O festiwalu słów kilka i zdjęcia, ktore nie pojawila się poprzednich galeriach.
W drugie dziesięciolecie Summer Dying Loud wjechał na pełnej
ku… ekhm… damie której cnota zawiera pewien element komercji, w formie
trzydniowego, pełnometrażowego festiwalu. Pełne trzy dni grania i piękne zróżnicowanie
gatunkowe cięższych brzmień.
Nad festiwalem zachwycam się już kolejny raz
(relacje subiektywne bardzo z lat 2018, 2017, 2016) i kolejny raz powtórzę – to
co wyróżnia Aleksandrów Łódzki na mapie Polski jest właśnie ta jedyna w swoim
rodzaju impreza ściągająca z całego kraju kolejny już raz trzy tysiące fanów
ambitniejszych dźwięków. Uwzględniając uroki wszelakie okolic to dzięki Summer
Dying Loud nieco ponad dwudziestotysięczny Aleksandrów Łódzki nie jest tam
gdzie diabeł mówi dobranoc, ale tam
gdzie Lato Kona Donośnie.
Dochodzę do wniosku, że najlepszym momentem każdego festu
jest ta pozorna cisza przed burzą, dzień pierwszy, jeszcze przede rozpoczęciem
grania, kiedy można na spokojnie wypić piwko, bez pośpiechu, relaksująco. Festiwalowicze
dopiero się zjeżdżają nieśpiesznie lokując się na przytulnym polu namiotowym,
tłoku nie ma, techniczni nieco nerwowo biegają po terenie, a człowiek sobie
siedzi i czeka, aż całość nabierze rozpędu. Perspektywa trzech rozkosznych dni
dobrze robi na skołataną codziennością duszę.
Najgorszym momentem każdego festiwalu jest z kolei dzień
ostatni, ostatni koncert – kiedy nagle z siłą młota kowalskiego wali człowieka w
potylicę myśl odsuwana tak zawzięcie i naiwnie w nieokreśloną przyszłość, że od
jutra powrót do szarej rzeczywistości.
Jedenasta edycja Donośnie Konającego Lata w skrócie to: 26
zespołów – w tym 10 kapel importowanych, 34 godziny koncertów, 2 filmy
pełnometrażowe, jeden biały fortepian, jedna całkiem konkretna ulewa, podwójny
Nick Holmes, trzy tysiące fanów i ekipa zajebiście ogarniająca całość z Tomaszem
Barszczem na czele.
SDL to już nie tylko koncerty - to całe wydarzenie muzyczne
skierowane do fanów mocniejszych dźwięków, z dodatkowymi atrakcjami również
pozamuzycznej natury. Nie mówię tu o rodeo i chętnych do bujania się na
mechanicznym byku, a dostarczających całej masy rozrywki gapiom. Na festiwalu
miały miejsce dwie projekcje filmów kina plenerowego w ramach łódzkiego Forum
Kina Europejskiego Cinergia przy czym nie sposób znaleźć lepszego miejsca niż
festiwal metalowy na wspólne oglądanie fińskiego „Heavy Trip” – filmu o tym jak
ciężkie jest życie początkującego muzyka i jak trema wyżej wspomnianego wpływa
na estetykę pierwszych rzędów. Kolejny film to straszności „Ghostland”
francusko-kanadyjskiej produkcji wyświetlane w piątek i sobotę po ostatnim
koncercie.
W tym roku – nieco spontanicznie, co ogłaszane było również w trakcie festiwalu
pełnowymiarowo zagościła tradycja Meet & greet czy jak kto woli Signing
Sessions. Na stoisku z festiwalowym merchem pojawiali się muzycy kolejnych
składów wykazujący uprzejmą chęć spotkania się z fanami. Ogonek mniejszy lub
większy chętnych na autograf, fotkę czy przybicie piątki z gwiazdami festiwalu
karnie ustawiał się przy namiocie śledząc festiwalowe ogłoszenia na bieżąco.
I
tak kolejno z fanami spotkały się ekipy: Onslaught, Aborted, Paradise Lost,
Lucifer, Tribulation, Triptykon, Gold i Mustasch. Sklepik festiwalowy poza
świetnymi jak zawsze koszulkami, które w tempie ekspresowym znikały z półek,
oferował również po raz pierwszy festiwalowe kubki – co i ekologicznie i pamiątkowo
ślicznie wypadło.
Kulinarnie zrobiło się bardzo światowo bo serwowane dania
prezentowały się równie różnorodnie co zagraniczny lineup: od frytek
belgijskich, przez kalmary i krewetki, po makarony włoskie. Pełen wybór
atrakcji podniebienia mieli festiwalowicze zależnie od upodobań, poza
karkówkami, kiełbasami i burgerami, pojeść mogli ci, którzy chętniej zwierzątka
oglądają w bardziej naturalnym entourage’u aniżeli zastawa stołowa. W tym
miejscu serdeczne pozdrowienia dla pana od zapychanek, które smakowały, chrupały,
syciły długością solidnie i jeszcze miały atrakcje w formie pikantnych sosików.
Poza strefą gastro, do której w tym roku zawitała przyjemna różnorodność chmielowych napojów łącznie z czeskimi trunkami (Litovel i Holba szczególnie ta ciemna) - teren festiwalu to również wielki market z tym co prawdziwemu festiwalowiczowi do życia niezbędne. Nie zabrakło już tradycyjnego kiermaszu rozmaitości, od stringów dla TRV metalucha, przez banalne już całkiem płyty, naszywki i koszulki, po biżuterię wszelaką.
Była Plenerowa Galeria Sztuki SDL ciekawych prac grupy studentów łódzkiego ASP oraz inicjatywa nad którą moje zachwyty polały się obficie już rok temu - mianowicie namiot, w którym były realizowane badania w ramach Ogólnopolskiego Programu Badań Przesiewowych „Test na HCV – prosty krok do zdrowia”. W tym roku festiwalową publikę dziabała po palcach ekipa z mojego rodzinnego miasta, a przypomnę tylko (skrzywienie zawodowe sorry) 70% nosicieli wirusa zapalenia wątroby typu C jest nieświadomych zakażenia, będąc zagrożeniem dla rodziny i postronnych, czy to u stomatologa, tatuatora, czy kosmetyczki oszczędzających na sterylizacji i jednorazowym sprzęcie. Obecnie można się tego cholerstwa skutecznie pozbyć leczeniem zanim z wątroby zrobi człowiekowi siekany whiskas i pośle do piachu.
Uprzedzam przed dalszą częścią tekstu – krytyk muzyczny ze
mnie żaden, subiektywny wybitnie, ja z tych co bardziej patrzą, niż wysłuchują
wszelkich grzebieni, pogłosów i innych cudów, które dźwiękom na żywo się
przytrafiają. Co do sceny – nadal świetna scenografia, ogromny telebim w tle,
pełniący jednocześnie funkcję informacyjną, oraz niezmienny szczęśliwie i tak
już swojsko brzmiący głos Remigiusza 'Remo' Mielczarka z typowym
profesjonalizmem prowadzącego festiwal od otwarcia, po pożegnanie.
Piątkowy zestaw atrakcji to doomowy Tankograd ze Stolicy, w
ciekawych wdziankach na scenie i nawet sporo jak na pierwszy koncert
publiczności – otwieracz uniknął szczęśliwie grania do polbruku przed
barierkami. Kolejno nowy projekt Titiego z Acidów - House of Death, z ekipą
zwykle występującą w barwach Anti Tank Nun uzupełnioną o wokale zwycięzcy
czwartej edycji "The Voice of Poland" Juana Carlosa Cano. Następnie klimatycznie pobujała publiką
wrocławska Entropia, ostry wpier…dziel spuściła dynamiczna jak zawsze Materia i
rozkosznie radosny thrash wbił w uszęta licznej gawiedzi zgromadzonej pod sceną
Onslaught. Młyneczki, uśmiechnięty Sy Keeler i nastroje podniesione wydatnie.
Potem zrobiło się nieco poważniej, zapadła ciemność nad Aleksandrowem i na
scenie, a publiką miotał pod deathmetalowy łomot Aborted, Paradise Lost który
to do cięższych brzmień wrócił, oraz finałowo Blindead, na który to koncert
czekało sporo zdeklarowanych fanów.
Sobotnie granie otworzył Wostok z Lublina z mieszanką hc i
thrashu, dalej na pobudzenie już o 14 Shodan z Wrocławia i death metal w
dynamicznym wydaniu. Minimalne wyciszenie stonerowymi dźwiękami przy Red Scalp
z Poznania i Major Kong z Lublina. Katowice reprezentował zacnie Voidhanger i
niewiele brakowało a byłby to pierwszy w historii akustyczny koncert w klimatach
black/death metalowych – ale nagłośnienie się naprawiło i wszystko brzmiało jak
zawsze i bdb. Imperator miał za to start unplugged oświetleniowo – szybko
powtykano kabelki gdzie trzeba i pięknie łodzianie zamietli publiką pod sceną w
pełnym blasku, bo na scenie ekipa uroczo się prezentuje.
Kolejny LUCIFER to już niesamowita i charyzmatyczna Johanna
Sadonis, maślany wzrok męskiej części publiczności i solidny deszcz na
magicznym graniu klimatycznie cofającym słuchaczy w muzycznym czasie do lat
70-siątych – pierwsze takie moczenie SDL-owej publiki od kilku lat. Nadmienić
wypada, że na M&G kolejka do ekipy Lucifera była spora i fani dokonywali
karkołomnych sztuk z włażeniem na stół dla fotki z Johanną.
Na Tribulation
niebo dało sobie spokój z olewanie sporego tłumu pod sceną i Szwedów można było
w nieco mniej wilgotnych warunkach posłuchać. Posłuchać i obejrzeć, szczególnie
dzikie tańce Jonathana Hulténa pląsającego zwinnie po całej scenie. Potężne
dźwięki przez ponad półtorej godziny serwował Tom Gabriel Warrior z Vanją
Slajh. Dla wielu Triptykon to niekwestionowana gwiazda drugiego dnia festiwalu,
chociaż w przypadku SDL eklektyzm line-upu, różnorodność i gustów i słuchaczy
mogą skutkować tym, że zdania są wybitnie podzielone. Nastrojowe zamknięcie
drugiego dnia zapewnił warszawski ROSK.
Niedzielę koncertową rozpoczął Dante czyli głos Lucasa z
Antigamy, na garach Daray i jak sami deklarują - dark hardcore opera.
Wrocławski The Dog to już dynamiczny HC, natomiast łódzki Tenebris zmienił nastrój na
progresywne łagodniejsze dźwięki. Efektownie i sympatycznie wypadł szwedzki
death w wykonaniu LIK. Kolejna zmiana klimatu na leniwy stoned doom wyczarował
Belzebong. I kolejna kumulacja gwiazd zbierających 100% frekwencji pod sceną.
Holenderski GOLD oblegany był już fanów wcześniej rozdając autografy i lepiej
nie dochodzić na ile obecność Mileny Evy przełożyła się na ilość pstrykanych
fotek. Nastrojowo było bardzo, bo GOLD gatunkowo nijak zaszufladkować się nie
pozwoli, od post-black metalu do brzmień post-punkowych. Duet Eva – Sciarone
miał godzinę na czarowanie fanów swoją muzyką.
Mocny i dynamiczny finał niedzielnego grania to wąsy, opony, fortepian i pałker Sabatonów - Robban Bäck czyli dziki rock’n’roll w wykonaniu szwedzkiego Mustasch i efektownego frontmana bandu Ralfa Gyllenhammara. Wreszcie skład, który ceni sobie atencję mediów, rewelacja sceniczna dla fotografujących. Wesołe kicaki i grupowe zabawy były tym intensywniejsze, że chłodek powoli obejmował teren MOSiR-u.
Zamknięcie ostatniego dnia festiwalu - ergo całego festiwalu nastąpił potężnie z ponownym udziałem pana Nicka Holmesa – tym razem w Bloodbath. Szwedzki death miotał fanami ponad godzinę, a że ostatni dzień festiwalu wyciszał się już około godziny 23:00 publika miała jeszcze dość energii, żeby żywiołowo reagować, mimo przerzedzenia rzeczonej – niektórzy wracali powoli do własnych już łóżek, znajdujących się często i kilkaset kilometrów od Aleksandrowa.
Mocny i dynamiczny finał niedzielnego grania to wąsy, opony, fortepian i pałker Sabatonów - Robban Bäck czyli dziki rock’n’roll w wykonaniu szwedzkiego Mustasch i efektownego frontmana bandu Ralfa Gyllenhammara. Wreszcie skład, który ceni sobie atencję mediów, rewelacja sceniczna dla fotografujących. Wesołe kicaki i grupowe zabawy były tym intensywniejsze, że chłodek powoli obejmował teren MOSiR-u.
Zamknięcie ostatniego dnia festiwalu - ergo całego festiwalu nastąpił potężnie z ponownym udziałem pana Nicka Holmesa – tym razem w Bloodbath. Szwedzki death miotał fanami ponad godzinę, a że ostatni dzień festiwalu wyciszał się już około godziny 23:00 publika miała jeszcze dość energii, żeby żywiołowo reagować, mimo przerzedzenia rzeczonej – niektórzy wracali powoli do własnych już łóżek, znajdujących się często i kilkaset kilometrów od Aleksandrowa.
Szanowni panowie świetlikowie – prośba ogromna z mojej
strony: spakujcie za rok lampy frontowe jadąc do Aleksandrowa, bo już drugi rok
z rzędu niesamowitość i profesjonalizm czarowania światłem na aleksandrowskiej
scenie – którym od początku imprezy dziko się zachwycam - nieco przyblakł. O
ile początkowo mroczenie facjat muzyków zrzuciłam na konwencję poszczególnych
kapel czy chęć budowania mrocznego klimatu – to po koncertach GOLD, Lucifer i
Mustasch wiem, że zwyczajny brak dopalenia frontów powodował oślepianie publiki
światłem zadnim – z tyłu sceny, zamiast pokazywania gwiazd chętnie
nawiązujących interakcje z tłumem. Światłem na zdjęciach proszę się nadto nie
sugerować – od tego mam suwaczki w postprodukcji i parę niecenzuralnych słów
rzuconych w ekran podczas dokonywania wspomnianej.
Jeszcze pozdrowienia dla cierpliwej niemożliwie ochrony,
która po całym dniu pilnowania wyluzowanej gawiedzi, jeszcze w godzinach
nocnych wykazywała dość żywe poczucie humoru – kiedy to człowiek ze zmęczenia
rozważał przemieszczanie się w pozycji czterokończynowej.
Jeżeli komu mało opisów samych koncertów – polecam
internety - z wydarzenia jest mnóstwo
stricte muzycznych relacji, pisanych przez osoby mające znaczniej bardziej
wysublimowany słuch, subtelniejszy gust, perfekcyjne osłuchanie z tematem, a i
doświadczenie w pisaniu takich relacji znacznie większe.
Podsumowując ukłony moje uniżone i podziękowania dla pana
Tomasza Barszcza z ekipą Wydziału Promocji i Współpracy z Zagranicą oraz
burmistrza Jacka Lipińskiego niezmiennie sprzyjającego imprezie za stworzenie
festiwalu międzynarodowej klasy na naszej polskiej ziemi.
Dziękuję za możliwość i przywilej kolejny już raz
fotografowania koncertów na moim ulubionym polskim festiwalu i przy okazji
pozdrowienia serdeczne dla fosiarskiej ekipy – sporo nas było, za to współpraca
pod sceną bezkolizyjnie i w pełnej zgodzie. Nadmienię cichutko – że nigdy nie
zdarzyło mi się na żadnym festiwalu używać lampy błyskowej.
Na pewno chodzi o trzecie dziesięciolecie ��
OdpowiedzUsuń?? jak?
Usuń