GALERIA
Heavy
metalowe tornado – Accept w Stodole.
Niedzielny
wieczór, Stodoła… na zewnątrz jeszcze jasno. Klub powoli zapełnia sie. Barierki
okupowane przez najbardziej zatwardziałych fanatyków metalu… większość będzie
stała w pierwszym rzędzie do samego końca wieczoru, za nic mając szalejącą za
plecami publikę i zmęczenie. Sala koncertowa wypełniona połowicznie, po drodze
jest przecież bar, znajomi, stoiska z merchem, więc można zabłądzić. Wreszcie
około godziny 20 na scenie pojawia się ekipa powołana przez Titusa czyli Anti
Tank Nun. Kolejny projekt Tomasza Pukackiego, uskuteczniającego częste skoki w
bok w odniesieniu do macierzystej formacji Acid Drinkers. Muzycznie ‘przeciwpancerna zakonnica’ firmująca
jeszcze nie wydaną płytę „Hang 'em High” tak bardzo
od zwyczajowego stylu Titusa i Acid Drinkers nie odstaje, przynajmniej w
warunkach koncertowych. Znany jest co prawda dopiero jeden singiel promujący
album, „If you are going
through hell, keep going”, ale już widać, że najjaśniejszym światełkiem składu
jest czternastoletni Igor „Iggy” Gwadera, utalentowany gitarzysta zwerbowany
przez Titusa. Resztę kapeli tworzą Adam Bielczuk i perkusista Bogumił
Krakowski. Jak Anti Tank Nun poradziła sobie w roli rozgrzewacza na scenie
Stodoły?
Titus na
scenie jest niestety dość przewidywalny, hasła „pasuje?”, „madame and monsieur”
tudzież „all right?” to standard i rutyna, podobnie jak spacerki Titusa na tyły
sceny przy każdej okazji, kiedy nie wiązała go z mikrofonem jakaś partia
wokalna. Uwagę publiki zdecydowanie przykuwał Iggy Gwader, nie dość, że
rewelacyjnie grający to jeszcze najbardziej żywiołowy muzyk na scenie.
Podejrzewam, że z racji wieku i ogólnej prezencji dorobił się na niedzielnym
koncercie paru zdeklarowanych fanek. Rola suportu wypełniona, kawałki
dynamiczne i szybkie, publika się rozbudziła, skrupulatnie wypełniając przerwy
pomiędzy utworami skandowaniem „napier…”, no, powiedzmy „intensywnymi prośbami”
o ciąg dalszy. Koncert sympatyczny, szkoda tylko, że nie dane było publice
osłuchanie się z kawałkami ATN przed koncertem, premiera pierwszego albumu
zespołu zaplanowana jest bowiem na 25 maja. Kawałek dobrego hard rocka, nieźle
podanego, szkoda tylko, że interakcje z publiką ograniczone były do szablonowej
konferansjerki Titiego. Dlaczego o tym wspominam? Bo gwiazda wieczoru jest
najlepszym dowodem na to, że nie odzywając się wiele, można mieć genialny
kontakt z tłumem.
Publika
trochę odsapnęła po Titusowym secie zanim na scenie pojawił się Accept. Sprawna
zmiana dekoracji, „wyczyszczenie” sceny z odsłuchów, znika przykrywająca
efektowny zestaw perkusyjny tkanina, w tle sceny pojawia się banner z okładką
najnowszej płyty i ściana atrap wzmacniaczy z Acceptowym logo.
Accept na
scenę wpada przy dźwiękach „Hellfire” z nowego, albumu „Stalingrad”, kolejnym
punktem jest tytułowy kawałek. Energia zmiata pierwsze rzędy, jest głośno, ale
czysto, świetne brzmienie, perfekcyjnie grana muzyka. Już na samym wstępie
skład narzuca publice mordercze tempo. Nie ma przegadanych kawałków, a jednak
to co, ekipa wyprawia na scenie mocno kontrastuje z określeniem „emeryci”,
którego sami wobec siebie jeszcze trzy lata temu używali. Wiadomo dlaczego
nieliczne odsłuchy zostały zepchnięte do fosy, pusta przestrzeń desek Stodoły
została skrupulatnie wykorzystana przez ciągle przemieszczających się muzyków.
Układy choreograficzne zmieniały się błyskawicznie, w kombinacjach „trzech
gitarzystów”, „dwóch gitarzystów”, „gitarzyści plus wokal”, na koncertach tej
formacji nikt nie zapuszcza na scenie korzeni, sumiennie wykorzystany był nawet
podest perkusji.
Powalająca
mimika Wolfa Hoffmanna, połączona z pozami z cyklu „Superman odlatujący w przestworza” wywołuje
sympatyczne reakcje, tym żywsze, że Hoffmann ma skłonność do szczodrego
częstowania publiki swoimi różowymi kostkami. Nie zabrakło oczywiście typowych
dla Hoffmanna wstawek, gitarzysta zakochany w muzyce klasycznej (co najlepiej
potwierdza jego solowa produkcja) poczęstował publikę, nie tylko oczywistym
Bethovenem ale i Griegiem, grając na wstępie „Neon Nights” fragment „W grocie
Króla Gór”. Podobnie Peter Baltes, nie śpiewając akurat chórków biegał po całej
scenie, najczęściej w duecie z Hoffmanem. W trakcie „Princess of the Dawn”, Baltes
odegrał świetne solo na basie, na tyle porywające, że słuchaczom grającym na wirtualnych
wiosłach śmigały paluszki w powietrzu. Gdzieś w połowie solowego występu z
uśmiechem od ucha do ucha oznajmił publice, że jego mama pochodzi z Krakowa,
więc jest też w części Polakiem, zyskując tym wyznaniem spory aplauz.
Jeżeli chodzi
o Hermana Franka, tutaj ujawnia się nieco bardziej powściągliwa natura muzyka.
Owszem, strzela miny do publiki, efektowanie wycina na gitarze, jednakże nie
biega ciągle po całej scenie niczym ofiara ADHD, bardziej skupiając się na
graniu. Stefan Schwarzman, przez większość czasu schowany jest za sporym
zestawem perkusyjnym z bajeranckimi, przeźroczystymi elementami, dzierżąc
równie bajeranckie świecące na czerwono pałeczki. Mark Tornillo jak zwykle wokalnie świetny, szczerząc
się do publiki konferansjerkę ogranicza do minimum. Widać w wokalnych popisach
Amerykanina, dużą rolę nadal odgrywa kręgosłup niewysokiego wokalisty,
systematycznie wyginając go do tyłu przy bardziej wymagających partiach. W
trakcie „Stalingradu” kiedy Hoffmann odgrywał właśnie fragment hymnu Federacji
Rosyjskiej, Tornillo wpadł na scenę zawzięcie machając flagą Acceptu.
Setlista przekrojowa,
nie było ekspansywnej promocji najnowszej płyty „Stalingrad”, bo oprócz 2
pierwszych utworów pojawił się jeszcze tylko „Shadow Soldier”. Szerzej
zaprezentowany został „Blood of the Nations” reprezentowany przez „Bucket Full
of Hate”, „No Shelter”, „Pandemic” i „Teutonic Terror” już na etapie bisów. Kilka
utworów z 1982 roku, tytułowy „Restless and Wild”, “Neon Nights”, “Princess of
the Dawn”, “Fast as a Shark” przy którym Tornillo zachęcał to zbiorowego
zawodzenia ‘'Heidi Heido Heida' zakończonego dzikim wrzaskiem Marka. Z kolejnej produkcji poza tytułowym
“Metal Heart” były „Up To The Limit”, „Living for Tonite”. Pojawiły się
“Monsterman” i “Aiming High” z “Russian Roulette”, a także “Losers and Winners”
i “Balls to the Wall” na finiszu czyli rok 1983. Niektóre kawałki zostały
wydłużone na rzecz popisów solowych, czy też dla chóralnego zdzierania gardeł.
Publika porządnie szalała po sceną, nad tłumem co jakiś czas pojawiała się
rytmicznie podrygująca kula inwalidzka, natomiast tyły sali obstawione zostały
przez nieco bardziej statecznych fanów.
Klasa i
perfekcja na scenie. Podczas odgrywania solowych popisów scena pustoszała,
reszta zespołu znikała z pola widzenia, pozwalając skupić się na konkretnej
osobie. Świetne efekty świetlne podkreślały jeszcze całą sceniczną dynamikę,
rewelacyjnie potęgując odbiór. Show dopracowany w każdym calu. Efektów stricte specjalnych wiele nie było.
Na wstępie „Metal Heart” granego na bisy, po bokach sceny poszły chmurki dymu,
a zza maszynerii Schwarzmana wyłonił się sporych rozmiarów łeb ryczącego lwa,
miotający w ciemności krwiste laserowe spojrzenia. Przyznam, że przy
zaciemnionej scenie z lwim wyszczerzonym monstrum w tle, pierwsze dźwięki
„Metal Heart” zabrzmiały wyjątkowo ciężko i mrocznie. Już sam kawałek słyszany
na żywo wywołuje ciarki, tutaj niewyszukana oprawa rzeczone ciarki znacząco pogłębiła.
Potem już po staremu, cześć ‘elizowej’ solówki grał Hoffmann, cześć została
wyryczana przez publikę, czyli wszystko tak jak być powinno.
Tempo
narzucone przez Accept było mordercze, gdzieś w połowie seta publika wykazywała
momentami porażający wręcz minimalizm ruchowy, czyżby słaba kondycja młodszego
pokolenia? W końcu całość występu trwała niemal 2 godziny finiszując mocnym
akcentem w postaci „Balls to the Wall”.
Ci, którzy w
niedzielny wieczór pojawili się w Stodole, nie żałują ani minuty. Accept na żywo sprawdza się rewelacyjnie i
trudno tu doszukiwać się porównań z zeszłorocznym koncertem, obydwa zwyczajnie były
bardzo dobre. Warto było zaliczyć koncert z najwyższej półki, dźwiękowo,
muzycznie i wizualnie. Doświadczenie połączone z dzikim wręcz entuzjazmem
muzyków w stosunku do tego co robią jest najlepsza możliwą kombinacją, cała ta
świetna atmosfera i pozytywna chemia działająca na scenie, płynnie przenosi się
na publikę. Warto zobaczyć Accept drugi raz, warto też zobaczyć ich w akcji po
raz trzeci, jeżeli tylko dadzą nam szansę znowu odwiedzając Polskę.
P.S.
Wychodząc ze Stodoły warto było pomacać swoje zadnie, służące zazwyczaj do
siedzenia części ciała, żeby potwierdzić czy nadal są na swoim miejscu, bo tak
się składa, że Accept na żywo zwykł urywać d… pośladki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz