2010-11-11

RELACJA: SABATON, ALESTORM, STEELWING - Dekompresja Club, Łódź, Poland




Łódź przywitała mnie typową szaro-burą listopadową jesienią, mżawka, wiatr, zimno, przy takiej aurze lepiej nie wystawiać nosa za drzwi. Znajdą się jednak powody, dla których ciepłe przytulne domki opuszczają fani ciężkiego grania, powody takie są pochodzenia szwedzkiego i nazywają się Sabaton. Zespół po raz kolejny odwiedził Polskę, tym razem przy okazji trasy World War Tour. 

Oficjalną część pobytu w łodzi, Sabaton rozpoczął od wizyty w łódzkim Muzeum Kinematografii. W siedemdziesiątą rocznicę Bitwy o Anglię, o której opowiada utwór Szwedów „Aces In Exile”, Biuro Edukacji Publicznej IPN, oddział tegoż biura w Łodzi oraz Stowarzyszenie „Wizna 1939” zorganizowali prezentację historycznej gry planszowej „303” nawiązującej do polskiego Dywizjonu Myśliwskiego 303. 

Już na samym wejściu do muzeum na uczestników prezentacji czekał sympatyczny patriotyczny akcent w postaci filcowej naklejki z napisem Polska. Prezentację urozmaicono konkursem, opartym o kilka pytań, na które odpowiedzi znalazły się w rysie historycznym wprowadzającym do gry. Zaraz po przybyciu członkowie zespołu Sabaton zostali zaangażowani w grę na specjalnie zaprojektowanej replice stołu sztabowego RAF. Oczywiście było rozdawanie autografów, pstrykanie fotek z fanami, a także losowanie zwycięzców konkursu, którzy z rąk Szwedów otrzymali promocyjne egzemplarze gry „303”.

Na długo przed otwarciem drzwi Dekompresji, przed klubem wdzięcznie zawijała się imponującej kolejka oczekujących. Pod samymi drzwiami klubu znalazły się najbardziej wytrwałe okazy fanów metalu, mające za sobą pond dwugodzinne chłodzenie zadków.
Obrońcy krzyża ze stolicy, nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak duży jest ich wkład we wzbogacenie haseł tradycyjnie skandowanych przy okazji koncertów. Kiedy o godzinie 18 drzwi Dekompresji ani drgnęły, publika postanowiła przypomnieć organizatorom o swojej, jakże licznej obecności krzycząc „gdzie jest krzyż”! Zadziałało! I całe szczęście bo zimno bezlitośnie atakowało i tych mniej i tych bardziej odpornych. Wejście na salę klubu udostępniono pół godziny przed rozpoczęciem koncertu, był więc czas na skorzystanie z baru.
Publiczność nieśpiesznie gromadziła się na 2 poziomach klubu, z daleka było widać fanów Alestorm i Sabatonu, szeroki przekrój wiekowy zgromadzonych potwierdza dobitnie spory sukces komercyjny obu kapel.

Pierwszym zespołem rzuconym na pożarcie łódzkiej publiczności był szwedzki Steelwing. Muzycy sami o sobie mówią jako o „świeżej krwi w klasycznym heavy metalu”. Inspiracje czerpane z Judas Priest i Iron Maiden czuć na kilometr zarówno w stylu grania jak i w image scenicznym osadzonym mocno w latach 80-siątych. Szybkie, energiczne kawałki w starym stylu okraszone wdzięcznie solówkami gitarowymi,  bez usypiających wstawek i wreszcie - świetnie zagrane. Jako, że pierwszy album Steelwing, jest jednocześnie jedynym ich albumem setlistę oparto o utwory pochodzące z tegorocznej świeżynki  „Lord Of The Wasteland”. Na uwagę zasługują kawałki „Roadkill(or be killed)” będący jednocześnie singlem promującym album oraz „The Illusion”. Pomijając uwagi publiczności rzucane pod adresem wokalisty Steelwing „niezła laska jak na faceta” trzeba oddać Rileyowi, że możliwości wokalne ma imponujące. Świetnie zagrany koncert „na krawędzi” – przestrzeń sceniczna została dość mocno ograniczona nadbudowanymi elementami sabatonowej sceny. Mimo, że wokalnie i stylistycznie Steelwing mocno odcinał się od powermetalowego i folkowego brzmienia głównych „punktów” programu, dając tak udany koncert powinni zyskać kilku fanów.  

Widać, że czasowo rozkład jazdy był napięty, po szwedzkim heavy metalu krótka „przerwa na reklamę” zaledwie 10 minut, żeby oddać bądź przyjąć niezbędne płyny i już scenę obejmuje w władanie szkocki Alestorm.
Wizualnie piracka ekipa Alestrom nieco rozczarowała, a może bardziej zaskoczyła? Pomijając brak typowo pirackich akcentów, o które to zadbała publiczność poczynając od flag z Jollym Rogerem po kapelusze, piorunujące wrażenie zrobił syntezator Bowesa prezentujący kompletnie potłuczony zestaw kolorystyczny. Szkoci również w dosłownym słowa znaczeniu zbliżyli się do publiczności, podobnie jak Steelwing zmagając się z wąskim kawałkiem sceny, który mieli do dyspozycji. Luz sceniczny, świetny kontakt z publiką, wspólne śpiewanie sprawiły, że z koncertu zrobiła się bardziej impreza, w stylu tawerny portowej pod hasłem „bottle of rum and Yo-Ho-Ho!”. Setlista przekrojowa na tyle na ile to możliwe z przypadku 2 pełnometrażowych albumów, począwszy od „Heavy Metal Pirates”, przez „Wenches and Mead”, „Wolfes of the Sea”, „The Huntmaster”, „Nancy the Tavern Wench”, „Over The Seas”, Black Sails at Midnight” po „Capitan Morgan’s Revenge” na „Keelhouled” kończąc. Do idealnego seta zabrakło jednakże rewelacyjnego „Leviathana”. 

Po Alestorm przerwa nieco dłuższa ze względu na demontaż pirackiej perkusji, szybkie sprawdzenie dźwięku, w międzyczasie puszczone „z taśmy” kawałki, między innymi Metallicy, odśpiewanej przez publikę dla zabicia czasu.

Wreszcie światła na scenie gasną, słychać... „Final Coutdown”? Klawiszowa wersja hitu Europe, pozbawiona powera ciągnie się nieznośnie długo.  Koniec tego dziwnego intro i zza sceny ryk Joakima „We are Sabaton and this is ... 40:1”? Zamiast zwyczajowego kopiącego solidnie w tyłek „Ghost Division” wyeksploatowany już nieco „40:1”?

Widać nie bez znaczenia była data łódzkiego koncertu, 11 listopada – Święto Niepodległości, skoro setlista otwarta została „40:1” i „Aces In Exile”. Upraszam o wybaczenie, mojego braku patriotycznego zadęcia, ale całkowite wyrzucenie „Ghost Division” nie jest najlepszym pomysłem, kawałek zacny i mimo, że o Niemcach i Dywizjonie Duchów dowodzonym m.in. przez Rommel’a potrafi zwłoki poderwać do najdzikszego pogo. Z jednej strony rozumiem podejście zespołu – mają z głowy najczęściej wymagany przez publikę kawałek, z drugiej strony jakaś część publiczności słyszy coś co może wreszcie pośpiewać, ale dlaczego w Polsce nie możemy traktować muzyki jako muzykę, bez dopisywania martyrologicznej ideologii? Oczywistym niestety jest, że utwory traktujące o Polakach w Polsce zwyczajnie muszą być, Sabaton załatwił sobie repertuarowy stały punkt, jak Europe – „Final Countdown” przykładowo, za 20 lat będą MUSIELI to zagrać tak jak i teraz. Pomijając standardowy biało-czerwony baner Sabatonu używany podczas polskich koncertów tego dnia faktycznie obrodziło we flagi na scenie. Pierwszy w biało-czerwonej pelerynce zaprezentował się Bowes z Alestrom, po nim wymachując polską flagą wpadł na scenę pałker Sabatonu - Mulback, a następnie flaga przeszła w ręce Joakima i została w nich do końca.   

Kolejne punkty programu to melodyjny „Cliffs of Gallipoli” i jako substytut „Ghost Division” z podobnym wykopem „Panzer Batalion”, wyhamowanie tempa przy „Final Solution”, wstępem do którego było kilka słów Joakima o zorganizowanym przez fanklub na życzenie zespołu zwiedzaniu obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Potem kolejno lecą „Attero Dominatus”, „Rise of Evil”, „White Death” i “Swedish Pagans” nowinka dodawana do nowych edycji albumów, świetnie prezentująca się na żywo. Jeszcze marszowy „Price of a Mile” i zespół dziękuje publiczności za uwagę, żeby po chwili wrócić na scenę wywołany przez publikę, no bo przecież nie było jeszcze „Uprising”. „Powstanie” zostało zbiorowo odśpiewane zaraz po „Coat of Arms” i Primo Victoria”. Na deser po staremu mix „Metal Machine” z „Metal Crue”. Koncert udany jak zawsze, publika wyszalała się chyba za wszystkie czasy, co chwilę z fosie w czułych objęciach ochrony lądował jakiś wielbiciel crowd divingu, którego urokowi nie oparł się również wokalista, niesiony przez chwilę na rękach fanów. Gorąco było zdecydowanie, ale jeżeli komuś się wydawało, że temperatura wrzenia ogarnęła niższy poziom publiczności, to śpieszę donieść, że tam był zaledwie termiczny przedsionek piekła, prawdziwa sauna zaczynała się zgodnie z prawami fizyki na drugim - wyższym poziomie.

Podsumowując koncert udany i efektowny,  jedyne „ale” mam tylko pod adresem „oświetleniowców”. Ja wiem, że przystawki są po to żeby w pełnym świetle mogła błyszczeć gwiazda wieczoru, ale tendencja minimalistyczna w dawkowaniu światła nieco przeraża. Jak tak dalej pójdzie to powstanie wersja „lights unplugged” - po świeczce na muzyka... drodzy oświetleniowcy – że zacytuję „klasyka” – „nie idźcie tą drogą!”. Koncerty się słucha, owszem, ale też w przeciwieństwie do płyt również, a czasem głównie ogląda – i dobrze byłoby móc rozróżnić muzyków na scenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz