dodajmy do tego ogromną
energię, dynamikę sceniczną, niezły kontakt z publiką i wychodzi całkiem
przyjemny koncert kapeli, która ma póki co skromny dorobek studyjny –
mianowicie jedyny album, tegoroczny „Pulses of Pleasure”. Skład czteroosobowy, centralna
postać na scenie – Joe, obok jednoczesnej gry na gitarze i wokali szaleje
równie zawzięcie co reszta chłopaków, czyli: gitarzysta Sam Lemmens, basista
Max i Senne Jacobs na perkusji. Chłopaki całkiem ostro przywitali się z publiką
kawałkiem „Fast, Loud 'n' Rude”, przy okazji prezentując możliwości wokalne
Joego, równie nieźle zapodali „Driving Fast” oraz cover Exodus „Fabulous
Disaster”. Ledwie kilka dni później razem z kanadyjskim Skull Fist, Belgowie
wpadli na trasę do Polski.
Za sprawą
Evil Invaders publika cofnęła się do szalonych i kolorowych lat
osiemdziesiątych, a dzięki kolejnemu zespołowi podróż przesunęła się o kolejne
dziesięciolecia wstecz.
Islandzkie
trio THE VINTAGE CARAVAN serwuje
klimaty popularne w latach 60-siątych, inspirowane muzyką Deep Purple, Black
Sabbath, Led Zeppelin i zespołami z tamtego okresu, tworzących dźwięki w
okolicach klasycznego rocka, bluesa czy prog rocka. Ciekawostką jest, że skład
został założony w 2006 roku, przez dwóch 12-latków Agustssona odpowiedzialnego
za wokal i gitarę oraz perkusistę Reynissona. Po dość długim czasie do składu
dołączył basista Numason, jak się okazało - najbardziej żywiołowy muzyk w
kapeli. W 2014 roku The Vintage Caravan wydali album „Voyage” zbierający
entuzjastyczne recenzje, natomiast w maju tego roku pojawił się kolejny
pełnometrażowy krążek „Arrival” - i na
tych produkcjach oparta była set lista.
Znany z płyt
Islandczyków przyjemny heavy-groove towarzyszący klasycznym rockowym zespołom
lat 60-tych z domieszką psychodelii i bluesa ładnie wyróżnia skład w
festiwalowym lineupie. Z muzyki wyziera
siła rock’n’rolla i moc surowego hard rocka. W set liście między innymi „Craving”,
„Babylon” i kończący występ „Expand Your Mind”.
Ostre riffy,
stylowe solówki, ciężkie rytmy i bardzo interesujący wokal dość statycznego Agustssona,
który bardzo skupiał się na graniu, dały publiczności klimatyczny relaks, mimo
upału trzymając przy barierkach całkiem sporą rzeszę słuchaczy.
Po godzinie
czternastej, wracamy nieco bliżej teraźniejszości, bo znowu do lat 80’siątych,
a dokładniej do heavy metalu inspirowanego mocno tamtym okresem. Scenę
przejmują Kanadyjczycy ze SKULL FIST.
Skład stażowo jest w wieku poprzednika, bo kapela powstała również w 2006 roku,
natomiast stylistycznie bliżej im do kolegów z Evil Invaders. Skład zespołu
jest w miarę stały od 2011 roku, kiedy do Zacha Slaughtera dołączyli basista
Casey Slade i gitarzysta Jonny Nesta. W zeszłym roku perkusję przejął JJ
Tartaglia, zdrowo gimnastykując się przy instrumencie z wyjątkowo wysoko
podwieszonymi talerzami.
Ostatni raz
Skull Fist gościł na deskach sceny amfiteatru Lochotin w 2012 roku. Od tego
czasu chłopaki dorobili się drugiego pełnometrażowego albumu w dyskografii
„Chasing Dreams” z 2014 roku. Energia na scenie nadal niespożyta, tak jak 3
lata wcześniej, szalone solówki i karkołomne popisy akrobatyczne gitarzystów –
solo odegrane „na barana” przy „No False Metal” zwyczajnie musiało być.
Zaskoczyło natomiast skrócenie koncertu o niemal 15 minut. Nieładnie powtarzać
plotki, więc nie powtórzę absolutnie, że na skrócenie seta wpływ mieć mogło
zmęczenie składu spowodowane spożytymi procentami. W sumie Skull Fist na
wymęczenie publiki radosną zabawą przy barierkach miał niespełna czterdzieści
minut. Za to na rozdawaniu autografów stawili się w komplecie, uszczęśliwiając
pokaźną kolejkę fanów. W set liście „Sign of the Warrior”, „Ride the Beast” i
„Get Fisted” na wstępie. Nie zabrakło na finiszu „You’re Gonna Pay” i „Head of
the Pack”. Energicznie, szybko, dynamicznie i na scenicznym luzie – tak można
podsumować występ Kanadyjczyków.
Nieco po
piętnastej UNLEASHED całkowicie
zmienił klimat muzyczny w amfiteatrze. Szwedzki skład z konkretną dyskografią
(dwanaście albumów) i dużym doświadczeniem scenicznym do dyspozycji miał
zaledwie niecałą godzinę czasu, żeby miotać rozochoconą publiką w tonacji death
metalowej potężnej młócki. Uśmiechnięty Johnny Hedlund zachęcał tłum do
żywszych wrzasków, Andreas Schultz zawzięcie znęcał się nad bębnami, Masgard i
Folkare natomiast żywo zamiatali włosami. Na otwarcie „Legal Rapes”, później
„Winterland”. W set liście nie zabrakło również rewelacyjnych „To Asgard We
Fly” i „Hammer Battalion”. Teksty Szwedów traktują o bitwach, wojnach, głównie z
mitologii wikingów, dlatego Hedlund mobilizując publikę do żywszych reakcji
ochrzcił żywą zawartość amfiteatru „warriors”. Wojownicy wziąwszy sobie
komplementy dotyczące ich waleczności do serca, walczyli i to srogo, w
młynkach, ściankach, chociaż głównie walka polegała na pokonaniu zmęczenia
spowodowanego upałem i trunkami. Szwedzki death metal zapewnił zdecydowanie
cięższy akcent ostatniego dnia festiwalu.
Kolejny
zespół, to niejako powrót metalowej legendy. Znany doskonale fanom
powermetalowych dźwięków produkcji niemieckiej, legendarny Rage, wrócił na
scenę jako REFUGE w składzie Peter ‘Peavy’
Wagner, Manni Schmidt (ex-Grave Digger) i Christos Efthimiadis (Tri State
Corner) - składzie który w latach 1988 – 1993 nagrał pięć najbardziej znanych chyba
albumów: „Perfect Man”, „Secrets In a Weird World”, „Reflections of a Shadow”,
„Trapped!” i „The Missing Link”. Pomysł reaktywacji scenicznej działalności tej
konkretnej kombinacji muzyków powstał w 2014 roku, kiedy to starzy kumple
spotkali się zagrać jeden, nieoficjalny koncert w ich rodzinnym mieście.
“Tres
Hombres” – bo tak nazwali się na potrzeby tego jedynego w założeniu występu - na
scenie pojawili się w radosnych promieniach słońca, po godzinie szesnastej,
mając godzinę na usatysfakcjonowanie fanów spragnionych starych dobrych utworów
z repertuaru Rage. Koncert rozpoczęły „Firestorm”, „Solitary Man” i
„Nevermore”. Świetne brzmienie i sporo zdeklarowanych fanów skromnego tria
okrzykami potwierdzało swój entuzjazm. Wagner jak zawsze w dobrym humorze,
szeroko uśmiechnięty, bardzo serdecznie witał się z publiką, niejako
„przedstawiając” skład na scenie, po czym ekipa oddała się wyłącznie produkcji
dźwięków, które u niejednego słuchacza wywoływały wzruszenie i sentymentalną
podróż o te dwadzieścia kilka lat wstecz. Nie zbrakło „Enough is Enough”,
„Shame on You” oraz zamykających set listę „Don’t Fear the Winter” oraz
oczywiście „Refuge”.
Około
osiemnastej po klasycznych metalowych dźwiękach, czas na ekstremalną zmianę
stylistyki na wybitnie lekkie metalowe tonacje. Szwedzko – duński AMARANTHE tym się wyróżnia wśród
podobnych składów, że etat wokalisty jest tam potrójny: od czystego wokalu
Jake’a E, przez właściwsze cięższym klimatom growle Englunda, po żeński, czysty
głos Elize Ryd. Dialogi wokalne uzupełniają instrumentalnie klawiszowiec i
gitarzysta Morck, basista Andreassen oraz wytrwale walący w bębny Sorensen.
Nieco ponad godzinny występ zawierał utwory trzech studyjnych produkcji składu,
w tym ostatniej płyty „Massive Addictive” z 2014 roku reprezentowanej przez cztery
kawałki: „Drop Dead Clinical”, „Trinity”, tytułowy „Massive Addictive” i „Over
and Done”.
Koncert
otworzył dynamiczny „Digital World” w sam raz na pobudzenie publiki, po
półgodzinnej przerwie technicznej. Początkowo Jake E miał wyraźne problemy z
odsłuchami, dociskał słuchawkę, odchodził na bok sceny, milkł podczas gdy Elize
i Henrika było słychać doskonale. Oczywiście główną wizualną atrakcją sceny
była niezmordowana Elize, cały czas uśmiechnięta, szalejąca po scenie i
zamiatająca fryzurą równie efektownie co Henrik. Elize zmieniła również
garderobę dość szybko pozbywając się białej sukienki na rzecz czarnego gorsetu
i lateksowych szortów. Publika zachwycona. Frekwencja w amfiteatrze faktycznie
potężna. Widać Czesi pokochali Amaranthe z pełnym przekonaniem. Żywa zabawa i
chóralne śpiewy trwały nieprzerwanie przez szesnaście utworów. Podczas „Call
Out My Name” Jake na podest sceny zaprosił fankę z rozkosznie różową dmuchaną
gitarą, której w odgrywaniu „solówki” towarzyszył Andreassen i Morck. W tym
czasie na scenie Elize i Englund prezentowali nieco bardziej skomplikowaną
choreografię. Nie zabrakło doskonale znanych i lubianych „Hunger”,
„Amaranthine” oraz kończącego seta „The Nexus”, podczas którego cały skład grał
i śpiewał tuż przed barierkami.
Kolejna
metalfestwa atrakcja to najliczniejszy personalnie zespół – nie tylko tej
edycji, ale i pewnie większości festiwali. ELUVEITIE
liczy ośmiu członków i dysponuje przy okazji bardzo zróżnicowanym
instrumentarium – co jest prawdziwym wyzwaniem dla dźwiękowców. Skład ostatnio
pożegnał obsługującego dudy Matteo Sisti, którego w zeszłym roku zastąpił
Patrick "Päde" Kistler. Na powitanie leci „King” z ostatniego albumu
„Origins” oraz później z tej płyty również „From Darkness”, „Sucellos”, „The
Silver Sister” oraz popowy i strasznie wkręcający się w uszy „The Call Of The
Mountains”. Skład żywiołowy, chociaż przy takim tłoku na scenie dodatkowo
obłożonej wszelakimi instrumentami - niezbyt mobilny. Na podest najpierw
wychodzi skrzypaczka Nicole Ansperger, odrywając przed publiką partie
skrzypiec, później również Glanzmann. Anna Murphy oprócz obsługi liry korbowej
udzielała się wokalnie podczas „Omnos”, „A Rose for Epona”, „Alesia” z
lirycznym wstępem oraz wspomnianym wcześniej „A Call of the Mountains”. Folkowe
żywiołowe klimaty w połączeniu z mocnym wokalem Chrigela pobudziły publikę do
naprawdę szalonej zabawy. Przy całkowicie zapełnionym amfiteatrze tłum szalał,
śpiewał, kręcił młynki pod sceną, cały czas wynosząc na rękach do fosy
kolejnych pływaków. Chyba tak zmasowanego ataku na ochronę festiwalową w
postaci spadających ludzi do fosy na tym festiwalu wcześniej nie było. Od
pierwszego – po ostatni – szesnasty kawałek dzika zabawa nie osłabła ani na
chwilę. Jeszcze większy entuzjazm wywoływały „Thounsdfold”, „Brictom”,
rewelacyjna „Inis Mona” oraz finałowy „Havoc”. Rewelacyjny koncert, solidnie
skomponowany set, mimo wysokiego stopnia trudności dobre nagłośnienie i
wreszcie genialna, profesjonalnie podana muzyka.
Gwiazdą
zamykającą festiwal była niekwestionowana perfekcyjna maszyna metalowa czyli ACCEPT.
Od powrotu na scenę w 2010 roku zespół sierpniu 2014 roku wydał trzeci album
„Blind Rage”, w sumie czternasty wydany pod szyldem ACCEPT. W tym roku nastąpiły też dość istotne zmiany personalne w
składzie. Z członkowstwa w kapeli zrezygnował perkusista Stefan Schwarzmann,
jego miejsce zajął Christopher Williams, natomiast Herman Frank ustąpił miejsca
gitarzyście niegdyś przez trzynaście lat związanemu z Grave Digger – Uwe
Lulisowi. Szczęśliwie reszta muzyków pozostała bez zmian.
Accept na
scenie pojawili się o 21:30 przez półtorej godziny prezentując show na
najwyższym poziomie. Scena skromnie udekorowana, zostawia sporo przestrzeni
muzykom. Za tło robiły podświetlane ścianki ze wzmacniaczy z logo Accept,
rozbudowany podest perkusji z gongiem umieszczonym za Wiliamsem na wysokim łuku
oraz banner z wkurzonym bykiem zdobiącym okładkę ostatniej płyty.
Accept z
tłumem festiwalowiczów przywitał się zapodając „Stampede” z ostatniej płyty.
Idealnie na pobudzenie zmęczonej całym dniem festiwalowych zmagań
przysypiającej publiki. Kolejny kawałek to „Stalingrad” i płynny przeskok do
starszych kawałków, jeszcze za czasów Udo – „London Leatherboys”. Setlista
przekrojowo skomponowana, równomiernie rozłożone dawki starszych i nowszych
kompozycji znakomicie skupiały uwagę publiczności. Na podest spacerował głównie
Mark, po swojemu wyginając się w tył przy bardziej wymagających tonacjach,
uśmiechnięty, wyluzowany. Hoffmann i Baltes po staremu prezentowali eleganckie
układy choreograficzne, ładnie pozując na froncie sceny, jednak trzymając się
zdecydowanie miejsc, skąd mogli kontrolować dźwięk. Lulis nieco z boku, na
równi z resztą udziela się w chórkach, ale gimnastyki frontowe z Wolfem i
Peterm stosuje rzadko. Hoffman nadal poza katowaniem swojego sygnowanego
Jacksona Flyinga, ekspresję wyraża nieco komicznie mimiką. Radość grania,
widoczna po interakcjach muzyków na scenie, ładnie przenosi się na publikę, nie
wymagającą dodatkowej zachęty do chóralnych ryków podczas refrenów, klaskania
czy radosnej zabawy pod sceną.
Po starym i
lubianym „Restless and Wild” z wyśpiewanym wspólnie wstępem „Heidi, Heido,
Heida” znowu kawałki z „Blind Rage”: „Dying Breed” z idealnymi do zawodzenia
chórkami, „Final Journey” oraz nieco później „Dark Side of My Heart”. Kolejny utwór
„Shadow Soldiers” z lirycznym wstępem dał nieco odetchnąć publice i Markowi w
wyginaniu kręgosłupa, przechodząc w „Loosers and Winners” z 1983 roku. Kolejny
starszy hicior to „Midnight Mover” z „Metal Heart”. Album „Blood of the
Nations” reprezentowały „No Shelter” i rytmiczny „Pandemic”. Publika chętnie
zawodziła i machała kończynami przy kawałkach z „Restless and Wild”: „Princes
of the Dawn” oraz „Fast as a Shark”.
Podbijanie
dynamiki występu doskonałym oświetleniem było raczej dodatkiem. Ekipa Accept ma
imponujące doświadczenie sceniczne, doskonale wie do czego służy scena,
świetnie się na niej czuje i mimo cokolwiek zaawansowanego wieku muzyków,
szaleństwami i żywiołowością przebija znacznie młodsze składy, a publiczność
zachwycona. Wiliams podobnie jak zazwyczaj Schwarzmann miał swój solowy występ
znęcając się nad perkusją, w tym czasie reszta zespołu grzecznie zniknęła ze
sceny, zostawiając soliście publiczność na wyłączność.
Koncert
zakończył spodziewany raczej bis w postaci bardzo energetyczne tria utworów:
nieśmiertelnego „Metal Heart” gdzie to Hoffman miał najwięcej do powiedzenia.
Na podeście w blasku świateł odegrał solo „Dla Elizy”, przy zawziętym ryku
słuchaczy, szczerząc się szeroko. Kawałek zabrzmiał ciężko, potężnie i
majestatycznie, nabierając tempa i wywołując dziki entuzjazm tłumu.W tym czasie
Tornillo jedynie dyrygował w głębi sceny. Kolejny „Teutonic Terror” reakcje
wywoływał równie mocne. Finalny „Balls to the Wall” wyryczał pospołu z Markiem
cały amfiteatr. Wspólny ukłon, kilka pamiątek rzuconych w oklaskującą Accept
publikę. I koniec. Cisza, która zapadła po zejściu tego metalowego tornada była
wyjątkowo dotkliwa. Ostatni koncert ósmej edycji festiwalu Metalfest Open Air w Pilźnie był
jednocześnie najlepszym występem podczas trzech dni metalowego święta.
Trzy dni
genialnej i bardzo zróżnicowanej metalowej muzyki, świetna organizacja solidnej
firmy jaką jest czeski Pragokoncert, doskonała lokalizacja i warunki do
delektowania się wszelakimi festiwalowymi atrakcjami, piekielna pogoda i
absolutnie genialna atmosfera – wszystko to sprawia, że szczęściarzom, którzy
zdecydowali się odwiedzić pilźnieński amfiteatr – pozostaje czekać na kolejną –
dziewiątą już edycję.
Podsumowując:
dwadzieścia osiem zespołów z różnych stron świata, z piętnastu różnych krajów –
z przewagą jednak niemieckich składów, równie międzynarodowa publika licząca po
raz pierwszy rekordową liczbę ponad 7 000 ludzi, jak mniemam bardzo
zadowolonych.
Metalfest Open Air 2014 Pilzno, Czechy –
dzień pierwszy.
Pod hasłem Metalfest kryje się ogólnoeuropejski cykl festiwali, w Polsce jedynie dwie edycje miały miejsce, słaba frekwencja niestety dobiła rewelacyjną inicjatywę. Czeska wersja festiwalu natomiast ma się świetnie, w tym roku miejsce miała już piąta edycja. Czeski Metalfest ma kilka wybitnych zalet. Po pierwsze miejsce i lokalizacja. Ogromny amfiteatr Lochotin zapewniający komfortowy odbiór koncertów zarówno dźwiękowo jak i wzrokowo, a wszystko to niedaleko od centrum Pilzna. Druga i najważniejsza cecha festiwalu to stała, wierna i liczna publiczność, która 160-tysięczne Pilzno okresowo zaludnia o kolejne 6-7 tysięcy fanów ciężkich dźwięków.
Tegoroczna edycja podobnie jak
poprzednie potwierdziła tylko świetną organizację Pragokoncertu. Tuż przed
rozpoczęciem festiwalu dostępne były szczegółowe informacje dotyczące
funkcjonowania festiwalu, od mapy pól namiotowych począwszy, przez usprawnioną
wymianę biletów na opaski, po godziny otwarcia kas i pryszniców z rozdzieleniem
na każdy kolejny dzień festu.
O ile zeszłoroczny, bardzo deszczowy
festiwal przysporzył wątpliwych atrakcji
survivalowych uczestnikom, łącznie z ewakuacją biwakowiczów z pól namiotowych,
to w tym roku pogoda pięknie dopisała. Pilzno wieczorową porą przywitało mnie
chłodem i wilgocią, ale już rano pogoda nieśpiesznie się klarowała, żeby na
otwierającym występie poświecić słońcem zza chmur.
Pierwszy dzień festu – piątek z
koncertami startuje nieco później, bo o 13:00, dając szansę na dojazd
zapracowanym słuchaczom. Opcja zakupu jednodniowych biletów różnicuje też
frekwencje każdego dnia festiwalowego. Piątkowy wieczór był chyba najliczniej
doceniony przez publiczność. Wiadomo, prawdziwa gwiazda zawitała na deski
amfiteatru Lochotin – sam chrzestny tato shock- rocka Alice Cooper.
Otwierający festiwal WINTERSTORM to niemiecki pięcioosobowy
skład pochodzący z Bayreuth. Zespół na
koncie ma 3 albumy studyjne, z czego ostatni to wydany w tym roku „Cathyron”, który promowany będzie na trasie
z Van Canto. Szerszej publiczności Winterstorm dał się poznać wcześniej
koncertując z Rage, Saltatio Mortis czy DragonForce. Otwieranie
trzydniowego festiwalu do łatwych nie należy, nie dość, że godzina wczesna, to
festiwalowicze dopiero zaczynają się zjeżdżać. Twórczość Winterstorm to power
metal łączący wpływy folk metalu, epickich elementów i mediewal metalu. Mimo
skromnej bardzo frekwencji niemiecka ekipa zaserwowała dynamiczny, choć niezbyt
wyróżniający się w gatunku set, łapiąc dość sympatyczny kontakt z publiką.
Kolejny punkt programu to już znacznie
bardziej ustabilizowana w gustach czeskich słuchaczy szwajcarska grupa DELAIN z żywiołową Charlotte Wessels na
wokalu. Delain w kwietniu tego roku poszerzyła dyskografię studyjną o czwarty element
„The Human
Contradiction” , w jedenastopunktowej set liście znalazły się dwa utwory
z tego albumu „Army of Dolls”, „ Stardust” oraz „Tell Me, Mechanist” nieco
bliżej końca seta. Za dekorację sceny posłużył banner z okładką nowej płyty
oraz Charlotte równie chętnie zamiatająca włosami co reszta składu. Symfoniczny
metal, doprawiony z gotykiem, melodyjne granie w połączeniu z lekkim wokalem
świetnie sprzedaje się u naszych czeskich sąsiadów, dlatego tu ilość publiki
pod sceną znacznie wzrosła. Na finiszu pojawiły się „Pristine” i niemal popowy
„We Are The Others”. Publika zadowolona – znaczy koncert udany.
Po
godzinie 15 scenę przejmuje znacznie mocniejsze granie – szwedzki death metal w
wykonaniu GRAVE. Po lekkich
melodiach spod szyldu Delain, bezkompromisowy death zyskuje znacznie na
ciężarze. Ola Lindgren w konferansjerkę się nie bawi, za to w publikę wali
potężnym growlem, co w połączeniu z morderczym tempem niektórych kawałków,
mocną perkusją Ronniego Bergerstahla robi silne wrażenie. Prosto i dosadnie
podana w uszy muzyka, bez zbędnych dekoracji, jedyna pozamuzyczna atrakcja to
Tobias Cristiansson regularnie szczerzący się do publiki. Ponad ćwierć wieku na
scenie, świetne wykonanie i pełen profesjonalizm. W set liście pojawiły się
„Morbid Ascent”, „Christi(ns)anity”, „You'll Never See”, „Winds of Chains” oraz
„Into the Grave”.
W
tym samym czasie na terenie pilźnieńskiego ZOO miała miejsce nieco inna
uroczystość. Tradycją czeskiego Metalfestu jest wspieranie pilźnieńskiego ZOO,
na którego terenach festiwal się odbywa. W tym roku dwa tysiące koron czeskich
trafiło do ZOO na utrzymanie samicy młodego nosorożca indyjskiego, urodzonego w
lutym tego roku. Ojcem chrzestnym Maruski – bo takie imię otrzymał zwierzak -
został Alice Cooper.
Alice osobiście pojawił się na terenie ZOO, podpisał niezbędne dokumenty
pozwalające nadać Marusce imię, po czym został wzniesiony szampanem toast za
chrześniaczkę. Jako podwójny ojciec chrzestny, bo od wielu lat shock-rocka, a
teraz jeszcze nosorożycy Alice widać poczuł ogrom odpowiedzialności, bo
kieliszek szampana powędrował do stojącej najbliżej dumnego ojca chrzestnego
fanki - z zastrzeżeniem – że rzeczony chrzestny nie przepada za alkoholem.
W między
czasie Grave skończył swój zaledwie godzinny występ, a scenę przejął niemiecki
skład Die Apokalyptischen Reiter,
czyli Jeźdżcy Apokalipsy z Turyngii. Kolejna zmiana klimatu muzycznego o
niecałe 360 stopni. Skład istnieje od 1995 roku, na koncie ma całkiem sporo
albumów i dość ciekawą ewolucję twórczości. Niemcy serwują death/thrash metal
łączony z folkiem, death metalem czy rockiem. Na moje niećwiczone uszy
zahaczają nawet o bawarskie przyśpiewki – intra do ich utworów są dość…
zaskakujące. Od początku Jeźdźcy Apokalipsy parali się melodyjnym death
metalem, obecnie kierunek nieco się zmienił, ciekawostką są teksty piosenek,
poza językiem angielskim i niemieckim, można usłyszeć również rosyjski i
fiński. Dokładnie w dniu koncertu premierę miał dziewiąty dwupłytowy album
studyjny Jeźdźców „Tief.Tiefer” wydany nakładem Nuclear Blast. Jak sami
stwierdzają “Stanie w miejscu, stagnacja i zasady nudzą nas. Wszystko się
zmienia. Świat. Życie. Myśli” dlatego też nagrywanie „Tief.Tiefer” trwało 3
lata, niełatwo w końcu ułożyć natłok pomysłów i inspiracji w spójną całość
dwudziestu utworów. Najnowsza produkcja zapewniła cały wstęp koncertu
„Freiheit, Gleichheit, Brüderlichkeit”, „Wir”, „Ein Leichtes Mädchen”, „Wo Es
Dich Gibt”, starsze kawałki były na końcu godzinnego występu „Reitermania”, „Du
kleiner Wicht” i „The Smell of Death”.
Prezencja sceniczna Die Apokalyptischen Reiter ma z
tradycyjnym metalowym wizerunkiem tyle samo wspólnego co wstęp do ich kawałka
„Du kleiner Wicht”. No bo na ile mieści się w ciężkiej stylistyce biała koszula
z krawatem, w której to na scenie pojawił się gitarzysta Adrian "Ady"
Vogel? Albo czerwona koszula przyozdobiona szelkami u gardłowego kapeli Daniela
„Fuchsa“ Täumela. Jedynie basista Volkmar „Volk-Man“ Weber, podobnie jak
schowani za klawiszami Mark „Dr. Pest“ Szakul i za perkusją Georg „Sir G.“
Lenhardt nieco bardziej wizualnie mieszczą się w konwencji. Z racji, że czeski
Metalfest licznie odwiedzają sąsiedzi z Niemiec, Die Apokalyptischen Reiter
zyskało publiczność wierną i doskonale znającą twórczość jak i teksty
poszczególnych kawałków.
Może kogoś
zastanawiać, dlaczego do licha ja się tak czepiłam tego wizerunku scenicznego
Niemców? Już wyjaśniam, że po muzycznych wariacjach Apokaliptycznych Jeźdźców
scenę dosłownie i w przenośni przygniótł MAYHEM
- brzmieniem, dekoracją i całym dobrodziejstwem inwentarza tak
charakterystycznego dla black metalu prosto z mrocznej Norwegii. Fakt – w
słoneczku radośnie opromieniającym scenę klimat nieco zelżał, dodając element
groteski do występu, ale szczęśliwie na dźwięk i słuch warunki pogodowe wpływu
wielkiego nie mają. Attila Csihar dostojnie objął scenę, mimo rażącego w oczy
wspomnianego już słońca, powagą i skupieniem podbijał cały swój mroczny image
na który oprócz stroju, peleryny, efektownego makijażu składały się ciekawe
rekwizyty. Już 6 czerwca światło dzienne ujrzy najnowszy - zaledwie piaty w
odniesieniu do okresu działalności scenicznej - album „Esoteric Warfare”. Ani jeden kawałek z najnowszej produkcji nie znalazł
się w setliście nieco ponad godzinnego występu Norwegów na scenie amfiteatru
Lochotin. Koncert rozpoczął „Pagan Fears” z „Tajemnych rytuałów lorda Szatana”,
kolejny „Deathcrush” już sugerował przekrojową set listę. Ponadto pojawiły się „Chainsaw
Gutsfuck”, „My Death”, „Whore” oraz „Freezing Moon”. Całość zamykał również
utwór z Deathcrush” – „Pure Fucking Armageddon” O sceniczny wizerunek zadbał wydatnie wyłącznie Attila, Hedger i
Stubberud niczym szczególnym się wyróżnili. Csihar dla lepszego kontaktu z
naprawdę liczną publiką kilka razy wypuszczał się na podest, w pełnym słońcu
wykonując niemal całe utwory. Biczowanie się wisielcza pętlą przystrojoną
całkiem konkretnymi gnatami i śpiew do mikrofonu upchniętego w szczęce czaszki
podniosły efektowność koncertu. Publika zachwycona.
Kolejna
zmiana dekoracji i ciężaru gatunkowego, po miażdżących popisach Mayhem, scenę
na niemal półtorej godziny przejmuje uwielbiany przez Czechów niemiecki BRAINSTORM podający melodyjny power
metal. W kwietniu premierę miała najnowsza dziesiąta już, pełnometrażowa płyta
składu „Firesoul”, zbierająca póki co pozytywne bardzo recenzje, będąca
jednocześnie konsekwentną kontynuacją twórczości Andego i spółki. Brainstorm
kupuje publiczność błyskawicznie, a to dzięki naturalnemu i doskonałemu
kontaktowi ze słuchaczami. Tak się składa, że co roku – Brainstrom musi się
pojawić na scenie przynajmniej jednego metalowego festiwalu u naszych sąsiadów.
Polscy fani metalowych dźwięków będą mieli okazję na własne uszy przekonać się
jak wypada niemiecki power metal na żywo, bowiem już we wrześniu Brainstorm
wreszcie zawita na 3 koncerty do Polski razem ze Szkotami z Alestorm. Promocję
„Firesoul” zapewniły utwór tytułowy oraz „… And I Wonder” i „Erased By The
Dark”. W set liście nie zabrakło zestawu żelaznego „Highs Without Lows”, „Fire
Walk with Me”, „Shiva's Tears” i z pełnym zaangażowaniem wyrykiwanego tłumnie
„All Those Words” kończącego każdy występ.
Około 21,
żeby nie było zbyt idealnie, deszcz zdecydował o sobie przypomnieć, mało
subtelnie zresztą. Amfiteatr zapchany publiką, ciężko przedostać się gdzieś na
wprost sceny. Co wytrwalsi miejscówek
przy barierkach pilnowali już od paru godzin. Napięcie rośnie i już o 21:30 na
scenie pojawia się absolutna gwiazda festiwalu. Jak to w „Dark Shadows” Tim
Burton subtelnie określił ustami Johnego Deppa - „Najbrzydsza kobieta świata” –
czyli ALICE COOPER - pojawił się na
scenie w deszczu iskier, wyłaniając się nieśpiesznie zza ognistej kurtyny. W
gustownych pasiastych spodniach, smokingu, z czarną laseczką i równie czarnym i
tak bardzo charakterystycznym makijażem oczu,
Alice przywitał się z publiką coverem Judy Collins „Hello Hooray” na
podeście w centrum sceny. Deszcz nie odpuszczał. Kiedy pirotechnika chwilowo
przygasła, oczom publiki ukazała się dekoracja sceny w całej swojej koszmarnej
okazałości. Sterty zwłok niekompletnych lalek wokół perkusji, gdzieniegdzie łeb
paskudnego klauna, trochę byle jak rzuconych rekwizytów, do tego kilka sporych
rozmiarów kamieni nagrobnych na tle sceny ze znanymi nazwiskami: Jim Morrison,
John Lennon, Jimi Hendrix, Keith Moon i pośrodku całego tego rozkosznego chaosu
Alice Cooper we własnej nieprzewidywalnej osobie.
Długa i wyczerpująca setlista zabrała
publikę w podróż w czasie, od samych początków 45-letniej kariery scenicznej
Vincenta Furniera po dzień dzisiejszy. Kolejne dwa kawałki to „House of Fire” i
rewelacyjny „No More Mr Nice Guy”. Scena okresowo pogrąża się w kłębach dymu
kryjąc poszczególnych muzyków i pozwalając Cooperowi niezauważenie zmienić
garderobę tudzież wyciągać konieczne rekwizyty..
Gwiazda
na scenie jest jedna, co dokładnie podkreśla reflektor zawzięcie śledzący
Alice’a. Każdy członek zespołu jednakże ma swoje przysłowiowe 5 minut, z każdym
wokalista wchodzi w interakcje, faworyzując jednak blond wirtuoza Orianthi. Orianthi Paganaris australijska
gitarzystka znana jest z burzliwej kariery i występów u boku takich gwiazd jak
Carlos Santana, Steve Vai, Prince czy pechowo przerwanej współpracy z Michaelem
Jacksonem. Ori najczęściej ląduje na centralnym podeście, wycinając solówki na
zakrwawionej białej sygnowanej gitarze PRS Custom SE Orianthi. Gitarzystka
raczej skupia się na grze, chowając twarz pod rondem kapelusza i za towarzystwo
obok swojego mikrofonu mając milutką maskotkę – sępa. Basista Chuck Garric –
znany jest ze współpracy z Dio, czy L.A.Guns, kolejna postać z gitarą to
koncertujący już 10 lat z Cooperem Ryan Roxie. Tommy Henriksen to z kolej
multiinstrumentalista zajmujący się aranżem, aktywnie uczestniczący w
komponowaniu, a znany z wcześniejszej współpracy z Lady GaGą.
Wracając
do Alice’a, po „I’ll Bite Your Face Off” było „Billion Dollar Babies” podczas
którego wokalista przechadzał się przed sceną wymachując szpadą i rzucając
nieco fałszywych dolców w publikę. Kolejny utwór „Caffeine” Alice wykonał
dzierżąc w garści kubek do kawy wielkości sporego wiaderka. Po ”Departament of
Youth” był absolutny hicior „Hey Stoopid” wyryczany przez cały amfiteatr -
chórek godny gwiazdy. Kolejny „Dirty Diamonds” przełożył się na solówki
wszelakie, gitarowe i perkusyjne, podczas których Alice zmienił garderobę na
bardzo eleganckie czarne skóry. Gadżetami przy „He's Back (The Man Behind the
Mask)” była maczeta i dziurkowana maska hokeisty – bardzo przy piątku na
miejscu. Natomiast karmienie Frankensteina Alice wykonał w zakrwawionym kitlu,
dając się przywiązać do maszynerii, zza której po serii pirotechnicznych
eksplozji wyłoniło się nieco niezbornie poruszające się trzymetrowe monstrum.
„Ballad of Dwight Fry” jest okazją do występu Sheryl – małżonki Coopera w roli
upiornej pielęgniarki i dekapitacji wokalisty na sporej gilotynie pod koniec
kawałka. Zakapturzony kat – na co dzień nadworny spec od efektów scenicznych –
po tym mało subtelnym fakcie fragmentacji, z namaszczeniem prezentuje publice
urąbany tak barbarzyńsko gwiazdorski czerep.
Następnie
mamy blok coverowy – na pierwszy ogień idzie „Break On Trough” Doorsów, z
kamieniem nagrobnym Morrisona na scenie, następnie „Revolution” Beatlesów,
„Foxy Lady” Hendrixa i wreszcie skoczne „My Generation” The Who. Utwór „I’m Eighteen” z dużym dystansem do
swoich metrykalnych dwóch szóstek, Alice wykonuje wdzięcznie i z gracją wlokąc
się po scenie wsparty o kulę, którą po chwili zaczyna całkiem żywo jak na
emeryta wymachiwać. Po niezbyt przekonującej „osiemnastce” mamy ogłuszający ryk
tłumu w amfiteatrze pod pierwsze dźwięki „Poison”, które wokalista wykonuje
przed samymi barierkami. Koniec podstawowego seta, na deser jest jeszcze
„School’s Out” z wplecionym motywem „Another Brick In The Wall” Pink Floyd i
okraszone wariackimi efektami. Alice w złotym wdzianku i w ogromnym złotym
cylindrze ginie w kurtynie baniek mydlanych, było konfetti i serpentyny, a na
finiszu w publikę trafiają ogromne kolorowe piłki.
Absolutnie
niesamowity show dopracowany w najdrobniejszych detalach, Alice w najlepszej
formie, genialnie panuje nad publiką. Iście teatralne przedstawienie skutecznie
trzymające widzów na miejscu do ostatniego dźwięku, prawdziwa uczta dla ucha i
oka. Akcja na scenie była tak dynamiczna, że nie wiem w którym dokładnie
momencie deszcz wreszcie poszedł w cholerę i nic nie zakłócało delektowania się
się występem ojca chrzestnego shock – rocka i niejakiej mocno nieletniej
Maruski z rogiem na nosie.
Metalfest Open Air 2014 Pilzno, Czechy –
dzień drugi.
Drugi dzień festiwalu charakteryzował się już całkiem pokaźną ilością uczestników, pola namiotowe wreszcie się zaludniły, a koncerty rozpoczynały się już o 10:30. Zestaw sobotnich atrakcji zaowocował znacznie żywszą zabawą pod sceną, bo i dźwięki jakoś bardziej mobilizujące do ostrej zabawy unosiły się nad lochotińskim amfiteatrem. Poranne występy - co zrozumiałe - zdominowały czeskie zespoły.
Otwarcia sobotniego koncertowania
dokonała czeska kapela z Pragi KRYPTOR,
skład legendarny u naszych sąsiadów, istniejący od 1987 roku. Kryptor parający
się thrashem – wątpliwości nie pozostawiły bannery na scenie opisane Old School
Sadistic Thrash Metal – publiczność zgromadził całkiem sporą. Dekorację sceny
stanowiły reprodukcje okładki ostatniej produkcji składu o niezwykle subtelnym
tytule „Best of Fuck Off” – kompilacji obejmującej całość twórczości składu.
Sam zespół na wygranej pozycji – grają u siebie, do swojej bardzo dobrze znanej
publiczności, z którą kontakt mają z racji stażu i języka – świetny.
Kolejna
czeska rodzima atrakcja to TITANIC –
tym razem z Brna i w klimacie heavy metalu, ale z równie długą tradycją
sceniczną. Po dość długiej przerwie Titanic wrócił na sceny w zeszłym roku z
albumem „Double Time” zbierając liczną i oddaną publikę w pilźnieńskim
amfiteatrze.
Po czeskich składach scenę przejmuje USA – a konkretnie BLOODY HAMMERS, skład, który zaledwie dzień wcześniej świętował premierę swojego trzeciego albumu studyjnego „Under Satan's Sun”. Ekipa z Północnej Karoliny specjalizuje się w bardzo ciężkiej odmianie hard rocka łączonego z doom metalem. Klimatem granie ekipy Andersa Manga nawiązuje do Goblina, a brzmieniem do Queens of the Stone Age, do tego dochodzą osobiste inspiracje wokalisty Tangerine Dream, Garym Numanem, Nick’em Cave’m, Black Sabbath czy cenionym najwyżej przez muzyka w tej wyliczance Alice Cooperem. Skład liczący czterech członków stanowią wspomniany Manga będący gardłowym i basistą kapeli, Curse na bębnach, Zoltan na gitarze i małżonka Mangi – Devallia na klawiszach. Dekoracja sceny ascetyczna, Manga w stylowej koszuli ozdobionej trumienką, w kapeluszu, jedyny niebrodaty członek składu Devallia za klawiszami trzymała również poważną i mroczną konwencję. Gitarowe riffy, ciężkie brzmienie, monotonny rytm, ‘doomowe’ tempo idealnie pasują jako podkład dźwiękowy do horroru z lat 70-siątych – tak jak sugeruje okładka najnowszej produkcji i dla słuchaczy były na tyle przekonywujące, że na spotkaniu z kapelą pojawiła się grupa fanów cierpliwie czekających na autografy.
Kolejny zespół czeski to DARK GAMBALLE – wywodzący się thrash/ death metalowego składu Dark, a obecnie deklarujący stylistykę w okolicach rocka, elektro czy crossover. Wokalista najbarwniejszy z całego składu, czerwone oczęta i rogaty kapelusz, przyciągały uwagę oglądaczy, reszta kapeli nieco bardziej stonowana. Muzyka żywa, jednakże pod sceną umiarkowana ilość słuchaczy. Dark Gamballe zakończył sobotni blok czeski.
Około godziny 14:30 do lat 70-siątych metalfestową publiczność cofnął amerykańsko- szwedzko- francuski skład grający blues –rocka BLUES PILLS. Zespół powstał stosunkowo niedawno, ale muzyka, którą tworzą szybko przysporzyła im fanów. Skład założony w 2011 roku przez basistę Zacka Andersona i perkusistę Cory'ego Berry dopełnia Francuz Dorian Sorriaux oraz Szwedka Elin Larsson. O ile charyzma wokalna Elin jest niepodważalna, głos mocny, charakterystyczny – to scenicznie wokalistka wydaje się nieco przygaszona. Po naśladowcach ikon psychodelic/ hardrocka spodziewać by się mogło nieco większej żywiołowości i energii na scenie. Są zespoły, które niekoniecznie dobrze wypadają na festiwalach, za to rewelacyjnie sprawdzają się podczas bardziej kameralnych występów w klubach i Blues Bills zapewne do nich należy. Sorriaux głównie skupiony na gitarze, o jakimś kontakcie z publicznością nie ma mowy, podobnie wycofany jest Anderson. Muzycznie występ bez zarzutu, był „Devil Man”, „Black Smoke”, „River” oraz „High Class Woman”. Pięćdziesiąt minut na scenie wypełnione utworami, które pojawią się na pierwszej pełnometrażowej produkcji Blues Pills w lipcu tego roku.
Po godzinie piętnastej naprawdę solidne dźwięki obudziły amfiteatr Lochotin. Deski lochotinskiej sceny przejął belgijski brutal death metal marki ABORTED. Oj działo się. Sven "Svencho" de Caluwe ekipą poderwał wreszcie publikę z ławek i ta już całkiem uczciwie szalała pod sceną, nawet młynki się pokręciły dość energicznie. W kwietniu tego roku pojawił się najnowszy, ósmy album grupy „The Necrotic Manifesto”, którego okładka dekorowała nastrojowo scenę, do kompletu z bannerami „Raise the Dead. Kill the Living”. W setliście z nowości pojawił się tytułowy kawałek oraz „Coffin Upon Coffin” ze starszych utworów był „Sanguine Verses (...of Extirpation)”. Żywiołowe zachowanie Tunkera, Van Der Wala i Leija ładnie przeniosło się na publiczność i całe to radosne pobudzenie utrzymało się przez występ kolejnego składu.
Nieco przed siedemnastą na sceną wkroczył amerykański thrash – FLOTSAM AND JETSAM. Na początku tego roku Amerykanie wypuścili na rynek nie tyle zremasterowany, co nagrany od nowa "No Place For Disgrace" i przy okazji nieco dalej zapuścili się w obszerną trasę koncertową, aż do Europy. Wesolutko było pod sceną, widać thrash ma duże poważanie wśród Czechów. Eric Knutson podkręcał zabawę kompletnie zapomniawszy o scenie, większość kawałków wyśpiewując przed samymi barierkami. Trzydzieści lat na scenie to nie w kij dmuchał, panowie doskonale opanowali koncertowanie w praktyce, dodajmy do tego doświadczenie i profesjonalizm. Conleya i Gilberta na scenie twardo trzymały odsłuchy, za to Michael Spencer energicznie wykorzystywał całą dostępną przestrzeń. W set liście „Escape From Within”, „Hammerhead” i oczywiście „No Place for Disgrace”. Zacny występ.
Kolejna ekipa to stały festiwalowy punkt na ziemiach czeskich – wielbiony wylewnie RAGE z Niemiec. Dopiero co na zeszłorocznym Masters of Rock w Vizovicach mieliśmy solidne widowisko firmowane pod szyldem Lingua Mortis Orchestra feat. Rage, a już kolejny festiwal i znowu Rage na scenie. Wspomniałam już kiedyś i powtórzę – organizatorzy w Czechach nie cierpią na chroniczny brak pomysłów w kwestii doboru gwiazd, zwyczajnie ściągają to czego oczekuje publiczność, w poważaniu nijakim mając powtarzalność zestawów festiwalowych. Peter Wagner i ekipa zadanie mieli o tyle utrudnione, że koncertowali w pełnym, dość ostrym słońcu, pogoda się nieco saharyjska zrobiła, ale jak to z doświadczonymi profesjonalistami bywa – dali radę po całości. Peavy Wagner lekko i doskonale udzielał się wokalnie, Victor Smolski popisywał niekwestionowaną wirtuozerią gitarową, natomiast Andre Hilgers walił w bębny na ile instrument pozwolił. Kolejne kawałki zapowiadane przez Wagnera publika kwitowała entuzjastycznym rykiem, a sam wokalista, któremu humor jak zwykle na scenie dopisywał, prowokował krzykaczy do większych wysiłków. W set liście między innymi „Down”, „World of War” i na finisz „Soundchaser”, „Higher Then The Sky”.
Po nieco lekkich power- heavy metalowych dźwiękach, scenę przejął cięższy kaliber. Nieco przed godziną 20 na scenę wkracza SEPULTURA. Zaledwie 2 lata wcześniej po tej samej scenie szalał Max Cavalera z Soulfly, teraz posłuchać można było Sepultury z ery „bez Cavalery”. Jako, że fani Sepultury dzielą się na tych ortodoksyjnych co tylko Maxa na wokalu uznają i na tych, którzy zaakceptowali bez większych problemów Derricka Greena publiczności pod sceną naprawdę sporo, widać te podziały niekoniecznie w Czechach tak silnie funkcjonują. Jako starszy stażem w kapeli Andreas Kisser przejął funkcje konferansjera, zapowiadał kolejne kawałki, wielokrotnie dziękował publice i fanom za wsparcie okazane zespołowi. Występ mocny, Green wokal ma potężny podobnie jak posturę, reszta składu solidnie zmiatała przednie rzędy dźwiękami, nie było więc problemów z rozbujaniem publiki. Kisser utrzymywał najlepszy kontakt z tłumem, wielokrotnie wybiegając przed same barierki, Green bardziej skupiony na rykach radośnie szczerzył się od czasu do czasu. Najmłodszy nabytek składu - pałker Casagrande walił w bębny z niesamowitą zaciętością, dołączył do niego na chwilę Green przy „Ratamahatta” gdzieś przy końcu koncertu. Z ostatniej produkcji o przydługim tytule „The Mediator Between Head and Hands Must Be the Heart” w set liście znalazł się „The Vatican”, „Impending Doom” i „Manipulation of Tragedy” oraz „Trauma of War”. Z nieco starszych utworów był „Territory”, „Arise” oraz na finiszu „Refuse/Resist” oraz wspomniany wcześniej „Ratamahatta”. Efektowne zakończenie występu zapewniło nieśmiertelne „Roots Bloody Roots” będące jednocześnie apogeum dzikiego szaleństwa publiki.
Zamkniecie drugiego dnia festiwalowego przypadło w udziale składowi, który niezwykle szybko dorobił się w Czechach i zadziwiająco licznej rzeszy fanów i ogromnej popularności. W 2011 roku, podczas Masters of Rock grali w oślepiającym słońcu w okolicy południa, teraz, zaledwie 3 lata później przypadła im rola gwiazdy festiwalu. POWERWOLF bo o nich mowa nareszcie miał doskonałą scenerię pasującą do wilkołaczo – wampirzych stylizacji. Standardowo już Attila okadził na wstępie pierwsze rzędy, za tło muzyczne tego osobliwego powitania mając intro w postaci „Lupus Dominae”, a po tym poszło już na pełnych obrotach poleciało „Sanctified With Dynamite”. Wszelakie wilcze koncertowe urozmaicenia jak najbardziej były: szaleństwa braci Greywolf, bieganina klawiszowca między sceną a publiką, wyciskanie z publiki wrzasków i naprawdę rewelacyjna zabawa. Ostatni, piąty w jedenastoletniej karierze album wilkowatych z 2013 „Preachers of the Night” reprezentowały „Coleus Sanctus”, „Amen and Attack”, „Sacred and Wild” i „Kreuzfeuer”. Dział promocyjny w przypadku 16 punktowej set listy nie był zbyt obciążający i pewnie zyskali kilku nowych fanów, z których część przez większość dnia delektowała się przykładowo thrashem, podając również to co się ma najlepsze i sprawdzone. Powerwolf słuchaczom zaserwował „Resurrection by Erection”, było zawzięte wyciskanie z publiki ‘hu’ i ‘ha’ przy „Werewolves of Armenia” nie zabrakło tak uroczych i miłych dla ucha kawałków jak „Prayer in the Dark”.
Niezmiennie zadziwia mnie Attila szalejący dziko po scenie, przy swojej słusznej posturze, biegając niemal bez przerwy wzdłuż barierek, chłopu ani na moment się głos nie omsknął, ani jedna fałszywa nuta nie uleciała. Widać operowa szkoła trening daje na tyle solidny, że ani upał, ani maraton ćwiczonemu wokalowi nie straszny. Przydała by się taka tresura sporej ilości scenicznych krzykaczy, bo i gwiazdy w tym względzie potrafią dać taką plamę, że tylko uszy po kieszeniach chować. Jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się jak brzmi „głos jak dzwon” to akurat gardło pana Dorna może to doskonale zobrazować. Attila w stroju przypominającym nieco sfatygowaną sutannę, gitarzyści Benjamin Buss i David Vogt z powodzeniem mogą robić za nieco niezrównoważonych ministrantów, dodajmy do tego sakralną dekorację mrocznej sceny, z witrażami i piękną okładką „Preachers of the Night” w tle i mamy jedyne w swoim rodzaju metalowe nabożeństwo. Gdzieś w połowie seta swoje pięć minut miał zazwyczaj słabo eksponowany na scenie Roel van Helden, który waląc w perkusję ile fabryka dała, wywoływał donośne wrzaski publiki. Fiszowanie zapewniły znane i lubiane „We Drink Your Blood”, „Dead Boys Don’t Cry”, a pierwsze zamknięcie występu nastąpiło przy „Lupus Dei” przy którym popisom wokalnym dzielnie wtórowała publika. Ostateczne zakończenie koncertu nastąpiło jednakże spodziewanych raczej bisach w postaci „Raise Your Fist Evangelist”, „Saturday Satan” i finalnym „In the Name of God”. Attila podziękował publice stwierdzając „you are real wolves, welcome to the wolves family”, jeszcze tylko wspólny ukłon pięcioosobowego składu i koniec.
Zdecydowanie ‘metal is religion’, a tego wieczoru muzyczna msza zgromadziła ponad 6 tysięcy wyznawców – ot siła prawdziwej wiary.
Metalfest Open Air 2014 Pilzno, Czechy –
dzień trzeci.
W
ostatni dzień festiwalu zazwyczaj frekwencja na koncertach niebywale wzrasta.
Może ci, co przez poprzednie dni skupili się na delektowaniu czeskim piwem
próbują nadrobić zaległości, może też niedzielne gwiazdy przyciągają
publiczność bardziej niż zwykle, dość, że amfiteatr Lochotin tego dnia był
pełen.
W
ciągu całego dnia trwają tez spotkania zespołów z fanami, organizowane wedle
ustalonego grafiku w namiocie przed wejściem na teren festiwalu. Gwiazdy
zazwyczaj spotykają się z publicznością w godzinach popołudniowych, jedynie
Doro wyłamała się z tego zwyczaju, fanów na rozdawanie autografów zapraszając
po swoim wieczornym koncercie. Dwa poranne występy ominęły mnie niestety,
czeski Absolut Deafers i belgijski Evil Invaders.
Do
metalfestowej publiczności dołączyłam dopiero przy symfonicznym metalu
serwowanym przez niemiecki skład ARVEN.
Sześcioosobowy zespół, w którym występuje tylko dwóch osobników płci męskiej –
pałker Till Felden i gitarzysta Benjamin Reitr, który zastąpił Ines Thome.
Arven na koncie ma zaledwie dwa albumy. Skład dopełniają, wokalistka Carina
Hanselmann, basistka Lisa Marie Geiss, gitarzystka Anastasia Schmidt oraz za
klawiszami Ukrainka Lena Yatsula. Skład ma już w Czechach fanów, na tyle
oddanych, że podczas koncertu kilku okupowało barierki dzierżąc czeską flagę
opatrzoną logo składu. Niewątpliwie skład wizualnie ciekawy, Geiss i Schmidt
najbardziej dynamiczne z całego składu, całkiem przekonywująco zamiatały
piórami, natomiast Carina skupiona na śpiewaniu swoim nieco wątłym w stosunku
do reszty dźwięków wokalem nie udzielała się zbytnio. Wielbiciele zawodzenia w
wysokich tonacjach powinni być zachwyceni, dla mnie głos wokalistki brzmiał
nieco monotonnie, przez to nie byłam najwidoczniej w stanie docenić niuansów
kompozycyjnych autorstwa pani Schmidt.
Kolejny
na scenie pojawił się niemiecki kwartet ZODIAC
tworzący muzykę w klimatach blues- rockowych. Istniejący od 2010 roku Zodiac na
koncie ma 2 albumy zbierające wybitnie pochlebne recenzje, ostatni „A Hiding
Place” z 2013 nieco mniej pławi się w zachwytach krytyków od debiutanckiego „A
Bit of Devil”, jakkolwiek zespół zwrócił na siebie uwagę na tyle mocno, że ma
już grono wiernych słuchaczy. Niemiecki kwartet lubuje się w rockowych
balladach, zapodał nawet cover Neila Younga „Cortez The Killer”. Koncert
spokojny, bo ani dźwięki nie sprzyjały szaleństwom, ani też muzycy do dynamiki
skorzy nie byli.
Następnie mamy przerywnik
czeski w postaci psy core’a spod szyldu DYMYTRY,
jak kiedyś wspomniałam – składu o wyjątkowo porażającej stylistyce scenicznej.
Przeciętny bywalec czeskich festiwali z tym składem musi zwyczajnie się
zetknąć, jako że duża popularność obliguje organizatorów do zapraszania
„nieślubnych dzieci ósmego pasażera Nostromo”. Muzyka dynamiczna i miła dla
ucha, natomiast wokale budzą niesamowitą wyobraźnię lingwistyczną. Dymytry
swoje utwory wykonuje po czesku, dla Polaka wsłuchującego się w teksty może się
to skończyć niestety niekontrolowanym wybuchem śmiechu, kiedy to zbitki słów
czeskich składają nam się dość absurdalne słowa, taki słuchowy test Rorschacha, gdzie każdy słyszy co chce. Ciekawskich odsyłam do
fajnie brzmiących „Ocelova Parta” czy „Strazna vez” albo też „Benzine”.
XANDRIA nieco przemeblowała skład, zmieniając wokalistkę, znowu zresztą. Zaledwie rok temu na vizovickiej scenie publika podziwiała Manuellę Kraller z niesamowitym sopranem spinto, a już w tym roku rolę wokalistki przejęła Dunka Dianne van Giersbergen, nijak nie spokrewniona z Anette. Czyżby jakaś zaraza przenoszona przez Nightwish, albo jakiś nowy trend w symfonicznym metalu, że co płytę zmienia się wokal? Najnowszą, szóstą płytę, już z udziałem pani Giersbergen, Xandria zaprezentowała na początku maja, a płonący feniks z okładki albumu „Sacrificum” zdobił scenę i był jednocześnie inspiracją kreacji Dianne. Zaledwie ośmiopunktową set listę poza utworami z „Sacrificum” dopełniły starsze kompozycje „Blood on My Hands”, „Forevermore”, „Cursed” oraz „Stardust” i „Valentine” na samym finiszu. Wokalnie szczególnie w starszych utworach nieco bardziej przekonywująco brzmiał głos Kraller, natomiast Dianne nie można odmówić dynamiki, , podobnie jak gitarzystom Restemeierowi i Heubaumowi, przy czym w szaleństwach i pojedynkach strunowych nie ustępował im basista Wussow. Publika zachwycona, zachwyt z jednej strony wzbudzała niewątpliwie Dianne, ale też kolejne punkty występu zyskiwały entuzjastyczny aplauz.
Kolejna
festiwalowa atrakcja to dość drastyczna zmiana nastroju. Skład niezbyt
popularny u nas, aczkolwiek i przez polskie sceny przetoczył się swego czasu
jako suport Dragonforce. Mowa tu o niemieckim składzie hołdującym wariackim
kapelom hairmetalowym, istnej pladze lat 80-siątych - KISSIN’ DYNAMITE. Wedle
inspiracji skład bardzo dużą uwagę przywiązuje do prezencji scenicznej, efektownych
fryzur oraz robienia show podczas koncertów, przy okazji powstaje także muzyka
bo Niemcy mają już 4 pełnometrażowe krążki w dyskografii. Ostatni album z tego
roku o wiele mówiącym tytule „Megalomania” ładnie podsumowuje dział „o sobie”
na stronie domowej kapeli. Ogólnie występ zabawny i dynamiczny, energii
chłopakom można pozazdrościć, kondycji również. Kontakt z publiką niezły,
szczególnie z liczną niemiecką jej częścią. Gdyby Dee Snider miał jakieś
nieślubne dzieci, powiedzmy z Vincem Neilem, albo chociażby z kimkolwiek Poison
– wszak lata 80siąte do szalonych się ściśle zaliczały - byliby to właśnie
goście z Kissin’Dynamite. Przez godzinę chłopaki zabawiali publikę na dość
wyszukane sposoby, do których zaliczyć można konfiguracje choreograficzne i solo
grane na barkach spacerującego ochroniarza, pod koniec seta.
Zmiana nastroju tym razem dość mocna. Z radosnych wygłupów niemieckiej ekipy, festiwalowicze przenieśli się w nieco przygnębiający i bardzo emocjonalny nastrój, jaki na scenie stworzył TIAMAT. W kwietniu tego roku muzyczny światek obiegła smutna wiadomość dla fanów Szwedów. Po 24 latach tworzenia wspólnej muzycznej historii składu Johan Edlund oświadczył, że rezygnuje z członkowstwa w zespole, jako powód odejścia podając stan zdrowia i jednocześnie życząc wszystkiego najlepszego pozostałym muzykom w kontynuacji muzycznej działalności. Obiecał zagrać na 4 letnich festiwalach, które już były wcześniej potwierdzone i właśnie czeska edycja Metalfestu była jednym z nich.
Występ rozpoczął się w pełnym słońcu utworem „Divide”. Edlund bez koszulki, z kartkami przy statywie mikrofonu, przesyłał buziaki i serca składane z dłoni w stronę publiki. Pomiędzy kolejnymi utworami poza zapowiedziami, wtrącał osobiste i przygnębiające bardzo teksty, o tym, że droga muzyka jest złą drogą, że nikt nie powinien nią iść. W dość krótkiej setliście pojawiły się „Whatever That Hurts”, „The Sleeping Beauty” i „Misanthropolis”. Pojawił się także cover „Sjomanshjarta” szwedzkiego wokalisty Juha Mulari. W którejś przerwie Edlund żałował bardzo, że nie potrafi podziękować publiczności w ich rodzimym języku, obiecał jednocześnie, że następnym razem nauczy się przynajmniej 20 słów po czesku, czyżby zatem decyzja o odejściu wokalisty nie była ostateczna? Sam Endlund przyznał, że ten okres jest dla niego wyjątkowo trudny, z powodu niedawnej śmierci ojca. Ten smutek i wahania emocjonalnie przekładały się na koncert, nierówny technicznie i nastrojowo, ale sama publika była zachwycona.
Około godziny 19 scena
przechodzi we władanie gotycko – industrialnych dźwięków prosto z Helsinek. THE 69 EYES są częstym gościem czeskich
scen. Fińska ekipa ma duże powodzeniu u naszych sąsiadów i mimo wczesnej pory w
jakiej zwykli pojawiać się na scenie, gromadzą sporą ilość zdeklarowanych
fanów, a trasy mogą swobodnie planować niezależnie od nowych wydawnictw, wszak
ostatnia produkcja składu pochodzi z 2012 roku. Przez godzinę Jyrki czarował
fanki hipnotycznym, niskim wokalem, a Jussi z dzikim entuzjazmem oddawał się
szalonym tańcom za perkusją. Za front sceny jednakże odpowiadał tym razem nie
jakby wypadało – wokalista, ale Timo -
gitarzysta, często wybiegając przed scenę. Jyrki nieco nonszalancko cały
koncert żuł gumę, łapiąc przy tym niebyt inteligentnie prezentujące się
grymasy, śpiewał jakby od niechcenia, ewentualnie pokusił się o kilka obrotów
ze statywem mikrofonu w dłoni. Podziękował jednakże czeskiemu fanklubowi
zespołu za obecność i wsparcie. W setliście nie zabrakło „Gothic Girl”, „Lost
Boys”, „Brandon Lee” i „Crashing High”.
Koło
godziny 21 nadszedł czas na występ gwiazdy zamykającej piątą edycję Metalfestu
w Pilźnie. DORO do dyspozycji miała
pełne półtorej godziny występu i naprawdę liczny tłum słuchaczy. Na dwa dni przed swoimi 50-siątymi
urodzinami, na scenie pilźnieńskiego amfiteatru Lochotin, Doro świętowała swoje
trzydziestolecie na metalowej scenie. Dwadzieścia utworów w setliście
zdominowała twórczość z okresu Warlock. Pierwszy utwór to „I Rule The Ruins” i
spore zaskoczenie, bo odsłuchy wokalistka, zamiast na scenie, oddalonej od
barierek o kilka metrów, miała wystawione przed samą publiką. Już na samym
początku wybiegła na sam brzeg podestu i równie szybko pod czujnym okiem
ochrony stała na barierkach podtykając swój mikrofon pierwszym rzędom podczas
refrenów. Spore zaskoczenie, także dla
fotografów przebywających w fosie. Praktycznie cały koncert Doro spędziła w
bliskim kontakcie z publicznością, zachęcając do śpiewów, klaskania. Energii i
kondycji legendarnej damie metalu może pozazdrościć każdy, bite półtorej godziny
na scenie i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Fani Doro usłyszeli to co
najlepsze z całego dorobku gwiazdy, od czterech albumów formacji Warlock
zaczynając, na solowej karierze wokalistki kończąc. Klasa, perfekcja i
doświadczenie sceniczne, do tego świetny wygląd powodujący mętny wzrok męskiej
części fanów i doskonały, bezpośredni kontakt z tłumem. Blond grzywa, skórzany
gorset, obcisłe spodnie i potężne New Rocki składają się na tak
charakterystyczny dla pani Pesch wizerunek.
Podumowując piątą edycję Metalfestu w Pilźnie można stwierdzić że było idealnie. Pogoda dopisała nie nadwyrężając frekwencji, deszcz raz przynajmniej , na szanującym się Open Airze być musi, a że ten metalfestowy wypadł akurat na koncercie mega gwiazdy, to nikt zbytniej uwagi nie poświęcił. Były młynki, ścianki, chóralne ryki i wszelkie inne festiwalowe zabawy. Były gwiazdy, rewelacyjne nagłośnienie, wierna publika w bardzo szerokim – nie spotykanym na polskich festach – przedziale wiekowym, było wreszcie czeskie pyszne piwo i świetna organizacja, która przekładała się na doskonałe zgranie czasowe przepinek na scenie. Był też ogromny amfiteatr, który pozwala wszystkim widzieć scenę niezależnie od wzrostu i kondycji, tym samym umożliwiając śledzenie występów od samego rana do późnych godzin nocnych. Kto na festiwalach bywa, wie doskonale jak bardzo zdolność chłonięcia muzyki ograniczyć może tyłek zjeżdżający na wysokość kolan i zmęczenie. No i najważniejsze – była świetna, pozytywna festiwalowa atmosfera. Pozostaje teraz śledzić strony Pragokoncertu i czekać na pierwsze gwiazdy ogłoszone na już szóstą metalfestową edycję! Do zobaczenia za rok w Pilźnie!
Metalfest Open Air 2012 – Pilzno Czechy, dzień pierwszy.
Prognozy meteorologiczne mają to do siebie, że często się
nie sprawdzają i bardzo dobrze. Zamiast zimna i ciągłej ulewy, publika czeskiej
edycji Metalfestu miała pogodę w kratkę oraz trzy dni pełne świetnej muzyki w
wykonaniu 32 składów.
Na wstępie warto wspomnieć kilka słów o samej miejscu
festiwalu. Amfiteatr Lochotin wielbicielom muzyki wszelakiej zapewnia wręcz
komfortowe warunki do jej odbioru. Sporych rozmiarów naturalny amfiteatr
położony na tyłach pilźnieńskiego ZOO, blisko samego centrum miasta, galerii
handlowej Plzen Plaza równie blisko ma usytuowane darmowe pola namiotowe i
parkingi, gdzie sprawnie kierowani są zjeżdżający do Pilzna uczestnicy
festiwalu. Ławki na terenie amfiteatru pozwalają cieszyć się całodziennym
pobytem przed samą sceną, dając odpoczynek mniej wytrwałym na wielogodzinne stanie
fanom metalu. Ponadto na całym terenie raczyć się można zimnym Gambrinusem i
świetną kuchnią czeską. Zabudowany podestem kanał dla orkiestry pozwala do woli
szaleć co bardziej aktywnym gwiazdom i zbliżać się bezpośrednio do publiki.
Scena umiejscowiona na wysokości nie powodującej bólu karku w przypadku
pierwszych rzędów. Rozpiętość wiekowa publiki szeroka, od kilkunastoletnich
fanów do zaawansowanych wiekiem znawców, a skład tegorocznej trzeciej już
edycji pozwalał każdemu znaleźć coś dla siebie. Płynne 15-minutowe przerwy na
zmianę ‘dekoracji’ pozwoliły skrupulatnie realizować założony wcześniej
runnigorder. Organizacja jak zwykle w Czechach świetna, dodać można do tego
dobry lineup, doskonałe zaplecze gastronomiczne i mamy receptę na naprawdę udany
festiwal.
Piątkowa inauguracja festiwalu przypadła w udziale Kanadyjczykom ze Skull Fist. Niebo nieco przeciekało, jednakże mimo słabej frekwencji – widać nie wszyscy jeszcze przebrnęli przez wymianą ‘listków’ na opaski, jednak ci którzy dotarli pod scenę na czas, zostali tam do końca występu. Żywiołowy heavy metal był idealny na obudzenie publiczności. Kanadyjczycy znani są polskim fanom metalu chociażby z supportowania szwedzkiego Sabaton w naszym kraju podczas ostatniej wizyty, w swoim dorobku mają jeden wydany w zeszłym roku pełnometrażowy album „Head Of The Pack”. Powtórzyła się solówkowa kombinacja pionowa kiedy to Jackie Slaughter dźwigał na barkach Johnnego Neste podczas popisów gitarowych w trakcie „No False Metal”. Energicznie, szybko, dynamicznie i na kompletnym scenicznym luzie – tak można podsumować półgodzinny występ Skull Fist.
Kolejny piątkowy skład to Fueled By Fire czyli thrash metal z Kalifornii z dwiema studyjnymi płytami na koncie. Inspiracje Metallicą, Exodusem czy Anthraxem, szybkie tempo, szalone solówki, kanonady riffów, oldschoolowe brudne brzmienie, dzikie wrzaski Jovanna "Gio" Herrery wszystko to działa na korzyść „napędzanych ogniem” Kalifornijczyków na żywo. Dynamika sceniczna sprowadza się do samej muzyki, skutecznie pobudzając karki publiki w pierwszych rzędach do zamiatania piórami. Jednym słowem „Thrash Is Back”.
Po godzinie 13 na scenę wchodzą Szwajcarzy z Triptykon. Thomas „Warrior” Fischer pojawia się w mrocznym makeupie kontrastującym nieco z wełnianą czapeczką. ‘Ex Celtic Frost’ Fischer z ekipą zapodaje stare lubiane covery poprzedniej formacji „Procreation (of the Wicked)”, „Synagoga Satanae”, „Circle of the Tyrants”, oraz pochodzący z debiutanckiego albumu już pod szyldem Triptykon „Eparistera Daimones” kawałek „The Prolonging”. Cały skład zaopatrzony w Ibanezy z serii Iceman firmowane przez Gigera, znanego z wcześniejszej współpracy z Tomem jeszcze z czasów Celtic Frost, skupia się głównie na graniu i ewentualnym obfitym rytmicznym trzepaniu włosami, nie wdając się z bliższe interakcje z publiką. Vanja Slajh podobnie jak V. Santura zajmują się produkcją ciężkich dźwięków idealnie pasujących pod niski wokal Toma, wszystko to razem powoduje przejściowe buczenie głośników. Mimo początkowo dość mrocznej i chmurnej scenerii, pojawiło się słoneczko, burząc nieco ciężką atmosferę, za to wydajnie zwiększając ilość słuchaczy.
Po ciężkich awangardowych dźwiękach szwajcarskiej produkcji następuje całkowita zmiana klimatu. Niezawodna w wywoływaniu zbiorowych porykiwań, dzikich tańców i szeroko pojętej szalonej zabawy wpada na scenę banda Szkotów z Alestrom z szybkim „Shipwrecked” na powitanie. Setlistę szkockich narwańców zdominowały kawałki z najnowszej, zeszłorocznej produkcji „Back Through Time”. Poza pierwszym utworem pojawiły się „Midget Saw”, „Rumpelkombo”, „Death Throes of the Terrorsquid”, „Rum” wspólnych wykonań z publiką dostąpiły znane i lubiane „Nancy the Tavern Wench”, „Keelhauled” oraz finiszujący „Captain Morgan's Revenge”. Ten występ poszczycić się mógł już dużą frekwencją, przyciągając do wspólnego imprezowania pod scenę spory tłum. Dzikie miny Bowesa z nieodłącznym syntezatorem naramiennym, Dani Evans biegając po podeście sceny grał tuż przed samą publiką prowokując żywsze reakcje. Koncert udany, żywy, dynamiczny – dokładnie tak jak muzyka Szkotów, deszcz nie siąpił, słoneczko przyjemnie prażyło, a pod sceną pojawił się całkiem spory tańcujący tłum.
Sceniczny rozkład jazdy był tak zmienny klimatycznie, że co wrażliwsi mogli mieć problem z przełknięciem chaotycznej mieszanki, jednakże pozwalało to zorientowanym na konkretne klimaty fanom metalu robić sobie cykliczne przerwy na piwo. Po szaleństwach rodem z tawerny portowej, scenę przejmuje ponownie ciężkie granie.
Legion of The Damned w Czechach jest częstym gościem, Holendrzy wypracowali sobie u naszych sąsiadów sporą grupę zdeklarowanych fanów. Słychać thrashowo deathmetalowe dźwięki okraszone wokalem Maurice’a Swinkelsa, jak zawsze schowanego pod blond grzywą. Konkretne granie, brutalny thrash z porządnym pier… uderzeniem, wywołujące u publiki spontaniczne i radosne trzepanie łbami. W setliście „Malevolent Rapture”, “Legion Of The Damned”, „Into The Eye Of The Storm", „Cult of the Dead” oraz oczywiście „Son of the Jackal”. Jakoś tak familiarnie się zrobiło, bo o jednego wykonawcę później scenę przejmował Peter Tagtgren z ekipą, czyli producent ostatniego albumu Legionów „Descent Into Chaos”.
Znowu całkowita zmiana klimatu, na scenę wkracza
banda przebierańców z In Extremo. Folkowy metal prosto z Niemiec
gromadzi pod sceną liczną rzeszę fanów, nic dziwnego, o kostiumach Niemców
można pisać eseje, koncerty są żywiołowe, barwne, a ten został jeszcze wydatnie
wzbogacony rozbudowaną pirotechniką. Przydało się trochę ognia bo słońce
zmęczone widać ostrym łojeniem Legion of the Damned gdzieś skutecznie wcięło.
Dynamiczne połączenie mocnego uderzenia z inspiracjami średniowiecznymi i
wzbogacone o tradycyjne instrumenty ludowe (dudy, harfa, lira korbowa)
zazwyczaj brzmi ciekawie, w połączeniu z rytmem, szybkim tempem sprawdziło się
rewelacyjnie. Niepełna godzina na scenie zaowocowała tańcami, zdzieraniem gardeł
i dobrą zabawą pomimo deszczu. W set liście pojawiły się „Frei Zu Sein”, pochodzący
z ostatniej płyty „Zigeunerskat”, rytmiczny „Küss mich”, opatrzonym
lirycznym granym na harfie wstępem „Vollmont” oraz na finiszu „Erdbeermund” i „Spielmannsfluch”.
Charyzmatyczny Michael Robert Rhein alias Das
Letzte Einhorn – czyli ‘ostatni jednorożec’ robiący jako główny gardłowy kapeli
dość ekspresyjnie prezentuje się na scenie, w połączeniu z luzem scenicznym i
dynamiką oraz chwytliwymi kawałkami szybko angażuje tłum do wspólnych wrzasków.
Koncert
In Extremo udany jako zabawowy przerywnik przed koleją ciężką deathmetalową
machiną miażdżącą - Hypocrisy. Melodyjny death metal w ostrym wydaniu, set lista
przekrojowa przez cale 12 albumów spod znaku Hypocrisy i 20 lat twórczości
Petera Tagtgrena z ekipą. Szwedzi nie bawili się w konferansjerkę zdobywając
aplauz przede wszystkim dźwiękami. Ostatnią produkcję Szwedów reprezentował
jedynie „Valley of the
Damned”, potem była już podróż w czasie: „Fractured
Millennium”, „Adjusting the Sun”, „Fire in the Sky”, „Killing Art Play”, „Eraser”, „The Final Chapter”,
finiszując na „War-path” i „Roswell 47”.
Najwcześniejsze lata twórczości Petera i Hypocrisy zostały zobrazowane przez „Pleasure of
Molestation”, „Osculum Obscenum”, „Penetralia”. Sam występ powalał
ciężarem i porywał melodyjnością w typowej stylistyce, występ na duży plus.
Równolegle
z koncertami, na terenie festiwalu odbywają się spotkania z gwiazdami. Chętni
mogą cyknąć foteczkę lub zdobyć autograf wedle ściśle ustalonego planu spotkań
w namiocie ‘meet and greet”. Z piątkowego rozkładu spotkań wykreślony został
jedynie Megadeth.
Uriah
Heep
– absolutna legenda, prekursorzy metalu, ponad czterdzieści lat doświadczenia
scenicznego, 23 pozycje dyskografii, klimatu i perfekcji muzycznej wreszcie na
żywo! Tutaj w pełni występ docenić mogli jedynie fani z długim stażem i
faktycznie od takich zaawansowanych stażowo wielbicieli zaroiła się publika,
dla nich UH było niekwestionowaną gwiazdą wieczoru. Brytyjczycy pokazali jak
pomimo sporego stażu - niemal 40 lat na scenie, zaserwować publice koncert
ociekający energią. Bernie Shaw szalał po całej scenie dając z siebie bite sto
procent, piękny przykład dla tych scenicznych kapel zaciekle uprawiających
sceniczny stupor. Russell Gilbrook równie
energicznie co bezlitośnie katował perkusję, a Trevor Bolder i jedyny członek z
pierwszego składu UH, Mick Box nie zostawali daleko w tyle. Ekspresyjne tańce
Berniego i porywające stare dobre kawałki szybko zawładnęły publiką. Setlista
przekrojowa, „Against the Odds”, „Overload”, „Sunrise”, którego cały wstęp
został skrupulatnie wyklaskany przez publikę.
Był „Stealin’” wspomagany gardłami publiki, pojawił się tytułowy kawałek
z najnowszego, wydanego w kwietniu zeszłego roku albumu „Into the Wild”. Nie
zabrakło „Gyspy”, zaraz po tym „July Morning” z solówką Micka oraz
energetycznego i szybkiego „Easy livin’” czy
„Stealin’”. Dynamiczny show, świetna muzyka i wreszcie zadowoleni
wielbiciele starego, dobrego grania.
Przed godziną 20 na scenę wchodzi nieco młodsza, a jednak
też legenda - W.A.S.P. Na samym
wstępie Blackie Lawless wykonał sympatyczny ukłon w kierunku poprzedników,
mówiąc, że gdyby nie takie zespoły jak Uriah Heep, nie byłoby ich tutaj. W
ramach Metalfestu W.A.S.P. obchodził okrągłą rocznicę 30 lat istnienia, o czym
wydatnie przypominała dekoracja sceny.
Piły tarczowe zdobiące przedramiona Blackiego, ten sam od lat makijaż,
buty z frędzelkami kopały człowieka wstecz do szalonych lat 80-siątych, rozczulając
nieco. Mimo zmian personalnych w składzie, w przeciągu tylu lat istnienia,
zespół nie zmienił zupełnie brzmienia, czego główną zasługą jest
charakterystyczny wokal Lawlessa z nutką histerii w głosie, nadal zresztą w
świetnej formie. Na wstępie był „On Your Knees”, potem
cover the Who „The Real Me” oraz
rytmiczny „L.O.V.E. Machine”, przy
którym L.O.V.E. wydatnie wywrzaskiwała publiczność. Było szalone „Crazy”.
Apogeum szaleństwa wywołał chyba najbardziej skoczny i znany „Wild Child”, przy
którym ryczał już cały amfiteatr. Zabrakło może nieco charakterystycznych dla
Blackiego tańców i podrygów, ale widać z czasem każdy poważnieje. Szaleństwem
nadrabiał za to gitarzysta Doug Blair, który szybko pozbył się kamizelki –
widać gorąco było również na scenie. Na
finiszu pojawił się niemniej szalony „I Wanna Be Somebody” przywitany przez
publikę z dzikim entuzjazmem. Świetny
show, klasa, luz sceniczny, a pod koniec występu urocza tęcza nad amfiteatrem
Lochotin, wieńcząca genialny występ Amerykanów.
Spora część festiwalowiczów jako główne atrakcje
postrzegała Uriah Heep, Blackiego z ekipą oraz niewątpliwą gwiazdę wieczoru Megadeth, dlatego organizatorzy
umożliwili zakup jednodniowych wejściówek na festiwal.
Ostatnia, a zarazem najjaśniejsza gwiazda wieczoru to
Megadeth. Półtoragodzinny występ z
przekrojowa setlistą. Zeszłoroczną produkcję MegaDeva i spółki - „TH1RT3EN”
reprezentowały „Never Dead”, „Public Enemy No. 1” oraz „Whose Life (Is It Anyways?)”. Kontakt z
publiką raczej oschły, ekipa skupiona na graniu, nieco więcej żywiołowości
wykazywał Chris Broderick co jakiś czas wyszczerzając się
do publiki. Megadeth bez efektów specjalnych, rozbudowanej scenografii, żeby
porwać tłum bez reszty wystarczył stary, dobry świetnie zagrany thrash.
Poszczególne kawałki zagrane były perfekcyjnie jak z płyty, jedyny mankament
ujawniło nagłośnienie, ponieważ na samym froncie sceny wokal Mustaine’a
całkowicie ginął, przez co sam Dave wyglądał ja postać z filmu niemego. Na blok
pod tytułem „stare, znane i lubiane” złożyły się ‘starocie’ z „Rust in Peace”
czyli rewelacyjny „Hangar 18”, „Poison Was the Cure” oraz „Dawn Patrol”. Były
„In My Darkest Hour”, „Hook in Mouth”, „Skin o' My Teeth”, „Sweating Bullets” i
„She-Wolf”. Na finiszu, co było raczej do przewidzenia,
był nieśmiertelny „Symphony of
Destruction” oraz jako bis „Holy Wars...
The Punishment Due”. Na koniec Dave podszedł do publiki pożegnać się
i życzył miłej zabawy podczas pozostałych dni festiwalu. Perfekcyjnie, płynnie
i co najważniejsze – tłum zachwycony.
Podsumowując tego dnia stylistycznej mieszanki najefektowniejsze
koncerty dali Uriah Heep pokazując czym skutkuje wieloletnie doświadczenie
sceniczne, Megadeth, najlepszy przykład perfekcji muzyków oraz W.A.S.P. czyli
niekontrolowana dzika zabawa. Nie sposób zapomnieć o podsycanym ogniem In
Extremo czy wariackich szaleństwach na Alestorm.
Metalfest
Open Air 2012 – Pilzno Czechy, dzień drugi.
Sobotnie koncerty rozpoczęły się nieco wcześniej, lineup
dłuższy o jeden skład w stosunku do dnia poprzedniego, mając do dyspozycji
ławki na terenie amfiteatru spokojnie można obejrzeć wszystko, tym bardziej, że
ostatni występ dnia kończy się równo o 23:00, czyli wystarczająco wcześnie żeby
zrelaksować się z czeskim Gambrinusem w garści dyskutując o atrakcjach całego
dnia i jeszcze złapać wystarczającą porcję snu.
Jak miło uciec sobie z kraju na świetny festiwal i nie
słyszeć ryku wuwuzeli, typowań wyników meczów, zadym kiboli i oddać się nieco
bardziej wyszukanej rozrywce, jaką zdecydowanie jest dobra muzyka. Fakt Pilzna
Euro 2012 nie ominęło, wszak w trakcie wczorajszego koncertu Megadeth Rosjanie
pokonali Czechów, ku wielkiemu rozczarowaniu wielbicieli czeskich festiwali.
Otwarcie drugiego dnia festiwalu przypadło w udziale
amerykańskiej ekipie z Huntress.
Donośny czterooktawowy wokal Jill Janus niósł się w okolicach amfiteatru niczym
potępieńczy wrzask Banshee prosto z mitologii irlandzkiej. Nazwa zespołu jest
swoistym hołdem złożonym Dianie – bogini łowów i jednocześnie wyrazem
pogańskich inspiracji wokalistki. Jill - efektowna wielbicielka Kinga Diamonda,
ex nastoletnia gwiazda opery, współpracująca między innymi z członkami Trans
Siberian Orchestra, swoje popisy wokalne prezentowała przy całkiem niezłej
pogodzie, mimo zachmurzenia było dość sucho, chociaż trudno wymagać, żeby po
całonocnym „przeżywaniu” koncertów dnia poprzedniego, publika pod sceną była
wybitnie liczna. Huntress póki co, ma no koncie debiut płytowy „Spell Eater”,
wydany pod opieką Napalm Records, więc skomponowanie setlisty na 30 minutowy
występ nie stanowiło problemu. Mocne bębny, szybkie riffy, chwytliwe refreny,
ciekawe solówki, plus wisienka na torcie w postaci głosu Janus, chwilami
pseudogrowla, a zaraz potem czystego wysokiego tonu. Tytułowy utwór albumu
Huntress to spora dawka powermetalu osadzona w tradycyjnym brzmieniu
przywodzącym Iron Maiden. Dynamiki scenicznej Jill odmówić nie można, jednakże
nadmiernia ekspresja chwilami wpływa na jakość wokalu. Reszta kapeli skupia się
głownie na graniu, pozostawiając Jill pełnienie funkcji osoby skupiającej uwagę
publiki, a o to nietrudno… obcisła lycra, blond grzywa. Podczas całej edycji
festiwalu był to jeden z dwóch damskich wokali słyszanych ze sceny amfiteatru
Lochotin.
Kolejny skład to Brytyjczycy z Nexus Inferis, zespół wizualnie o tyle ciekawy, że na scenie muzycy
pojawili się w maskach wyglądających na skrzyżowanie metaloplastyki ze
stoiskiem mięsnym. Kapela nietuzinkowa, resztę stroju uzupełniały tak lubiane
ostatnimi czasy kamizelki płytowe, trzech członków, industrial łamany
black/death metalem i 30 minut na scenie, czyli prezentacja jedynego
tegorocznego albumu „A vision of the final Earth”.
Ostra rąbanka perkusji, wrzaskliwy growl, ciekawe riffy, ciężki klimat, zmiany
tempa utworów.
Kolejny
skład to również „przebierańcy” – tym razem czeski Dymytry, zespół z wiadomych względów popularny u sąsiadów.
Członkowie kapeli sami siebie określają jako pionierzy stylu psy-core,
wizualnie kojarzyć się mogą z nieślubnymi dziećmi ósmego pasażera Nostromo.
Ostatnia produkcja składu „Neser” pochodzi z 2010 roku, Czesi kawałki wykonują
głownie w ojczystym języku, mając przy okazji ułatwiony kontakt z publiką.
Cięższe granie opatrzone growlem, trudno napisać mi coś więcej poza tym, że
język czeski na takim tle brzmi niemal fascynująco.
Po
wariacjach stylistyczno muzycznych przyszedł czas na oddech – klasyka dla oka i
ucha – Grand Magus . Czarne,
nieprzekombinowane skóry, ciemne okulary i uczciwa dawka zacnych rockowo –
heavy metalowych dźwięków. Szwedzi parający się nieco doom metalem w dorobku
mają 6 pełnometrażowych wydawnictw. Krótki występ pozwolił na prezentacje
metalfestowej publice zaledwie kilku pozycji: „Kingslayer”, „Like The Oar Strikes”,
„The Water” i porywający „Iron Will”. Z przedostatniej pozycji w dyskografii
pojawiły się „I, the Jury” i tytułowy „Hammer of the North” powitany aplauzem
publiczności. Muzyka pełna melodyjnych i wpadających w ucho motywów, nieco
manowarowego patosu i zadęcia. Najnowsza świeżutka, majowa produkcja składu
wydana już pod skrzydłami Nuclear Blast, „The Hunt” przekazana została w
postaci jednej tylko pozycji „Valhalla Rising” rytmicznego kawałka, przy którym
Janne "JB" Christoffersson
zazwyczaj ograniczając konfenansjerkę do minimum, zachęcał publikę do
śpiewania, co rzeczona publika czyniła z niejakim entuzjazmem, nawet pomimo
ostro prażącego słońca. Ogólnie występ na plus, zachęca do szerszego zapoznania
się z dyskografią ‘wielkiego maga’.
Kolejna zmiana na scenie i kolejna zmiana klimatu.
Septic Flesh czyli patetyczna, tworzona z antycznym wręcz rozmachem, urozmaicona chórami i wzbogacona symfonicznymi aranżacjami muzyka, zahaczająca o death metal prosto z Grecji. Do całości dochodzi growl przechodzący często w potężny ryk Spirosa ‘Setha’ Antoniou, rozpędzająca się niebezpiecznie lub też na korzyść ciężaru zwalniająca perkusja Fotisa Benardo, agresywne gitary Christosa Antoniou i Sotirisa Vayenasa. Septic Flesh jest zdecydowanie wart usłyszenia na żywo, minimalna konfenansjerka Setha nie męczy, klimat na scenie jest adekwatny do ciężaru gatunkowego dźwięków. „The Great Mass” – ósmą w dyskografii produkcję składu reprezentował wstępniak w postaci „The Vampire From Nazareth”, „A Great Mass of Death” oraz „Pyramid God” czyli cały początek nowego albumu przerwany zapowiedzią Setha „We are Septic Flesh from Greece and we will play a song from album „Communion” – skromnie prawda? Po „Communion” był „Lovecraft's Death” po którym pojawił się „Anubis” i „Persepolis” – zaszczytu docenienia w setliście doznały wyłącznie dwa ostatnie albumy. Ekipa skupiona na graniu i obfitym machaniu piórami, jedynie Seth jednoręczną gestykulacją przywoływał na myśl tancerki flamenco. Na samym finiszu odegrany został jeszcze „Five-Pointed Star”. Grecy pokazali, że połączyć symfonie i metal potrafią jak mało kto, i efektownie, i przyswajalnie.
Septic Flesh czyli patetyczna, tworzona z antycznym wręcz rozmachem, urozmaicona chórami i wzbogacona symfonicznymi aranżacjami muzyka, zahaczająca o death metal prosto z Grecji. Do całości dochodzi growl przechodzący często w potężny ryk Spirosa ‘Setha’ Antoniou, rozpędzająca się niebezpiecznie lub też na korzyść ciężaru zwalniająca perkusja Fotisa Benardo, agresywne gitary Christosa Antoniou i Sotirisa Vayenasa. Septic Flesh jest zdecydowanie wart usłyszenia na żywo, minimalna konfenansjerka Setha nie męczy, klimat na scenie jest adekwatny do ciężaru gatunkowego dźwięków. „The Great Mass” – ósmą w dyskografii produkcję składu reprezentował wstępniak w postaci „The Vampire From Nazareth”, „A Great Mass of Death” oraz „Pyramid God” czyli cały początek nowego albumu przerwany zapowiedzią Setha „We are Septic Flesh from Greece and we will play a song from album „Communion” – skromnie prawda? Po „Communion” był „Lovecraft's Death” po którym pojawił się „Anubis” i „Persepolis” – zaszczytu docenienia w setliście doznały wyłącznie dwa ostatnie albumy. Ekipa skupiona na graniu i obfitym machaniu piórami, jedynie Seth jednoręczną gestykulacją przywoływał na myśl tancerki flamenco. Na samym finiszu odegrany został jeszcze „Five-Pointed Star”. Grecy pokazali, że połączyć symfonie i metal potrafią jak mało kto, i efektownie, i przyswajalnie.
Po epickim i
ciężkim Septic Flesh klimat wcale się nie zluzował ponieważ na scenę wkroczyli
rodacy z Vader, równocześnie pod
sceną ilość publiki wzrosła. Peter i ekipa postawili na zabawę ‘hide and seek’,
bo przez większość koncertu zwyczajnie się nie widziało muzyków przez
przewalające się przez scenę kłęby niekontrolowanie, puszczanego dymu.
Absolutnie paskudne połączenie dymarek ze światłem, jak najbardziej o tej porze
dziennym kompletnie psuło efekt. No cóż, takie widać ma fanaberie nasz Vader,
że ma być ciemno i albo przynajmniej niewidocznie. Gdyby Peter nabrał
przykładowo fantazji na bieganie z gołym zadkiem po scenie, podejrzewam, że
niewielu by miało szanse to zauważyć na samym początku występu. Stwierdzenie
„słyszałem Vader na żywo” też było bliżej prawdy aniżeli „widziałem”. Peter
grzecznie przywitał się po czesku z publiką, każdy utwór krótko zapowiadał.
Setlista wypełniła przypisaną godzinę: „Decapitated Siants”, „Come And See My
Sacrifice” z najnowszego albumu potem „This is the War”, „Cold Demons”,
„Wings”, na wyszczególnienie zasługuje „Sword of the Witcher” odegrany tego
wieczoru. Przy moich 4 poprzednich podejściach koncertowych nie miałam szansy
usłyszeć tego kawałka na żywo, bo pod względem grania „wyciera” Vader bywa
kapryśny.
Tło sceny stanowił banner z okładką „Welcome to the Morbid Reich”, Peter nie zagadywał publiki, uprzejmie
dziękując od czasu do czasu. Sam koncert dobry, jak sam Vader, wieloletni staż
sceniczny daje swobodę przy zachowaniu pełnej perfekcji grania. Na pożegnanie
Vader zapodał „Halleluyah
(God Is Dead)”. Fanów w
Czechach Peter z ekipą też mają sporo, tyle samo t-shirtów „Vader” co „Behemoth”
pojawiało się wśród publiki. Szkoda tylko, że Vader wystąpił o tak wczesnej
porze, końcowy „The Imperial March” zabrzmiał już około 15:30.
Tutaj już zmiana klimatu na nieco lżejszy. Przed godziną 16 publikę przejmuje czeski Arakain z 30-letnim stażem i 16 pozycjami w dyskografii. U naszych czeskich sąsiadów bardzo popularny skład grający power metal zaprawiony solidnie thrashem. Wokalista Jan Toužimský zdecydowanie przedkłada język ojczysty ponad angielszczyzny. Całkowicie naturalny świetny kontakt z publiką, dynamiczna muzyka sprzyjająca zabawie przez niemal godzinę. Setlistę stanowiły znane i lubiane przez publikę kawałki, Arakain większej uwagi do promocji najnowszej produkcji „Homo Sapiens..?“ widać nie przykładał, serwując głównie utwory z dwóch pierwszych płyt z lat 90-91 – ciekawa taktyka. Sam zespół dynamiczny na scenie i zasadniczo przyjemny do posłuchania niezależnie od stopnia zrozumienia tekstów.
Po czeskim thrashu czas na wilczy power metal czyli Powerwolf. ‚Lupus dei‘ – boże wilki z szalonej, metalowej niemiecko – rumuńskiej mieszanki jeńców nie biorą,. Każdemu kto widział przedstawienie w wykonaniu Powerwolfa na żywo, na długo pozostaje to w pamięci. Zwyczajnie nie ma innej opcji. Atilla Dorn koncert rozpoczął od obfitego okadzania publiki, spacerując na krawędzi sceny, efektowna scenografia, bannery, ‚witraże‘ porozstawiane w tle, do tego wyraziste trupioblade makijaże muzyków i już można zacząć show. Dynamiczny wstęp zapewniły: szybki „Sanctified With Dynamite”, i rytmiczny „Prayer in the Dark”. Kawałki autorstwa powermetalowych wilków są idealne do chóralnego zdzierania gardeł, chwytliwe melodie, powtarzalne wersy, toteż nic dziwnego, że cały amfiteatr ochoczo wspierał wokalnie Atillę. Sam Atilla od czasu kiedy mogłam podziwiać ‘wilki’ na żywo ostatni raz, zyskał zdecydowanie na kondycji, niemalże bez przerwy wybiegając przed samą publikę, podobnie jak klawiszowiec Falk Maria Schlegel i bracia Greywolf. Zabawa pod sceną nieprzerwanie trwała przez kolejne pozycje set listy: „We Drink Your Blood” – reprezentant najnowszej płyty, „Raise Your Fist, Evangelist” kiedy to publika rytmicznie wygrażała całemu światu uniesionymi pięściami tuż po „In Blood We Trust”. Przed „Werewolves of Armenia” był stały punkt programu, czyli lekcja odpowiedniego wyrykiwania ‘hu, ha’, do momentu, aż Atilla uznał wysiłki tysiąca gardeł za wystarczające, później ryki podzielone zostały na damskie i męskie, po to żeby zadedykować męskiej części publiki melodyjny „Resurrection by Erection”. Dobrze, że w tym przypadku publika nie wykazała tak daleko posuniętego zaangażowania, jak w przypadku unoszenia pięści.
Atilla z ekipą na tyle skutecznie kupił sobie metalfestową publikę, że do stanowiska ‚meet and greet‘ stał sporej długości ogonek, wszak do samego spotkania z zespołem serdecznie zapraszał już sam Atilla ze sceny.
Słoneczko
nadal miło grzeje, póki co deszcz odpuścił i około 18:00 na Pilźnieńskiej
scenie pojawia się niemiecki Axxis. Przyjemny power metal w wykonaniu składu z
20-sto letnim stażem, z niesamowicie ekspresyjnym Bernhardem Weissem na wokalu.
Gardłowy niezwykle aktywny na scenie, szalał zachęcając publikę do zabawy. W
setliście pojawiły się „Blood Angel”, „Underworld”, „Utopia” i „Save Me”.
Specjalne wykonanie wypadło na „Touch the Rainbow” odegrane akustycznie przy
udziale wybranej z publiki ‘asystentki’, której Bernhard wręczył „typical metal
drum machine” czyli tamburyn. Aktywność sceniczna ekipy z Axxis pobudziła
publikę do wspólnego klaskania czy wycia. Występ dynamiczny i sympatyczny.
Po
skocznym powermetalu scena wraca we władanie mocnych brzmień, tym razem
rodzimych. Przed godziną 20 pojawia się Behemoth
i z subtelnością trzęsienia ziemi na dzień dobry, wali z całym impetem w uszy
tłumu „Ov Fire and the Void”. Z polskiej edycji festiwalu Behemoth był zmuszony
się wycofać z powodu rzekomego promowania wartości niechrześcijańskich, o czym
podczas koncertu w Jaworznie przypomniał Kreator dedykując Nergalowi i ekipie
„Phantom Antichrist”. Żenująca rzeczywistość naszego kraju, w imię religijnej
paranoi nie pozwoliła polskiemu zespołowi na naprawdę europejskim poziomie
wystąpić dla rodaków. Słuch czeskiej publiki
atakowały: „Conquer All”, „Demigod”, „At the Left
Hand ov God”. Evangelion
reprezentował oprócz startowego „Ov Fire and the Void”, finałowy „Lucifer” z
końcowym efektem szarańczy wirującej nad sceną. Efektowne show na naprawdę
wysokim poziomie, podczas „Christians to the Lions” scenę przyozdobiły odwrócone
płonące krzyże, całość występu okraszono ogniową pirotechniką, były płonące
statywy mikrofonów, była krew, maski i korona cierniowa. Absolutnie genialny
pokaz ilustrujący wgniatające w glebę tornado dźwięków. Behemoth w jak
najlepszej formie.
Po takim show występ Kreatora
- głównej gwiazdy wieczoru pod względem wizualnym wypadł słabiej. Niemiecki
thrash metal pojawił się na ciemnej scenie z wysoko nadbudowaną perkusją, na
tle upiornych szkieletów świecących w ciemności oczami oraz bannerów
promujących tegoroczne wydawnictwo „Phantom Antichrist”. Skład zaprezentował
się publice w postaci sylwetek ledwo widocznych w kłębach dymu. Setlista
półtoragodzinnego występu przekrojowa: „Violent Revolution”, „ Hordes of Chaos
(A Necrologue for the Elite)”, „Phobia” następnie promocja
nowego albumu czyli „Phantom Antichrist”. Pojawiły się „Pleasure to Kill”, „Terrorzone”, „Betrayer”, „Enemy of God”,
„Phobia”, „Voices of the Dead”.
Finisz zapewniły „Flag of Hate”
oraz „Tormentor”. Miland
"Mille" Petrozza wykazał się sporym zapasem energii,
gardło zdzierał ile fabryka dała, skutecznie porywając fanów. Zasadniczo
wielbiciele bezlitosnego łojenia na dużych prędkościach powinni być
wniebowzięci.
W pamięci publiki z drugiego dnia festiwalu z pewnością
pozostanie świetna zabawa pod hasłem Powerwolf, epickie przedstawienie
Behemotha oraz bezlitosne granie Kreatora.
Metalfest Open Air 2012 – Pilzno Czechy, dzień
trzeci
Niedzielny poranek nie nastrajał koncertowo. Około
godziny 9 zaczęło padać i to wcale nienajgorzej, niechęć do przemoczenia
przytrzymała mnie z dala amfiteatru do południa. Z tego też względu straciłam
dwa składy rozpoczynające ostatni, trzeci już dzień festiwalu: czeski power
metalowy Warhawk urozmaicony damskim
wokalem oraz niezwykle interesujący ze względu na ciekawą stylistykę sceniczną
włoski Fleshgod Apocalypse parający
się brutalnym death metalem.
Dane było mi zobaczyć końcówkę występu czeskiego
hard'n'heavy progresywnego składu Seven.
Zespół ma kilka albumów na koncie, koncertowali z gwiazdami wielkiego formatu,
ostatni swój album „Freedom Call” publikowali już pod troskliwymi skrzydełkami
Nuclear Blast. Za wokale odpowiada Lukas Písarík posługując się angielskim na
równi z czeskim. „Mózgiem” składu jest Honza Kirk Behunek utalentowany
gitarzysta przykuwający uwagę podczas odgrywania chwytliwych solówek.
Frekwencja publiczności raczej słaba, nie każdy musi reagować entuzjazmem na
wilgoć w nadmiernych ilościach.
Wielbiciele potężnych, ciężkich dźwięków byli raczej
zadowoleni wyrażając uznanie zawzięcie trzepiąc łbami.
Następnie lekkie odciążenie klimatu, bo na scenie pojawia
się folkowy Heidevolk z Holandii.
Sześciu członków w składzie w tym duet wokalistów, żywa muzyka, sporo energii
scenicznej i melodyjne sprzyjające wyciu publiki kawałki. Mark Splintervuyscht nieco dynamiczniejszy od kolegi
gardłowego biegał po całej scenie, nieco tej aktywności przekazując publice.
Heidevolk utwory zapodaje w języku rodzimym, co nieco może przeszkadzać w
odbiorze tekstów, jednak do samej muzyki nieco twardy holenderski pasuje
świetnie. Dział promocyjny, o ile 2 lata po wydaniu ostatniej płyty można
jeszcze mówić o promocji zapewniły „Nehalennia” i „Ostara”. Nieco ożywienia publiki wywołały szybka,
energiczna „Walhalla wacht”, „Beest Bij Nacht” i końcowy rytmiczny
„Krijgsvolk”. Pod
samą sceną zabawa była przednia, zbiorowe kicanie i skakanie trwało w najlepsze
mimo tego, że deszcz nadal nie odpuszczał.
Steelwing, zespół który nader często odwiedza Czechy, w Polsce
zresztą już kilka tras jak wspomagacze zaliczyli. Chłopaki ze Szwecji w chwili
obecnej promują nową płytkę „Zone of Alienation”.
Setlista zbudowana na jedynych dwóch wydawnictwach, promocja nowej produkcji w
postaci dynamicznego singla „Full Speed Ahead!”, „Zone of Alienation” ,
„Tokkotai (Wind of Fury)” oraz „The Running Man”, pomiędzy upchnięte starsze
kawałki „The Illusion” i końcowy
chyba najlepiej rozpoznawalny „Roadkill
(...Or Be Killed)”. Szwedzi na scenie czują się jak ryba w wodzie,
perfekcyjne odgrywanie szybkich solówek nie przeszkadza w kontakcie z publiką.
Riley w dobrej formie, wyższe tonacje wierciły uszy. Szybkie kawałki,
melodyjnie, chórki idealne do wspólnego porykiwania, sporo zapożyczeń od ojców
heavy metalu, ale też dynamicznie, energicznie i przyjemnie, w sam raz na
pobudkę przed cięższym graniem.
Przed
16 scenę przejmuje bezkompromisowy Death
Angel, czyli amerykańsko - filipińska mieszanka thrashmetalowa. Scenę
momentalnie opanowuje gardłowy ‘Aniołków’ Mark Osegueda jak zwykle prezentujący
ostrą nadpobudliwość ruchową. Publika to kocha niewątpliwie. W konwencję
festiwalową Death Angel wpasowało się świetnie zapodając stare i lubiane
kawałki z zapierdzielającymi gitarkami „Thrashers” na wstępie, a
potem cała zawartość pierwszego albumu przez tytułowy „The Ultra-Violence”, po finiszujący „I.P.F.S.”, takie
rocznicowe wykonanie albumu 25 lat po jego wydaniu. Ted Aguilar razem z Robem
Cavestany często opuszczali scenę odgrywając solówki daleko od odsłuchów, pod
nosem słuchaczy niemal, energia i dynamika muzyki porwała całą publikę
wyciskając z niej siódme poty, Death Angel jest jedną z tych kapel, które na
żywo zdecydowanie zyskują.
Niemiecki Brainstorm
jest równie przekonywującym składem na żywo, magiczne niemal zdolności Andiego Francka w nawiązywaniu
bezpretensjonalnego kontaktu z publiką, pozwalają mu robić z tłumem co tylko
fantazja podpowie. Andy od sceny trzymała się raczej z daleka, niemalże cały koncert
śpiewając przed samymi barierkami, krzycząc co jakiś czas „Are you still
alive?”. Na wstępie pojawił się „Worlds Are Comin' Through”, po czym równie
mocny „In The Blink
of An Eye” z najnowszego albumu i wzbogacony orientalnymi motywami „Shiva's Tears”. Radosny,
żywiołowy powermetal jakimś cudem w połowie koncertu wywołał słońce, kiedy
wszyscy, łącznie z wokalistą byli nieźle zmoknięci. Przy melodyjnym „All Those Words” wstęp
cały chóralnie wykonała publika, główny motyw kontynuując zawzięcie, już po
zakończeniu utworu. Efekt niespożytej energii Brainstorm był taki, że odegrane
na finisz „Highs Without Lows” wył cały amfiteatr, po czym rozochocony tłum wyciągnął zespół na
scenę po zakończonym już występie przy pomocy dobrze wyuczonej melodii „All
Those Words”. Fragment tego utworu utkwił mi w głowie na całą resztę wieczoru –
ot skuteczność lekcji wycia Andego. Wywołana ekipa ograniczyła się jednakże do
wylewnego pożegnania z publiką, kiedy Andy osobiście pierwszym rzędom przybijał
‘piątki’. Brainstorm widzianego na żywo zwyczajnie nie da się nie lubić,
skromne podziękowania, szczere uśmiechy od ucha do ucha, wygłupy muzyków,
genialne interakcje z tłumem - kupują publikę całkowicie.
Po relaksujących powemetalowych dźwiękach powrót
solidnego pier… na scenę. Do akcji wkracza grupkach gości w spódniczkach i
mazańcach na groźnych facjatach – Finowie dzierżący żelazo czyli Ensiferum, alias folkmetal z
rąbnięciem. ‘Spódniczki’ do dyspozycji miały pełną godzinę seta wypchanego
znanymi kawałkami. Poświeciło słoneczko, tłum pod sceną zebrał się naprawdę
spory więc już od pierwszych kawałków „Twilight Tavern” i „Tale of Revenge” zabawa
trwała w najlepsze. O ile Petri Lindroos trzyma się statycznie mikrofonu,
Emmi Silvennoinen równie skutecznie co Janne Parviainen trzymają się swoich
instrumentów, to Markus Toivone, a przede wszystkim obdarzony energią i urokiem
diabła tasmańskiego Sami Hinkka zapie… biegają po całej dostępnej przestrzeni.
Sami na widownię działa wybitnie pobudzająco, dodając głęboki growl do
kawałków, albo też masakryczną mimikę do całej reszty poza wokalnych poczynań.
Czeska zazwyczaj stonowana publika porwała się na szalony crown surfing, który
surferzy dość szybko kończyli w objęciach ochrony, wszak rozległość tłumu
ograniczona była ławkami amfiteatru.
Było szybkie „From Afar”, nieco bardziej
liryczne „Lai Lai Hei”, po czym
znowu porywający „The New Dawn” i na końcu
rytmiczny „One More
Magic Potion” i stary, dobrze znany galopujący „Iron”. Minimalny
zgrzyt stanowiło nagłośnienie w którym o jakiejkolwiek selektywności nie było
mowy.
Około 20 Max Cavalera z jego Soulfly rozpoczęli ponad godzinny show. Scena przyozdobiona flagami
– brazylijską i amerykańską, oraz kłębami dymu. Na powitanie zabrzmiały „World Scum” i „Blood Fire War Hate”, a
już zaraz potem „Refuse Resist”
Sepultury. Z poprzedniej formacji Cavalery pojawiły się jeszcze „Troops of Doom”, „Arise”
oraz „Roots Bloody Roots”. Do urozmaiceń można zaliczyć „Intervention” z wstawką
„Iron Man” Black Sabbath, walenie w bębny całej kapeli z Cavalerą włącznie,
oraz już bliżej końca występu kawałek „Pain” wykonany do spółki z Igorem i
Ritchiem, pasierbem Maxa, który po szaleństwach na scenie wykonał karkołomny
skok w publikę. Max konferansjerkę prowadził raczej skromną, domagając się
tylko od czasu do czasu circle pita pod sceną, tudzież skakania tłumu. Poza
„Intervention” i „World Sum” ze świeżutkiego tegorocznego albumu „Enslaved”
wykonane były „Gladiator” i „Plata O
Plomo”, resztę set listy uzupełniły starsze kawałki. Efektowny finisz zapewnił
„Jumpdafuckup”. Publika zachwycona i raczej usatysfakcjonowana o ile nie wgnieciona
w ziemię potęgą i ciężarem dźwięków serwowanych przez Soulfly.
Zamknięcie trzydniowej czeskiej edycji Metalfestu
przypadło niemieckiemu Blind Guardian.
Wizualnie koncertu oceniać nie wypada, bo zwyczajnie przez większość czasu
scena była zaciemniona, natomiast od strony muzycznej jak najbardziej na plus. Hansi Kursch
każdy prezentowany kawałek opatrzył pieczołowicie wstępem i zapowiedzią.
Początek stanowiły „Sacred Worlds” po którym
Hansi przywitał publikę, potem „Welcome to
Dying” i „Nightfall”. Wspólnie
odśpiewano „Time Stands
Still (at the Iron Hill)”, Kursh do wspólnych śpiewów nie musiał
nikogo specjalnie zachęcać. Równie mocno wyrykiwana przez publikę była „Valhalla”, liryczny „The Bard's
Song - In the Forest” podczas, którego tyły podscenicznego tłumku
ubarwiły tańczące walca pary – niekoniecznie mieszane, oraz końcowy „Mirror,
Mirror”.
Podsumowując trzeci, ostatni dzień festiwalu należał do
Ensiferum i szalonej niekontrolowanej zabawy pod sceną, ostrej młócki Soulfly z
wyproszonymi przez Maxa młynkami, oraz rzewnych wyrykiwań tekstów Blind
Guardian.
Organizacja jak zwykle świetna, piwo zimne i
ogólnodostępne, teren festiwalu tym razem pozostał dziewiczo czysty dzięki
kaucjonowanym kubkom na piwo, z których wszyscy chętnie korzystali. Pogoda
amatorom festiwalu dodała nieco atrakcji survivalowych, co jednak absolutnie
nie wpłynęło na świetny klimat. Były spotkania z gwiazdami, były młynki, tańce
i szaleństwa. Cała ta pozytywna atmosfera przenosiła się na pola namiotowe,
gdzie w namiotach Gambrinusa przy równie klimatycznej muzyce międzynarodowa
zabawa trwała do rana. Czesi, Polacy, Węgrzy, Finowie, Irlandczycy, Słowacy,
Niemcy pozostawiając gdzieś za poza amfiteatrem piłkarską rywalizację potrafili
się świetnie bawić. Była też wzorowa punktualność występów i rewelacyjne
warunki do cieszenia się ukochaną muzyką. Nie pozostaje nic innego tylko czekać
na przyszłoroczną, już 4 edycję międzynarodowego festiwalu Metalfest Open Air w
Pilźnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz