Kilka słów o moim ukochanym festiwalu będzie. Jedni kochają Woodstock, inni Jarocin, ja swoje serce i żołądek zostawiam co roku w Vizovicach.
Nieco szersza relacja festiwalowa do poczytania pod linkami DZIEŃ PIERWSZY, DZIEŃ DRUGI, DZIEŃ TRZECI i DZIEŃ CZWARTY.
Nieco szersza relacja festiwalowa do poczytania pod linkami DZIEŃ PIERWSZY, DZIEŃ DRUGI, DZIEŃ TRZECI i DZIEŃ CZWARTY.
Komentarz dotyczący koncertów, gwiazd mniejszych i większych do znalezienia tutaj: www.megastacja.net.
Gdyby natomiast kogoś zainteresowało zeszłoroczne podsumowanie tu proszę kliknąć!
Dla tych, co to pojęcia nie mają o Masters Of Rock wyjaśniam, jest to festiwal pysznych LANGOSZY i zimnej KOFOLI, przy okazji są nawet koncerty na dwóch scenach :). A tak poważniej, jest to jeden z fajniejszych festiwali na czeskiej ziemi, gromadzący corocznie coś koło 25 - 30 tysięcy fanousku tvrde muzyki - czeski język - piękny język. Porównując naprawdę wielkimi festami, MOR wydaje się być dość kameralny i niech tak zostanie. Masówki i spędy potrafią zabić atmosferę i zanieczyścić środowisko.
Masters of Rock odbywa się w malowniczej miejscowości Vizovice, znanej z grasującej tam przerażającej kreatury zwanej Jozinem z Bazin. Jednemu panu (nieżyjący już niestety Ivo Pešák), kiedy o Józku śpiewał, ze strachu to aż się ręce trzęsły. Stałą miejscówką festiwalu jest teren Gorzelni Rudolfa Jelinka (Jelonka po naszemu), przylegający bezpośrednio do vizovickiej stacji kolejowej. Piękne okoliczności przyrody, brak komarów w tej przyrodzie (bywają mrówki w ilościach hurtowych) sprawia, że rokrocznie do tej spokojnej mieściny ściągają dzikie hordy uszu wygłodniałych rockowo - metalowego grania i gardła spragnione czeskiego piwa.(i żołądki spragnione langoszy - przynajmniej jeden na pewno)
W tym roku Gambrinus ustąpił sponsorskiego pola Radegastowi, za to Jelinkowe delicje po staremu kusiły na każdym kroku. Piwo w Czechach zasadniczo JEST DOBRE - i tutaj chyba uściśleń więcej nie trzeba, wystarczy raczej zapewnienie, że na tym feście nie spija się sikaczy z kija w porąbanych cenach, jak to na polskich ziemiach festiwalowych bywa :).
Co roku zestaw kapel jest imponujący, mimo, że często różnorodność i wszechstronność stylów pojawiających się na scenie imienia Ronniego Jamesa Dio nie tylko zaskakuje, ale i zatrważa. Można niechcący przeżyć szok gatunkowy, jednak ja poczytuję to za największą (poza langosami i kofolą oczywiście) atrakcję festiwalu i co roku poza kaloriami (langose/kofola), zwożę sobie jakieś nowe odkrycie muzyczne do nadrobienia. Ba - zdarzyły mi się nawet koncertowe miłości od pierwszego wejrzenia, jak reaktywowany Accept w 2010 jeszcze przed wydaniem "Blood of The Nations", czy Powerwolf z 2011 :). Rok temu fest obchodził swoje X-lecie, kto ciekaw, cóż za gwiazdy gościły na vizovickich deskach w ciągu niezwykle barwnych 11 lat zapraszam do na strony cioci wiki i wujka google.
Tegoroczny fest w gwiazdy - a jakże obfitował.
Czwartkowe koncerty trwały od 14:00 do 2:00 w nocy - czyli pierwszy dzień jest potraktowany ulgowo. W pozostałe dni koncerty zaczynają się o 10:00 rano i kończą - biorąc poprawkę na poślizgi - nawet koło 3:00.
Pierwszy mój koncert to TrollfesT i niezwykle barwni panowie w żółto - czarnych pasiakach, polecam muzycznie. Zresztą wizualnie też, bo można się pośmiać nieco z tych zmutowanych, pociesznie wyglądających owadów bzykających. Mi niestety aparat powiedział stanowcze "NIE!", bo dostał dopiero co nową migawkę, która niestety nie raczyła trzymać krótkich czasów. Efekt - prześwietlenia jak skurczybyk i galop po backup. Z wymiany aparat wrócił do mnie wieczór przed festem, sprawdzony w domu. Działał. Niestety sprawdzanie odbyło się w słabym świetle i cholerstwo wylazło dopiero w pełnym słońcu. Nie... wcale nie klęłam, bluzgałam jak leci i zapiłam smutek lodowatą kofolą. Póki co bydlę nadal siedzi u naprawiacza... żesz kur... pech!
ARKONĘ znają w Polsce chyba już wszyscy. Jedna uwaga - Masza i ekipa znacznie zyskują na występach klubowych. Na tym konkretnym występie posypał im się dźwięk, no i ten nieszczęsny wilk zwisający z Maszeńki - no nadal mi stworzenia żal! Prezencja sceniczna standardowa i kij, że jest niemal 30 stopni, skóry i futra muszą być i basta! PRIMAL FEAR jak zwykle dało dobry show, ekipa dynamiczna, aż się prosi o zdjęcia. Chłopaki lubią sceniczną choreografię, więc cierpliwi doczekają się ciekawych kadrów zbiorowych. GRAVE DIGGER to przede wszystkim niezmordowany scenicznie Chris i dopełniający go szerokim uśmiechem Axel. Tu akurat światełko dzienne ładnie wymieszało się z lampkami sceny - takie pstrykanie to sama przyjemność. LENIGRAD COWBOYS czyli karkołomny hardcore fotograficzny. Chaos na scenie, 11 muzyków ciągle zmieniających położenie, część dęta upchnięta na tyłach... oj trzeba mieć cholernie podzielną uwagę i cierpliwość. A koncert? Idealna muza pod ostro zakrapianą bibę :) I tu wychodzi właśnie ta różnorodność mastersowa i cudaczna fińszczyzna do kompletu. Cokolwiek o kowbojach można powiedzieć to nie jest to "zwyczajny zespół". Powołani do życia przez reżysera Kaurismakiego, jako najgorsza kapela świata, żyją swoim własnym życiem scenicznym. Spory kontrast muzyczny, biorąc po uwagę przejmujący po nich scenę ACCEPT. Miałam również przyjemność uczestniczyć w konferencji prasowej. Żeby się nie powtarzać w kwestii acceptowego profesjonalizmu, odsyłam do relacji na linkowanej wyżej stronie. Acceptowa perfekcja zaczyna wkurzać, no i która kapela ma Bruce Willisa wymiatającego Beethovenem i replikę Dustina Hoffmana w skali 1:1 na wokalu? Na deser czwartkowego grania były "zapieprzające jak jasna cholera nieprzytomnie radosne gitarki" czyli DRAGONFORCE. Gdyby nie olewackie podejście świetlika do ostatniej kapeli dnia, były lepsze foty, bo ekipa pod obiektyw pcha się sama, robiąc dynamiczne ustawki na podeście. Gdyby dźwiękowiec wykazał nieco więcej zaangażowania w swoją robotę, można by było docenić dialogi strunowe, a nie męczyć się paskudnym bajzlem w uszach.
Piątek równie ciekawie się prezentował. Trochę brytyjskiego rocka z okrutnie ale malowniczo pastwiącym się nad mikrofonem wokalistą NEONFLY, potem ELVENKING takie powermetalowe folk - italiano, w wykonaniu kilku gości o elfickich ksywkach, którzy od piętnastu lat o lasach, duchach, runach, księżycach i innych natchnionych rzeczach śpiewają. Wokalista Damnagoras ma ogromny plus za niespożytą energię na scenie. Ciekawostką jest niewątpliwie ADUREY HORNE - ta od Lyncha, którą grała Sherilyn Fenn. Panowie na codzień uprawiający norweski sport narodowy - czyli ciężką blackmetalową młóckę pod szyldem Gorgoth i Enslaved założyli sobie hardrockowy skład, żeby na scenie czasem poszaleć bez makijaży mrocznych jak lasy Norwegii. Torkijel swoją porażającą mimiką oprócz dobrego wokalu dodaje całości nieco szalonego uroku. Po hardrockowych dźwiękach mamy thrashmetalowy PRONG, którego przedstawiać nie trzeba. Najjaśniejszy fotograficznie punkt to Tony Campos, niespożyta energia. Nadrabia aktywnością za cały, zaledwie trzyosobowy skład, chociaż jego palec ma znacznie mniejszą skutecznośc w wywoływaniu młynków pod sceną, niż paluch Roba Dukesa przykładowo.
U naszych sąsiadów, młynki - znaczy circle pit - brzmi naprawdę fajnie - megakotel, i nieważne, że cholernie im się te koncertowe gry zespołowe mylą. Gość ze sceny kręci paluszkiem, często dostaje ściankę, a jak drze się "wall of death" dostaje megakociołkiem - zdrobnienia adekwatne do poziomu ostrości i natężenia zabaw w wykonaniu czechów. Nie mam Czechom za złe braku wariactw pod sceną. Czesi koncerty przeżywają na swój jedyny sposób. To są zawzięci i wierni słuchacze, żywo reagujący i trakcie występów bardzo skupieni na scenie. To nie Polak, który całe godziny miota się w młynach wszelakich, a na dobrą sprawę po koncercie nie bardzo wie, co się działo na scenie.
Nieco później na scenie pojawił się wampiryczny klimacik z Helsinek w formie goth'n'rolla czyli 69 EYES. Krótka charakterystyka: Jyrki ambasador dobrej woli UNICF-u obdarzony hipnotycznym barytonem = rozmarzone sporzenia fanek oraz Jussi = tańce z pałeczkami za perkusją. Zacnie! Następny koncert i prawdziwy tłum - tym razem na scenie. RAGE i Lingua Mortis Orchestra metal z orkiestrą symfoniczną na cztery głosy, z rozmachem i efektownie. Ten koncert zapamiętam sobie na bardzo długo, szkoda, że nie tylko przez wrażenia muzyczne. Wrażenia były zupełnie innej natury i skutkowały wycieczką na vizovicki posterunek policji dnia następnego. DEVIN TOWNSEND PROJECT efektowny, choć przy nieco skąpym oświetleniu i zredukowanym składzie. Nieco niepokojąca jest drastyczna przemiana sympatycznego gościa z konferencji prasowej w szalonego Ziltoida, który chlapnął sobie "the ultimate cup of coffee". Devin na scenie wpada w trans zabierając ze sobą wszystkich tych co mają uszy na wyposażeniu, przy okazji dość przerażająco miotając się po scenie: dziki wzrok, porażająca mimika, ale za to świetny kontakt z publiką.
Na samym końcu był jeszcze Certain Death - moja nieobecność podczas tego występu była wyłącznie moją winą. Chociaż okoliczności sprzyjały nieobecności. Pierwotnie miało być The Exploited, ale niemal w ostatniej chwili odwołali występ, w zamian podsyłając kumpli z Certain Death... zmęczenie i natrętna myśl o spaniu, jakoś mi ten zamiennik wymiotły skutecznie z pamięci, do tego stopnia, że kiedy Devin żegnał się z publiką, ja zasuwałam zamek śpiwora. Mea Culpa!
Sobota (czas szybko ucieka w miłych okolicznościach) koncertowo równie piękna była. Na przystawkę AMARANTHE - metalo-disco, w którym jest akurat tyle metalu ile growlującego Slovestorma i cięższych gita Olofa. Kolejno wielbiony w Czechach niemiecki BRAINSTORM. Genialny kontakt z publiką, naprawdę sympatyczna ekipa i zacnie podany, niemniej zacny power metal. WALTARI to kolejne fińskie urozmaicenie, tym razem zaskakujący niebezpieczną mieszanką wszelkich odmian metalu i punka z czymś tak niestrawnym jak pop, hip hop czy techno. Całkowitą zmianę klimatu na nastrojowy zapewnił MOONSPELL serwując publice cały "Wolfheart" i fragmentarycznie "Irreligious". Wokalnie występ urozmaicała Mariangela Demurtas z Tristanii. I znowu pstrokacizna stylistyczna, bo po moonspellowych klimatach na scenę wylegają potworności koszmarne fińskiej proweniencji. LORDI po zmianach personalnych (śmierć Otusa i odejście Avy) wrócił do formy, wydał nową płytkę i straszy po festiwalowych scenach. Do składu dołączyły dwa nowe straszydła - Hella, taka scary Barbie, znaczy Scarbie i Mana, równie przystojny co reszta ekipy. Nowa tegoroczna płytka to "To Beast Or Not To Beast", a mi osobiście do serca niezwykle przypadł kawałek "Sincerely With Love". Niezwykle liryczny tekst tego kawałka łaził za mną jeszcze kilka dni, szczególnie wybitna poetyka refrenu bardzo mi się utrwaliła. Tłum na Lordi był taki, że stercząc gdzieś idealnie pośrodku tłumu (zależało mi na strzeleniu skrzydełek Mr. Lordi) nie było szans na bezkolizyjną ewakuację. Po fińskich brzydalkach był solowy występ YNGWIE MALSTEENA - Tfu! Przejęzyczenie, bo muzyków na scenie było w sumie czterech, tylko że pozostałej trójki trzeba było się doszukiwać w dymie i ciemnościach. Onani... TFU! Wirtuoz sześciu strun zaczął nieco pechowo. Techniczne problemy na samym wstępie skutkowały niecelnymi lotami Fenderów na backstage. Oczywiście sygnowanych Stratocasterów, na sygnowanych kablach z sygnowanym kompletem strun. Yngwie do dyspozycji miał jakieś 2/3 sceny, przystrojone ścianką wzmacniaczy Mashalla, reszta kapeli, miała na swój użytek to co zostało. O ile Yngwie linię trzyma niezłą, miejsca też wiele sam nie zajmuje, to rzecz się ma zupełnie inaczej jeżeli wziąć pod uwagę ego artysty. Fakt, na scenie jest cholernie dynamiczny i dobrze zostawiać sobie w kadrze nieco luzu, bo ani się połapiesz człowieku kiedy ci z niego wyskoczy. Tłumek zahipnotyzowanych gitarzystów maści wszelakiej w fosie, nie spuszczających oczu z szalejącego Malmsteena starczy chyba za recenzję. Aha, wierzgnięcia ma efektowne.
Niedziela - dzień ostatni, czyli dzień smutny - bo człowiek już tęskni za festem. Na dzień dobry XANDRIA, w pełnym słońcu, z żywiołową niesamowicie Manuelą Kraller. Juz godzinę później heavymetalowcy z Seattle powracający na scenę po osiemnastu latach - SANCTUARY. Warrel Dane nieco bardziej niż zwykle zarośnięty, wyglądał jakby urwał się na koncert z polowania na łosie. Sanctuary ma w planie wypuścić nowy album "The Year the Sun Died" pod koniec roku, to miło biorąc pod uwagę, że od 1991 roku im się to nie zdarzyło. I czas nie ma najmniejszego znaczenia widać, skoro przy barierkach kilka osób z flagą szalało tak, jak to tylko zdeklarowani fani potrafią. Kolejny punkt to ANNEKE VAN GIERSBERGEN, dla mnie podwójna radocha, bo na koncercie w Progresji nie mogłam być, a sentyment do głosu Anneke mam ogromny od czasów "Mandylion". Anneke na scenie uśmiechnięta, w świetnej formie plus kawałki z czasów The Gathering, 'moja być zadowolona'! Piątek zapunktował jeszcze tym, że wreszcie na vizovickiej scenie pokazało się więcej pań, co niestety szybko przeszło w skrajność. Chodzi mi o projekt Atrocity i Leaves' Eyes, czyli dwa w jednym. Krull chyba doszedł do wniosku, że jego niebyt ponętne kształty oraz prezencja ogólna są nieszczególnie ekscytujące i pokusił się o wzmocnienie sceniczne, żeby przykuć uwagę publiki. Jako atrakcja wizualna do bannerów po bokach sceny łasiły się roznegliżowane dziunie marki "plastic fanstastic". Przez przepisowe trzy pierwsze kawałki dla foto, na scenie było jedynie Atrocity, Liv Kristine Espenaes pojawiła się na scenie później, a przebicie przez tłum, żeby złapać kilka kadrów małżonki Krulla było raczej trudne. Akurat na ostatni dzień, kto żyw pędzi pod scenę, ci którzy w czwartek zapijali się czeską śliwowicą "home made" pewnie właśnie się pobudzili. Ciekawe na ile uwagi ze strony męskiej części publiki mogła liczyć Liv, mając za plecami gnące się cycate ornamenciki?
Szczęśliwie kolejna kapela zajebistość sceniczną ma w małym paluszku i nie potrzebuje żadnego tła. POWEROLF banda dzikich wilkowatych odprawiła metalowe nabożeństwo przepięknie. Mocny głos Attili, wariactwa gitarowe braci Greywolf, którzy za cholerę braćmi nie są i Maria, znaczy Falk Maria Schlegel wyskakujący co chwila zza klawiszy i mamy jedyną w swoim rodzaju mszę. No ba - w końcu METAL IS RELIGION! Wyznawców pod sceną od groma. Attila na wstępie okadził nam fosę, (chyba tak na szczęście bardziej, bo komarów do przeganiania w Vizovicach nie ma) a potem było już tylko mocniej i piękniej. Tresura publiki pod kątem "hu i ha" na wstępie "Werewolfes from Armenia", wyciskanie z niezwykle chętnej publiki naprzemiennych damskich i męskich ryków, genialna zabawa tłumu. "Preachers of the Night" najnowsza wilcza produkcja premierę miała niedawno, bo w czerwcu. Po wilkowatych widać, że tak jak deklarują, przede wszystkim liczy się dla nich radość grania, co pięknie przedkłada się na nie mniejszą radość słuchania i oglądania szalonego stada. Cudna kapela dla fotografujących, jedna z tych co to "wyceluj i strzelaj", chłopaki doskonale wiedzą po co wymyślono scenę. Po wilczej dynamice i energii jest trzygodzinny show Avatasii z naprawdę długą listą gości. Fakt, że jakieś 20 minut występu były przegadane przez Sammeta, przedstawianie kapeli i inne takie duperele. Kolejne 10 minut to było słitaśne droczenie się z Ericem Martinem na temat kończenia show, gdzie ja już dośc mocno zaczęłam optować za końcem, bo mi szczęka niebezpiecznie w zawiasach trzeszczała od ziewania. Milusi dialog Edguya i Mr Biga zaczął mi się w zmęczonej wyobraźni jawić jakoś tak gejowsko. Na sfotografowanie Kiske czy Erica Martina szanse były żadne, po ci panowie pojawili się na scenie po przepisowych trzech kawałkach, a luda nalazło stanowczo za dużo, żeby się pod scenę przebijać.
Przydługi, ostatni, zamykający koncert tegorocznej edycji Masters of Rock, pozwolił mi poszwendać po nieco opuszczonym terenie festiwalowym - tak na pożegnanie, bo kto żyw ciągnął pod scenę. Był też ostatni, rytualny langosz tego festiwalu :). Żal mi jedynie tego, że małą scenę potraktowałam wybitnie po macoszemu. Z powodu konferencji ominął mnie rewelacyjny skądinąd koncert Good Girl Maggie - jedynego w tym roku składu z Polski.
Kilka kadrów z terenu festu:
Mała scena - Alfedus Music Stage - która taka mała nie jest wcale. |
Kierunek mała scena, odizolowanie magazynami pozwala drugą scenę umieścić niedaleko dużej, bez konfliktów dźwiękowych. |
Adrenaline Park tegorocznego piwnego sponsora Radegast. |
Można było sobie w chwili nudy pier.. młotkiem, poprzyklejać się do rzepowej ściany, postrzelać na strzelnicy, zrobić sobie zapasy na dmuchanej macie. |
Bungiee - nie ma nic lepszego na kaca. |
Dla spokojniejszych festiwalowiczów szisza. |
Budki Jelinka, po prawej stronie wejście na backstage i do fosy. Jeżeli akurat amatorów likierów nalazło w ilościach hutrowych do fosy trzeba było się przedzierać. |
Piknikowe warunki na tyłach publiki. |
Loża dla zmęczonych festiwalem. |
Nocna wyżerka, ostatniego dnia kiedy jeszcze grała Avantasia można liczyć na zniżki. |
Jeden z namiotów piwnych. Nie trzeba wcale być pod sceną, żeby wiedzieć co się na niej dzieje, a słychać wszystko wszędzie doskonale. |
Mimo dużej ilości stanowisk i tak bywały kolejki. |
ŚWIĄTYNIA LANGOSZY - W TEJ BUDZIE MOŻNA KUPIĆ NAJLEPSZE (mówi wam to znawca) FESTIWALOWE LANGOSZE |
PRODUKCJA TEGO KULINARNEGO CUDU WYGLĄDA MNIEJ WIĘCEJ TAK. |
Ostatni festiwalowy langosz, ku pamięci, żebym miała się na co ślinić przez kolejny rok. |
Jej Szerokość Fosa, do której z roku na rok, coraz ciężej sie dostać :( |
Widać również Jej Wysokość Scenę. Jak na załączonym obrazku przedstawiono: drabinek, drabek, taborków i innego zawadzającego badziewia - NIE MA! Jest za to kultura. Bo w fosie pomieścić się musi ogromna ilość ludzi (gwiazdy festu powodują, że fosa jest bardziej zatłoczona niż monopolowy w piątkowy wieczór), do kupy z panem operatorem kamery na szynach i dwoma operatorami kamer bocznych na wysięgnikach. Fotografujący trzymają się raczej barierek, aniżeli brzegu sceny i przy odrobinie szczęścia - jeżeli kto ma taki fetysz, można muzykom i buty popstrykać.
Moje prywatne Post Scriptum:
Łajzę, (albo może łajzy) które po raz pierwszy od czterech lat (ja od 4, a ekipa jeździ od 7 i nigdy się to nie zdarzyło), przypuściła podły atak na moje mienie sklęłam tak solidnie, że do końca życia powinna mieć problemy z wypróżnianiem. Nie zapomniałam też o całej rodzinie, dziesięć pokoleń wstecz i w przód. Żeby cię pokręciło cholero w możliwie najboleśniejszy sposób. Ukradzione zostały głównie ciuchy - czyli łajza była niewątpliwie słabo rozgarnięta - ale wystarczyło jej zwojów, żeby zwinąć tylko czyste ciuchy. Mój ulubiony polarek, cztery T-shirty i kilka innych naprawdę wyjątkowych - nie do odkupienia koszulek mojego kumpla. Ponadto mój zapas fajek - i tu mam ogromny żal, bo kupienie LMów mentolowych okazało się w Vizovicach niemożliwe. Żeby cię szlag jasny prosto w zad strzelił. Co dziwne, poginęły ciuchy z polskimi napisami... hmm... tej nocy kiedy Rage szalało po scenie, ten sam debil/idiota/palant obskoczył kilka czeskich namiotów, co skutkowało zgłoszeniem sprawy na policję i między innymi moją na policji wizytą. Składanie zeznań w języku polsko- angielsko- czeskim - bezcenne. Pieprzę te kilka ciuchów, zrobiłeś śmieciu coś znacznie gorszego. Zniszczyłeś spokój ducha, zaufanie i dobry festiwalowy nastrój wielu osobom i z całego serca życzę ci, żeby wyłamało ci wszystkie kończyny zanim na kolejnym festiwalu postawisz swoją złodziejską nogę. Jeżeli ktoś gdzieś zobaczy debila\debilkę w koszulce z napisem "vspectrum" i nie będę to ja, mam prośbę: za łeb i o krawężnik, a potem pytać skąd ma koszulkę. Nie sądzę, żeby po świecie pałętało się więcej takich T-shirtów bo były robione ręcznie - edycja cholernie limitowana znaczy.
Chciałabym z tego miejsca pozdrowić rodaków, którym udało się w sobotę dobić do barierek i do wychodzących z fosy fotografów darli buraczane ryje "Wypier..., spier..." Pech chciał, że w fosie byli również Polacy i było nam wstyd za takie chamstwo. Proszę się potem nie dziwić, że Czesi jakąś wybitną atencją nas nie darzą. Drogi Polaku, jeżeli masz ochotę robić rodakom wstyd poza granicami swojego kraju, siedź matole na dupie i nie wywoź poza Polskę swojego prostactwa, proszę.
Lepiej żeby bywanie Polaków ograniczyło się do takich widoków - Jula, Kasia :) niezastąpiony Fred, Ania - czyli czteroosobowa baza, skuteczna, wyjątkowa i nieoceniona, Kaśka - szalony Rock Axxesowy fotograf, Marcin, którego w tym roku było mniej w fosie niż zwykle, Mieczysław - festiwalowe "must be", zawsze uśmiechnięty obieżyświat Żabolek, Monika, Gosia, która rosła do zdjęć, Salat - Kapustką zwany, Artur - wybawiciel moich fot, Maja, Espen, Metalmundusowa ekipa acceptowa. Dzięki wszystkim za nieocenione towarzystwo, za rok, w tym samym miejscu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz