Tegoroczna edycja Metalfest w Polsce zakończyła się szczęśliwie w sobotni wieczór 22 czerwca 2013 - podsumowanie, chociażby nieco chaotyczne należy się więc festiwalowi jak przysłowiowa psu kość - tym bardziej, że festiwal świetny, organizacja, zaplecze no i dobór atrakcji zacny.
I najtwardszy nie dałby rady obejrzeć wszystkich 53 koncertów, ja miałam szczęście zobaczyć 35 występów - statystyka nienajgorsza raczej, szczególnie biorąc pod uwagę warunki pogodowe. O ile okoliczności przyrody Jaworzna można spokojnie do przepięknych zaliczyć - zalew Sosina, zieleń, świeże powietrze czasami nawet... to pogoda dała nieco w kość - albo raczej w karnacje. Klimacik spisał się w iście piekielnym stylu. Upał, skwar, spiekota, żar, patelnia - słownik synonimów wysiadł właśnie :) W każdym razie niejeden festiwalowicz z Jaworzna oprócz niezapomnianych wrażeń koncertowych i sporej kolekcji pokomarowych pamiątek wywiózł buraczkową opaleniznę i do dziś jeszcze zrzuca skórę. Jak na poważny, szanujący się Open Air przystało była też ulewa... ale o tym później.
Upalna druga edycja polskiego Metalfestu zaczęła się dla mnie z trzykoncertowym opóźnieniem, od J.D.Overdrive na małej scenie. Pot zalewający oczy - dosłownie, aparat ślizgający się w łapach, a słoneczko tak do godziny 18 smażyło ile fabryka dała - nie ma zmiłuj. Dzięki bogom wszelakim sceny nie były od siebie znacznie oddalone, więc niekończący się maraton "w te i nazad" był do wykonania, aczkolwiek człowiek nie wielbłąd, pić musi, jeść czasem też, więc coś tam w rutynowym "duża - mała - duża - mała" musiało siłą rzeczy wypaść. Pierwszego dnia sympatycznie wypadł koncert VEIL OF MAYA - amerykański deathcore fotogenicznie żywiołowy na scenie - szacun dla nich za tą żywiołowość, duża scena miała bowiem tą forsującą cechę, że ta cholerna żółta patelnia waliła prosto w muzyków od frontu, publice zaledwie czerwieniąc karki.
Brawa też dla organizatorów za refleks. Zanim publika rozbrykała się na dobre, pole bitwy zostało obficie spryskane wodą, co zminimalizowało szanse na zgrzytanie piachu w zębach, włosach, oczach, uszach i tak dalej - w każdym razie brrr!
Ciekawie wypadł THAW - spokojny w sumie występ z bardzo nieśmiałym
składem, który w swojej nieśmiałości fotografom prezentował głównie
części zadnie - jedynie wokalista - siłą rzeczy mający mikrofon z frontu
musiał się nieco bardziej eksponować. Jeżeli ktoś się spodziewał
rzetelnej recenzji muzycznej, to śpieszę uprzedzić, że Metalfest
zrecenzowałam wizualnie. Podejmować polemiki na temat gatunków, wykonań,
klimatów, nagłośnienia, dźwięków czy zajebistości kapel nie zamierzam,
broniąc się na wszelkie sposoby przed dołączeniem do grona autorytetów z
rodzaju "nie znam się to się wypowiem". Uznaję mierność mojej wiedzy
muzycznej, brak solidnego osłuchania z metalfestowymi gwiazdami i
subiektywność w odbiorze koncertów, tak więc wieszanie na mnie psów z
powodu mało rzeczowej relacji mija się z celem - aczkolwiek lubię psy,
wszelakie, te metalfestowe też.
W porze późnoobiadowej CRYPTOPSY zapodało uroczy technical death metal i tu ukłon w stronę Matta McGachy bo machanie tak imponującej długości piórami wymaga niewątpliwie wprawy. Biorąc pod uwagę dłuższe przerwy pomiędzy albumami (ostatnia to zeszłoroczna "Cryptopsy", pięć lat wstecz był "The Unspoken King") istnieje szansa, że przy promocji kolejnej płyty, Matt po tych piórach będzie już sobie deptał. W każdym razie Kanada ładnie porwała publikę. KAT z Kostrzewskim wypadł jak to KAT zwykle wypada. Niezatartym wspomnieniem KATowskiego występu pozostanie dla mnie ukute przez jedną dowcipną duszę hasło "Roman tańczy dla mnie", mimo, że dopiero czwartek był, a nie Weekend :).
W międzyczasie przez mniejszą scenę jak snujący się dym przetoczył się bong, tfu! Belzebong, czyli stoner z ciężkimi, monotonnymi wciągającymi melodiami, doprawiony efektownymi riffami. Czwartkową małą scenę opanował stoner albo przynajmniej spora jego ilość, po Belzebong był Elvis Deluxe, Karma to Burn na finiszu jeszcze również amerykański Red Fang. Pomiędzy wpadł jeszcze rodzimy Corruption wsadzony do szufladki stoner metal.
Tymczasem na dużej scenie przyjemny show zapodał FINNTROLL -
w znacznie ciekawszej stylizacji, niż ostatnio miałam okazję oglądać.
Rozkosznie skoczny folkmetal z uszami. Chwała Finlandii, że banałem
scenicznym się brzydzi! Uszate trolle poprawiły mi humor nadwyrężony
kilkugodzinną sauną festiwalową. Chłopaki wydali w marcu tego roku
krążek "Blodsvept", ale w setliście nie zabrakło starych i lubianych
pozycji. Obecny wizerunek trolli jest nieco bardziej wysublimowany, Mathias
"Vreth" Lillmans najwyraźniej pozazdrościł mikrofonu Joutsenowi z
Amorphis i teraz sam się do podobnego ustrojstwa wydziera, moja uwagę
zdecydowanie przyciągnęły uszyska - przy konkretnym trzepaniu łbami
trzymało się toto nadzwyczaj dobrze - przyznam, że miałam ogromną ochotę
na fotkę, na której po kolejnej solidnej porcji headbangingu rzeczone
ucho leci gdzieś poza scenę. Tym samym Finntroll byłby jedyną kapelą
rzucającą w publikę uszami, a nie jak większość kapel - kostkami
gitarowymi.
Po usznym trollingu scenę przejęła niemiecka perfekcja metalowa - ACCEPT
- heavymetal z Solingen w absolutnie genialnej formie! Wpis odnośnie
acceptu jest pod Acceptem, powielać nie będę - było kur... cze zacnie!
Polskich fanów Accept też nie sposób docenić, był rekin, była flaga,
którą niechcący zdemontował nieco Mark i były chóralne ryki.
DOWN scenę przejął jako gwiazda wieczoru, zamykająca czwartkowe metalowe balety - Anselmo i ekipa w formie. Właśnie patrząc na zdjęcie ilustrujące DOWN
w anglojęzycznej wiki, stwierdzam, że fotograficznie nie poległam ze
szczętem, chociaż stwierdzam 'tak sobie', bo ciemno... Down rozbrykał
się na dobre koło północy, a mnie wtedy właśnie dopadło zmęczenie, więc
ograniczyłam aktywność do siedzenia na tyłku i sporadycznego bujania
łbem.
Piątek minął pod znakiem Volbeat - albo raczej jego braku.
Krótka bajka o tym, jak z małej sceny przejść na dużą.
Wystarczy na
festiwal zaprosić Volbeat - w dodatku strasznie festiwalowo zapracowany
Volbeat - taki Volbeat wpada na moment na teren festiwalu, szuka co by
tu... i znajduje - scena nie spełnia wymogów bezpieczeństwa. Po takim
stwierdzeniu kapela zwija manatki i pędzi co sił w busie na francuski
Hellfest... au revoir chiennes!!! W
tym momencie Volbeat - bez obrazy - ale wychodzi na ciężkie cipy, co
to się sceny boją, a kwestii bezpieczeństwa wypadają jak troskliwe
misie
- ośmieszając się ździebko - bo tyle kapel przez główną metalfestową
scenę się przewinęło, a żadna nie świrowała. Helloween, Accept,
Satyricon, Sodom, czy Down nie dostali jakiegoś dziwnego dupochlasta o
to czy całe to metalowe rusztowanie nie złoży im się pod tyłkami. Nie
wiem czy były zwroty biletów, ale wiem, że polska publika i poddaje się
tak łatwo jak... hellfestowa przykładowo - tam to narodowa tradycja w
końcu - Volbeat przepadł w niepamięci, a Destruction miał dłuższy set i
większe sceniczne pole manewru...
Tym właśnie sposobem
Destruction znalazł się na dużej scenie, a Satyricon
został gwiazdą
wieczoru, zamykającą piątkowe występy. Początkowa ekscytacja i radocha
fotografów - o! Destruction na dużej scenie!, poszły się szybko w
podskokach je.. chać, bo duża scena wcale nie znaczy jasno - no ni
cholery. Było w kij ciemno, mhrocznie jak to na hałdzie węgla o północy
bywa i pozostał ciekawy sport wstrzeliwania się w strobo - sama radość.
Sam koncert, sądząc po reakcjach publiki dobry... mimo, że ciemny :P
Volbeat sobie solidne kuku zrobił - bo kto teraz miałby chęć ściągać
ich do Polski, skoro zawsze gdzieś może się czaić jakiś inny Hellfest i
fhrancuska publika widać im droższa od polskiej???
Ciekawe czy organizatorzy naprawdę udanego festiwalu - ukłon głęboki w
stronę Knock Out - nie wpadli na pomysł zamiany Volbeatowi scen - może
mniejsza scena, analogicznie stwarzałaby mniejsze zagrożenie? :)
Poza Volbeat i Satyriconem metalfestową publikę w piątek bawił TURISAS
- czyli w makeupie jak po nocce w rzeźni "Stand up and Fight"! Olli
Vanska niechcący dorobił się statusu skrzypaczki :) Kolejne fińskie
urozmaicenie sceny wypadło uroczo. ENTOMBED z kolei z urokiem wiele wspólnego nie miał, szwedzki dynamiczny
death 'n roll, pod wodzą utrzymującego świetny kontakt z publiką
Petrova pokazał się z najlepszej strony z całym nieokrzesanym
dobrodziejstwem inwentarza, chociaż czas najwyższy, zeby chłopaki
pofatygowali się do studia, bo im dyskografia zamarła w 2007 :). Na Samo
"dzień dobry" w piątek miałam The Sixpounder
- koncert w południe, chłopaki dali z siebie wszystko, tylko
pirotechnika jakoś przygaszona w pełnym słońcu :). Z ciekawostek można
wymienić niemiecki Alpha Tiger -
czyli speed metal w wokalistką rodzaju męskiego. Stylizacja, bardziej
jakoś kojarząca mi się z pszczółkami niż tygrysami, wysokie wokale,
chórki, riffy, ale jakoś mimo niebanalnej prezencji nie porwali mnie
szczególnie. W piątkowym menu na uwagę zasługuje UNEARTH, niezwykle żywiołowy farncuski IN OTHER CLIMES, oraz z małej sceny porządny wokal Sylwii Papierskiej z
thrash metalowego THE NO-MADS, Grecy z SUICIDAL ANGELS serwujący uczciwe ciężkie granie i niemiecki ACCUSER. Mała piątkowa scena była we władaniu THRASHU!
Ostatni
dzień festiwalu zaczął się całkiem niewinnie, dla mnie nieco późno,
brytyjskim thrashmetalem serwowanym przez ONSLAUGHT. Sy Keeler
uśmiechnięty, ekipa ekspresyjna na scenie, całościowo dobrze. Następny
punkt programu to Vedonist na małej scenie... no i się zaczęło...
Niebiosa oficjalnie, całościowo i dokładnie Metalfest olały. Co prawda
niektórzy doszukiwali się szatana patrząc w niebo, ja osobiście nie
sądzę, zeby szatan obecność manifestował nadmiarem wody, jeszcze by Jego
Rogatość przyzwyczajoną do ciepłych piekielnych klimatów coś strzykać w
krzyżu zaczęło :). Koncert Vedonist odwołany, aczkolwiek oddanych fanów
kapela ma, trzeba to przyznać.
Tym oto sposobem koncerty na małej scenie przesunęły się w czasie i Vedonist koncert finalnie dał, zaraz po Arkonie. Masza natomiast miała przed sobą całkowicie zamoczoną publikę, głośno wywołującą kapelę. Przez chwilę, zastanawiałam się, czy Arkona pojawi się na scenie - lało solidnie. Widać Rosjan byle deszczyk nie rusza i przy wygaszonym oświetleniu sceny Maszeńka po staremu zmiatała pierwsze rzędy prosto w błocko swoim subtelnym głosikiem:).
Pod koniec występu Arkony zza
chmur nieśmiało wyjrzała tęcza, potem jeszcze przez dłuższą chwilę,
padało diabli wiedzą z czego, bo chmurki już ani jednej na niebie nie
było, aż wreszcie słońce raczyło wyleźć na dobre, susząc festiwalowiczów
i radośnie opalając kolejne kapele na scenie.
Do końca wieczoru pozostało jeszcze kilka ciekawych występów, Lipa z ILLUSION, amerykański hardcore HATEBREED, tczewski AZARATH na małej scenie, czy EXHUMED death metal z Kalifornii. Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru był niemiecki thrash - SODOM, który w kwietniu wypuścił świeżynkę "Epitome of Torture", oraz zamykający festiwal Helloween.
Na temat występu Derisa z ekipą trudno się wypowiadać, bo po czwartym
utworze opuszczałam już Jaworzno na dobre. Andy ma bardzo nierówne
występy, jakoś tak naprzemiennie trafiam na jego lepszą i gorszą formę.
Jeden koncert depcze kota, piszczy i zawodzi przegadując koncert, innym
razem faktycznie daje z siebie sto procent i człowiek wychodzi z
koncertu zadowolony. Najgorzej być nie mogło, skoro nikt po 3 utworze
nie uciekał ile sił w nogach....
W ramach ciekawostki zabaweczka na kółeczkach, którą to w dzień i w nocy kuszono wielbicieli jednośladów :)
Podeszczowy zamglony księżyc - chwilę przed koncertem zamykającym festiwal.
Fosa - czyli miejsce gdzie w czułych objęciach profesjonalnej i cierpliwej ekipy ochroniarzy bezpiecznie lądowali festiwalowicze. Nielekka robota, cały dzień w słońcu, przerzucanie setek kilogramów fanów żeby ten czy tamten nie robił sobie łba i to w samym piekle dźwięków - szacunek panowie! O ile o wygodę mediów - tym fotografów Knock Out zadbał koncertowo - mogliśmy uciec pod namiot przed słońcem, czy ewakuować się do baraku w trakcie ulewy chroniąc to co najcenniejsze czyli sprzęt - to ochrona wartę miała nieprzerwaną. Podobnie jak pomoc medyczna - cały czas na posterunku :)
Podsumowując Metalfest Open Air 2013 uważam za udany, naprawdę udany. Świetna organizacja - Knock Out, nietuzinkowy dobór kapel, przyjemna miejscówka i świetni ludzie. Nie mam niestety porównania z edycją zeszłoroczną, bo wtedy metalfestowe atrakcje chłonęłam u sąsiadów w Czechach, ale wierzę, ze z roku na rok może być tylko lepiej. Pozostaje mieć nadzieję, że Metalfest na stałe wpisze się w mapę festiwali w Polsce, że publiki będzie sukcesywnie przybywało, bo każda idea propagowania muzyki innej niż nieskomplikowany popik tak bezkrytycznie popularny w naszym kraju na szacunek zasługuje i wsparcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz