2015-01-30

Potop szwedzki 2015... słów kilka.



Tam niżej jest nieco tekstu :)

Tym razem potop szwedzki rozpoczął się w styczniu, a nie w lipcu, jak 1655 roku się wydarzyło, i przebiegał zdecydowanie łagodniej, za to z impetem łosia na prochach opętanego żądzą seksu. Zamiast 14 tysięcy żołnierzy i 72 dział, styczniowego najazdu dokonało zaledwie 5 Szwedów w łaciatych portkach i jedno działo, z którym się nic kompletnie nie działo, bo zwyczajnie było kartonowe. Jedno trzeba przyznać, siła rażenia Szwedów mimo styczniowej aury, nie działającego działa i lichej liczebności, po tych 360 latach znacznie się poprawiła, bo zaledwie w 5 dni ekipa zajmująca się głównie hałasowaniem bez większych przeszkód podbiła Poznań, Kraków, Warszawę i Wrocław. Dokładnie jak ponad trzy setki lat temu, pierwszy i bez walki skapitulował Poznań.

W sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pierwszy potop dostarczył Polsce - poza wydatnym wkur...zeniem całego narodu oczywiście - świetne ryciny bardzo utalentowanego szwedzkiego marszałka polnego, Erika Dahlbergha, dokumentujące ówczesny obraz polskich miast. Dahlbergowi właśnie bydgoszczanie zawdzięczają jeden z wcześniejszych planów miasta oraz malowniczy widok Bydgoszczy ze wzgórza, gdzie stacjonowały wojska szwedzkie, a które dziś jest dość charakterystyczną dzielnicą miasta, noszącą nazwę Szwederowo. 

Po tegorocznym potopie pozostały natomiast dziesiątki zdjęć w sieci (tu i ja dorzuciłam swoje 5 groszy w kwestii obrazków), mnóstwo makabrycznych filmików na YT(na których scena majtająca się po kadrze jak oszalała telepie błędnikiem, wywołując mdłości), sporo zachwyconych fanów power metalowych dźwięków oraz przynajmniej kilkudziesięciu przyzwoicie zmaltretowanych sabatonowaniem: przygłuchych i schrypniętych, którzy radośnie na jakiś czas stracili kontakt z rzeczywistością. 

Spodziewających się rzetelnej relacji o tym, co i jak grało, brzmiało, wyglądało, odsyłam gdzieś indziej. Tu drogi Czytający niniejszy tekst - ani śladu obiektywizmu, ani za grosz faktów stricte koncertowych nie uświadczysz. 
(Klikanie w pogrubienia w tekście odsyła to innych galerii, a "00 Tekstowo" po prawej stronie odsyła do innych tekstów, traktujących również o Sabatonie czy Delain)

Czego by o Sabatonie nie napisać, to jedno jest pewne, nie od czapy zgarniają wszelkie nagrody jako najlepsza metalowa kapela koncertowa. Dobrze przysłużyły się chłopakom wspólne wycieczki z Accept czy Iron Maiden, mieli skąd czerpać najlepsze wzorce w temacie „jak headliner prezentować się powinien” – zapożyczając między innymi choreografię Hoffmanna i spółki. Dodajmy do tego piętnastoletnie doświadczenie sceniczne Szwedów i mamy w efekcie naprawdę udane wizualnie i dźwiękowo koncerty. 

Pewne punkty programu są u Szwedów dość stałe. Koncert po staremu otwiera instrumentalny „Final Countdown”, przechodzący płynnie „The March to War”, oba robiące za intro, oraz przepięknie kopiący części zadnie „Gay… tfu! „Ghost Division”, faktycznie otwierający setlistę. 

Stałym elementem jest również nader częste używanie przez wokalistę słowa na „k”, określającego zwykle damę, której cnota zawiera pewien element komercji. 
W kwestii lingwistyki, jako rozwinięcie tematu polszczyzny doszło słówko „napierdalać”, natomiast zwrotnie publika opanowywała szwedzkie „en öl till”. Powracające jak bumerang „jeszcze jedno piwo” stało drugą, alternatywną nazwą kapeli, zyskując wariacje zwrotu przy przekraczaniu granic. O ile publika czeska skromnie wydziera się podobnie do naszej „ješte jedno pivo”, to w Niemczech Szwedzi dorobili się „Noch ein Bier Fest“. Samo zawołanie zaliczam do skrajnie radosnych i optymistycznych, bo oznacza, że jedno piwo już było – znaczy jest dobrze i jest realna szansa na kolejne, czyli będzie lepiej. Dlatego to tłuczone niemiłosiernie przez publikę „jeszcze jedno piwo“ brzmi znacznie bardziej pozytywnie niż przykładowo „Hail and Kill“ innej gejmetalowej kapeli.

Osobiście wolę luźne dialogi z publiką, od wyciskania z tłumu wrzasków na siłę. Na Sabatonie publika wrzeszczała w ramach namiastki demokracji serwowanej przez skład, wybierając rykiem język, w którym ma być zaśpiewany utwór, bądź jeden z dwóch kawałków z założenia podawanych w szwedzkiej wersji językowej. Sprytne to było, bo jak nietrudno przewidzieć, donioślejsze ryki zawsze trafiały w drugi punkt, kiedy publika nieco bardziej pokapowała się, że łepek na scenie wymaga jakiś ryków od tłumu.

Od ostatniej trasy znacznej zmianie uległa za to dekoracja sceny, więcej drutu kolczastego, czołgów… no dokładnie to więcej o jeden czołg, który na koncertach pod chmurką pluje ogniem do wtóru z rozbudowaną pirotechniką. Jest tez orła cień, konkretnie dwa czerwonookie, pierzaste straszydła wjeżdżające na tło sceny przy „Night Bitch… tfu! Witches”, które jakoś bardzo mocno kojarzą mi się z acceptowym drapieżnym kotowatym, wysuwającym na trasie w 2012 się zza maszynerii Schwarzmana podczas „Metal Heart” – to samo krwiste laserowe spojrzenie.

 

Dla dobrego show korzystny jest element satyryczny, i jak Metallica ma Urlicha, Rammstein tyra jak może zabiedzonym klawiszowcem, tak na sabatonowej scenie Szwed w militarnym wdzianku mało subtelnie kończy popisy gitarowe Brodena ciachając struny nożycami do prętów, żeby się chłopak nie rozbrykał nadmiernie. Tak jak w 2013 Broden siadał do klawiszy na „The Hammer Has Fallen”, tak teraz gitarę dzierży przy „Resist and Bite”. Nowością jest też wyłapywanie co bardziej nieletnich słuchaczy i zapraszanie ich na scenę, na zamykający koncert „Metal Crue”, gdzie za niańkę robi głównie Rorland, pozwalając kajtkom merdać po strunach.








 

Englund i Rorland skapitulowali ostatecznie wobec łaciatego rzuciku (nie moro na litość – tylko urban camo) i ich gitary pozbawione zostały jakiegokolwiek indywidualizmu, zyskując typowo sabatonowy wzorek.

Co cieszy na koncertach Sabaton to coraz większe zróżnicowanie metrykalne publiki. Zwykle nastoletnia dzieciarnia szalała zawzięcie trzymając się kurczowo barierek, tym razem średnia wieku poszła w górę, co jest naprawdę zajebiste, bo daje nadzieję, że dobijemy kiedyś w Polsce do czeskiego schematu pt: „z metalu się nie wyrasta”. Rodzice z małoletnimi w publice przekonali siebie i innych, że na takim strasznym metalowym koncercie, dzieciarnia jest bezpieczniejsza niż na losowo wybranej plebanii, a co za tym idzie - jest szansa na utrwalenie się tej szerokiej rozpiętości wiekowej. Zdjęć publiczności w poszczególnych relacjach jest sporo, co tą rozpiętość wiekową ma zobrazować, a publice jakoś wynagrodzić to szwendanie się fotografujących przed ich nosami podczas pierwszych 3 kawałków.



Powiem szczerze, że nijak nie podzielam patriotycznego zdęcia publiki i histerii na punkcie „fortitułan” czy „Warszawo warcz”. Dla mnie PRIMO muzyka. Metal jest metalem, nawet jeżeli jest to radosny power metal opatrzony wirtualnymi klawiszami, traktujący o notorycznej defragmentacji człowieków, czy też o masowych zejściach ludzi na skutek zatrucia, zwykle ołowiem, napalmem, lub tradycyjnie ostrzonym, banalnie zwykłym metalem – jak to w czasach Karola XII Wittelsbacha bywało. Idealna setlista dla mnie składałaby się z „Ghost Division”, potem „Burn Your Crosses”, następnie żeby nie uśpić publiki „Ghost Division” przechodzące w „Panzer Battalion”, tu ewentualnie „Metal Ripper”, kolejno na podbicie dynamiki „Ghost Division” i ewentualnie „Into the Fire” oraz „Price of a Mile”, ale tylko wtedy, kiedy następny będzie… nie… nie „Gay Division” tylko „Attero Dominatus” i „Wolfpack” przykładowo, bądź chociażby „In the Name of God”. No niestety, wujek Google chętnie zaprowadzi ciekawych do bieżących setlist, obrazując jednocześnie moje daleko posunięte rozczarowanie. Widać wolę te mniej klawiszowe albumy. Właśnie… klawisze – nadal ich nie ma, konsekwencje tego są takie, że „Internety” orzekły, że Sabaton w Grudziądzu z playbacku leciał, nie pomoże nawet awaria i buczenie gitary Thobbe na niemal dwóch kawałkach, żeby gawiedź przekonać. Szwedy widać cwane są i playbacki z bykami nagrywają, żeby wspomniane „Internety” w błąd wprowadzić. 


Klawiszowca w składzie raczej już nie będzie, całą kompozytorską - w tym plumkającą elektroniczną robotę robi w końcu Broden, dla którego klawisze to instrument podstawowy, gardłowym natomiast został przez przypadek. Z tego właśnie powodu tak cenię sobie przypadki – bo Broden nie zawodzi jak kotowate w marcu, co jest dość typowe w tym gatunku metalu. Luźne łaciate portki też doceniam, na wypadek gdyby za wysokie rejestry i inne popiskiwania power metalowych wokalistów odpowiadały dwa rozmiary za ciasne „jajognioty”. Tym sposobem osoby mające niską tolerancję na żeńskie wokale, nie muszą już szerokim łukiem omijać akurat tego gatunku metalu.

Przy okazji portek wypada wspomnieć, że tym razem żadna garderoba Made In Sweden nie zyskała dodatkowych i niespodziewanych otworów w dość wstydliwych miejscach, jak to poprzednio we Wrocławiu się zdarzyło.

O ile na wrocławskiej scenie nic się nie darło, to w publice, owszem dało się i to srogo. Konkretnie darło się indywiduum, dość prymitywne zresztą, udowadniając światu, że jest pierwszym egzemplarzem w swojej familii, który zaryzykował zejście z drzewa, porzucając iskanie współplemieńców jako główne hobby. Nowemu hobby – ryczeniu przez cały koncert „fortitiłaaan” – owo indywiduum oddało się z psychopatyczną wręcz zaciekłością, dodając do tego bluzgi wszelakie, mordujące słuch i chęć do życia najbliżej stojących.

Poznań zebrał plusy za szeroką fosę, świetną atmosferą i to, że na polskiej mapie trasy był jednak pierwszy. Minimalnie więcej entuzjazmu kapeli, i jako, że lokal należał do skromniejszych rozmiarem odwiedzonych w tym roku przez Szwedów, pięknie kumulował energię szalejącą pomiędzy sceną i publicznością. Była gadka o „gęsiej skórce” Brodena i tutaj zaświadczam, że nie ściemniał. Mam „tele”, niezłe nawet i potwierdzam, goosebumps było.

Z kolei do zdecydowanych minusów zaliczyć można przesadzoną gorliwość ochrony. Po koncercie jeszcze dłuższą chwilę były czynne stoiska z merchem, obok których można było sobie cyknąć fotkę z Delain, nadal sprzedawano piwo (tu znowu plus za wybór piwa – bo jakiś był przynajmniej) – ale dopić tego piwa szans nie było. Ochrona pracowicie spędzała publikę na zewnątrz z zacięciem godnym lepszej sprawy, a kto nie chciał być uszczęśliwiony mandacikiem za „spożywanie pod chmurką” musiał sobie to piwo przynajmniej w połowie darować. A wystarczyłoby wodopój zamknąć minimalnie wcześniej, albo odpuścić te 15 minut tym, co nie potrafią fachowo i po barbarzyńsku żłopać na czas, bez groźby zaduszenia.

Kraków zyskał zdecydowanie oświetleniowo – ba! Dało się Frontside zobaczyć, czego w Poznaniu dokonać było niepodobna. Zawartość zapchanej solidnie Hali Wisły uczciwie ryczała i kicała w odpowiednich momentach, pozostawiając wrażenie najżywszego ze strony publiki koncertu na trasie. Były młynki i inne tradycyjne grupowe zabawy koncertowe.

Warszawai Torwar: zacnie, a jakże, sporo przestrzeni, po której dźwięk swobodnie hulał, wpadając nawet czasem w uszy zainteresowanych. Na plus zdecydowanie fachowa ochrona w fosie, przyjmująca dzielnie na klaty dziesiątki pływaków. Nie każdy koncert ma w fosie tak doświadczoną w temacie ekipę.


Na minus i to niestety duży bardzo zaliczam piwo… ekhm… przejęzyczenie trochę, bo za 10 zeta człowiek dostawał 0,4 litra czegoś, co owszem, kolor jakby piwny miało, ale smak powodował mimowolne wypatrywanie kamieni nerkowych na dnie kubka.


Wrocław z kolei klaustrofobicznie ścisnął fosę, upychając na niewielkiej przestrzeni ochronę, która zadanie ma nieporównywalnie ważniejsze – ratuje mianowicie zadki pływającym człowiekom przed nazbyt gwałtownym działaniem grawitacji, oraz fotografujących przytulających się niechętnie do dość wysokiej sceny, usiłujących ustrzelić wszystko co znad tej sceny wychynęło. Pozostało kląć na los, który poskąpił wzrostu, czemu z różnym zaangażowaniem oddali się wspomniani fotografujący.

Publika wykazała się niejaką inwencją i Joakim zamiast „Master of Puppets” zasunął w odpowiedzi na wrzaski „Fear of the Dark”, natomiast „jeszcze jedno piwo” ewoluowało na „jeszcze jedna wódkę” z której Broden się sprytnie wymiksował.

Tak to z perspektywy fosy wygląda mniej więcej :)

Bawią mnie niezmiennie hejterskie teksty o tym, jak to Sabaton podlizuje się Polakom, kawałkami o Polsce. W tym układzie to raczej Polacy mają wieczny problem jako naród niedowartościowany, zakompleksiony i nadmiernie taplający się w przeszłości. Jest to w sumie o tyle logiczne, że mając mizerną teraźniejszość i nieokreśloną przyszłość, skupiamy się głownie na historii. Zgodnie z tym założeniem Czesi powinni dostawać regularnej histerii przy „Far From the Fame” czy „Aces in Exile”, Niemcy szaleć przy „Ghost Division”, z kolei „Attero Dominatus” zgodnie poprawnością polityczną mógłby być pominięty u naszych zachodnich sąsiadów, podobnie jak „40:1”. Nic takiego się nie dzieje, gorzej, Niemcy nieźle bawią się na rzeczonym „fortitułan” w dodatku śpiewając z kapelą. Jeżeli rzeczywistość nie pasuje do teorii, tym gorzej dla rzeczywistości. Ciekawe komu/czemu podlizuje się szwedzki power metalowy skład tworząc jeden ze swoich pierwszych kawałków „Burn Your Crosses”? Jest jeszcze „Metal Crüe” – na bank chcieli sobie kupić fanów wszystkich wymienionych składów… Za cholerę nie przełknę określenia „Sabaton - ikona "polskości" serwowanych przez redaktora, jednego instrumentalnego magazynu. Niech takie zwroty zostawi dla Manowarów i ich „Ojca”.

Nie będę się tu rozpisywać w temacie składów towarzyszących. Krótko: BATTLE BEAST mnie pozytywnie zaskoczył, bo zwyczajnie niewiele się po Finach spodziewałam. DELAIN muzycznie nie zaskoczył mnie wcale, trzymając równy poziom, znany mi z Czech. Zaskoczeniem poza muzycznym była zastępująca Timo Somersa - Merel Bechtold obsługująca siedem strun gitary, której obecność powodowała maślany i niezbyt przytomny wzrok u męskiej części publiki.

Niewątpliwie wszystkie zespoły wspierające zyskały nieco słuchaczy, dzięki sporemu pierdolnikowi stylistycznemu tfu! urozmaiceniu klimatu. Od disco z lat 80’siątych poczynając na gotyku z symfonicznym metalem kończąc. Frontside’owa kompozycja dzięki hmmm.. nagłośnieniu zyskała na warstwie tekstowej „Smoki, foki, ja tu wszędzie widzę ćwoki”, Bitewna bestia najpierw publikę postraszyła czarnym shinobi-no mono, po czym sprowokowała całkiem spory tłum do radosnych pląsów pasujących raczej pod lustrzaną kulę i dyskotekowy parkiet. Delain minimalnie zwolniło tempo, lejąc w uszy słuchaczy nieco więcej delikatnych i rzewnych melodii, po czym scenę i uwagę tłumu całkowicie przejął Sabaton.

Podsumowując, warto przynajmniej raz obejrzeć Sabaton w swoim scenicznym żywiole. Bywają składy, które odbierane na żywo bardzo tracą, Sabaton zdecydowanie zyskuje.


Jakby kto chciał komentem rzucić, podyskutować, proszę bardzo :)

8 komentarzy:

  1. Piękna recenzja

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie się czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale do Manowara musiała się przyczepić :D
    Już kij z "Hail and Kill, ale proszę się odstosunkować od "Ojciec", ten numer powstał w 16 językach - po Polsku jako swego rodzaju "nagroda pocieszenia" bo Manowar chciał u nas zagrać od kilkunastu lat, ino pewien duży organizator koncertów metalowych o którym nie będę dalej gadał bo o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale, skutecznie ich przyjazd tutaj blokował. Zresztą Manowar w Polsce bazę fanowską ma silną i to od wielu lat, że wspomnę chociaż o niestety niefunkcjonującym już Manowar Mountains Poland - więc wszelkie stwierdzenia że chcieli się tym utworem podlizać Polakom są jeszcze śmieszniejsze, niż w przypadku Sabatonu.

    No, powiedziałem co musiałem powiedzieć jako fan Manowara, a co do reszty - fachowo napisane, fajnie się czytało :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A gdzie ja piszę, że Manowary się podlizują? :)
      Z kolei zwrot "ikona polskości" cytowany z tego artykułu (http://www.magazyngitarzysta.pl/ludzie/artykuly/17708-sabaton-22-01-2015-krakow.html) tak samo śmiesznie brzmi w odniesieniu do obu kapel :)

      Usuń
    2. No tak zrozumiałem ten ustęp, jeśli mylnie to kajam się, poświadczam że zachowałem się jak gówniarz i dzisiaj będę spał od ściany ;)

      Usuń
    3. XD
      Manowarom się dostało nieświadomie, albo raczej podświadomie, bo mi Noja robi nimi pranie mózgu :P
      A jak się Szwedy podlizują, jak się nie podlizują nijak, a że internety krzyczą, że się podlizują, to trochę obśmiać trzeba :)

      Usuń